niedziela, 28 listopada 2010

Zimny dzień w Portsmouth.










Jako, że zaczęliśmy nasz jesienny urlop, to wybraliśmy się do Portsmouth. Jak zwykle było pięknie, zawędrowaliśmy do starej, portowej części, która ma dla nas dużo więcej uroku niż ta nowa część. Dobrze nam być tutaj tak często. Po spacerze po plaży udaliśmy się na posiłek i coś gorącego do wypicia do Mnichów, którz bowiem tak jak mnisi potrafił docenić dobre trunki.
Strawa była przepyszna, muzyka łagodna i atmosfera naprawdę przyjazna z bardzo gościnnym właścicielem. Polecamy to miejsce szczerze każdemu.





piątek, 26 listopada 2010

UCZEŃ RIPLEYA.Rewelacja na wieczory przy kawie.



Tom Ripley wiedzie leniwą i dostatnią egzystencję w uroczej posiadłości Belle Ombre, pielęgnując dalie i pobierając lekcje gry na klawesynie. jednak pewnego wieczoru jego spokój zostaje zakłócony. W miasteczku pojawia się niewidziany tu wcześniej szesnastolatek, który wyraźnie dąży do zawarcia znajomości z Tomem. Ów młody Amerykanin przedstawia się fałszywym nazwiskiem, ale Ripley szybko rozszyfrowuje jego tożsamość: to Frank Pierson, który uciekł z domu zaraz po śmierci ojca, multimilionera, potentata przemysłu spożywczego. Chłopak nieprzypadkowo odszukał właśnie Toma. W archiwach nowojorskiej biblioteki przeczytał doniesienia na jego temat i domyślił się reszty. Doszedł do wniosku, że Tom jest jedynym człowiekiem, któremu może powierzyć swoją tajemnicę. Między chłopakiem o nieczystym sumieniu a mężczyzną pozbawionym sumienia rodzi się silna więź emocjonalna o cechach ojcowsko-synowskiej współzależności. Czy Tom zdoła zaszczepić chłopakowi swoje amoralne zasady i uratować go przed sobą samym?


FRAGMENT KSIĄŻKI

Położył na blacie siedem franków za kawę i papierosy, ponownie zerknął na chłopaka w niebieskiej bluzie i zobaczył, że on też płaci, zgasił papierosa, rzucił ogólne soir i opuścił lokal.
Było już ciemno. Przeszedł na drugą stronę głównej ulicy, pod niezbyt jasno świecącą latarnią, i wkroczył na ciemniejszą drogę, prowadzącą do jego domu, który znajdował się w odległości jakichś dwustu metrów. Ulica Toma była niemal prosta, dwupasmowa i utwardzona. Dobrze ją znał, ucieszył się jednak, kiedy światła nadjeżdżającego samochodu oświetliły lewe pobocze, którym szedł. Kiedy tylko auto przejechało, zdał sobie sprawę, że słyszy za sobą szybkie, choć ciche kroki.
Odwrócił się.
Postać miała latarkę. Tom zobaczył dżinsy i tenisówki. Chłopak z baru.
— Panie Ripley!
— Tom stężał.
— Tak?
Chłopak się zatrzymał, manipulując przy latarce.
— Nazywam się B-Billy Rollins. Skoro mam latarkę, może mógłbym pana odprowadzić?
Tom widział niewyraźnie raczej kwadratową twarz, ciemne oczy. Chłopak był od niego niższy. Mówił grzecznym tonem. Czy należało spodziewać się napadu, czy też dziś wieczorem był szczególnie przewrażliwiony? Miał przy sobie tylko kilka banknotów dziesięciofrankowych, ale też bynajmniej nie marzył o bójce.
— Dam sobie radę, dzięki. Mieszkam niedaleko.
— Wiem. Ja... idę w tę stronę.
Tom rzucił niespokojne spojrzenie w ciemność przed sobą i ruszył naprzód.
— Amerykanin? — zapytał.
— Tak, proszę pana.
Chłopak oświetlał drogę pod kątem dogodnym dla nich obu, ale bardziej niż na drogę patrzył na Toma.
Tom trzymał się w pewnej odległości od chłopaka. Ręce miał wolne i był gotów do ewentualnego działania.
— Jesteś na wakacjach?
— W pewnym sensie. Trochę też pracuję. Jako ogrodnik.
— Tak? A gdzie?
— W Moret. W prywatnym domu.
Tom byłby zadowolony z pojawienia się kolejnego samochodu, co by mu pozwoliło lepiej zobaczyć wyraz twarzy chłopaka, ponieważ wyczuwał napięcie, które mogło okazać się niebezpieczne.
— Gdzie w Moret?
— U madame Jeanne Boutin, rue de Paris siedemdziesiąt osiem — odpowiedział tamten bezzwłocznie. — Ma spory ogród. Drzewa owocowe. Ale ja głównie pielę i koszę trawę.
Tom nerwowo zacisnął pięści.
— Śpisz w Moret?
— Tak. Madame Boutin ma domek w ogrodzie. Jest tam łóżko i umywalka. Z zimną wodą, ale w lecie to nie szkodzi.
Teraz Tom autentycznie się zdziwił.
— To niespotykane, żeby Amerykanin wybrał wieś zamiast Paryża. Skąd jesteś?
— Z Nowego Jorku.
— A ile masz lat?
— Niedługo skończę dziewiętnaście.
Tom dałby mu mniej.
— Masz pozwolenie na pracę?
Po raz pierwszy zobaczył, że chłopak się uśmiecha.
— Nie. Pracuję na czarno. Pięćdziesiąt franków dziennie to mało, wiem, więc madame Boutin pozwala mi tam spać. Kiedyś nawet zaprosiła mnie na obiad. Oczywiście mogę sobie kupić chleba i sera i zjeść w domku. Albo pójść do kawiarni.
Słysząc, jak chłopak się wysławia, Tom ocenił, że nie pochodzi z nizin społecznych, a sposób, w jaki wymawiał madame Boutin, świadczył, że trochę zna francuski.
— Jak długo już tu jesteś? — zapytał Tom po francusku.
— Cinq, six jours — odpowiedział chłopak. Nie odrywał od niego oczu.
Tom z zadowoleniem powitał duży wiąz pochylający się nad drogą — znak, że do domu pozostało jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków.
— Dlaczego wybrałeś tę właśnie część Francji?
— O, może lasy Fontainebleau. Lubię spacerować po lesie. Poza tym bliskość Paryża. Spędziłem tydzień w Paryżu... trochę pozwiedzałem.
Tom zwolnił kroku. Dlaczego chłopak interesował się nim do tego stopnia, by wiedzieć, który dom jest jego?
— Przejdźmy na drugą stronę.
W odległości kilku metrów widać już było beżowy żwir frontowego dziedzińca Belle Ombre, oświetlony lampą nad drzwiami.
— Skąd wiedziałeś, który to mój dom? — zapytał Tom i wyczuł zmieszanie chłopaka w jego pochyleniu głowy, w zmianie kierunku, w jakim padało światło latarki. — Widziałem cię tutaj na drodze jakieś dwa, trzy dni temu, zgadza się?
— Tak — odpowiedział Billy stłumionym głosem. — Widziałem pana nazwisko w gazecie... w Stanach. Pomyślałem, że skoro jestem blisko Villeperce, to chętnie zobaczę, gdzie pan mieszka.
Kiedy w gazecie, zastanawiał się Tom, i dlaczego? Ale wiedział, że ma dossier.
— Zostawiłeś tu w miasteczku rower?
— Nie — odparł chłopak.
— A jak wrócisz dzisiaj do Moret?
Siedem kilometrów. Dlaczego ktoś, kto nocuje w Moret, przebywa siedem kilometrów do Villeperce po dziewiątej wieczorem bez żadnego środka transportu? Tom zobaczył słabe światło na lewo od drzew: madame Annette jeszcze nie spała, ale była już w swoim pokoju. Położył dłoń na żelaznym skrzydle bramy, które nie było domknięte.

sobota, 13 listopada 2010

Słaby punkt.

plakat do filmu Słaby punkt (2007)plakat do filmu Słaby punkt (2007)plakat do filmu Słaby punkt (2007)plakat do filmu Słaby punkt (2007)

plakat do filmu Słaby punkt (2007)

Ted Crawford (Anthony Hopkins) dowiaduje się o romansie swej żony. W głowie powstaje plan morderstwa doskonałego. Na miejsce tragedii przybywa detektyw Rob Ninally (Billy Burke) i dokonuje zaskakującego odkrycia. Ofiara jeszcze żyje, a jest nią - jego kochanka. Crawford chętnie przyznaje się do winy, zostaje aresztowany i postawiony w stan oskarżenia. Dla Willy'ego Beachuma (Ryan Gosling), asystenta prokuratora, jest to kolejna banalna "szybka sprawa". Jednak pozory mylą. Willy wplątuje się w w skomplikowaną pogoń za niedoszłym zabójcą, który zostaje wypuszczony z aresztu w wyniku formalnych uchybień.

Bardzo dobry film, naprawdę trzyma w napięciu.Kreacje aktorskie są wyjątkowe i ostro zarysowane.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Zamknięty krąg.


Akcja powieści Zamknięty Krąg, będącej kontynuacją Rotters’ Club, rozgrywa się w Anglii w latach 1999-2003. Po blisko trzech dekadach ponownie spotykamy tych samych bohaterów, dawnych uczniów Szkoły im. Króla Wilhelma, teraz już ludzi w wieku dojrzałym, których dzieci wkraczają w dorosłość. Losy Benjamina, Paula, Claire, Douga, Philipa i Hardinga znów się splatają i przenikają, a zdarzenia z przeszłości, takie jak tajemnicze zniknięcie Miriam i nawrócenie się Benjamina na chrześcijaństwo, znajdują swoje zaskakujące wyjaśnienie. Mimo upływu lat i różnych życiowych zawirowań, związanych z rozpadem związków osobistych, kryzysem wiary, rozczarowaniem polityką, odnajdujemy w postaciach dawne cechy i przywary, nakreślone przez autora z dużą dozą humoru. Jeśli poprzednią książkę można było uznać za powieść o niewinności i dojrzewaniu, tę możemy określić jako powieść o doświadczeniu.

Jonathan Coe przedstawia wnikliwy opis współczesnej Anglii oraz głębokich przemian obyczajowych i politycznych zachodzących w tym kraju za rządów Tony’ego Blaira i nowej Partii Pracy, zwłaszcza po ataku z 11 września 2001 roku, którego następstwem stało się coraz większe zaangażowanie Wielkiej Brytanii w wojnę z terroryzmem. Nasilają się konflikty rasowe, puby zostają zastąpione przez nowoczesne kawiarnie, a miłość wyznaje się w sms-ach.

FRAGMENT

Doug Anderton czekał na niego przy stoliku w kącie re­stauracji specjalizującej się w kuchni anglo-indyjskiej. Do nie­dawna w budynku tym mieściła się biblioteka i ściany piętra z galeryjką wciąż wypełniały półki z książkami, toteż goście, i tak już podbudowani aurą ekskluzywności spowodowaną nie­botycznymi cenami dań, mogli doświadczyć dodatkowego za­kazanego frisson na myśl o tym, że jedzą obiad w lokalu, który niegdyś, w duchu dziś już komicznie przestarzałych ideałów demokracji, otwierał podwoje dla szerokich kręgów społe­czeństwa. Doug czytał opinie czytelników na stronach jednej z konkurencyjnych gazet, marszcząc czoło w wyrazie skupie­nia lub stronniczej pogardy — trudno się było zorientować — i sącząc ananasowy koktajl Bellini. Wyzywający proletariacki strój składający się z denimowej marynarki, T-shirtu i dżinsów nie umniejszał wrażenia, że Doug czuje się bardzo swobodnie w tym otoczeniu.

— Cześć. — rzeki Paul, wyciągając rękę i uśmiechając się ser­decznie.

Doug złożył gazetę i uścisnął szybko jego dłoń.

— Siemasz, Trotter — odparł.

Trotter? — spytał Paul, siadając naprzeciwko. Zależało mu, by spotkanie przebiegło w sympatycznej atmosferze. — To nie­zbyt przyjazne powitanie po dwudziestu jeden latach, co?

— Spóźniłeś się dziesięć minut — zripostował Doug. — Nie mogłeś znaleźć miejsca do zaparkowania?

— Przyjechałem na rowerze — odrzekł Paul, nalewając so­bie dużo wody bez gazu, za którą mieli potem zapłacić wię­cej, niż wynosiła minimalna stawka godzinowa wprowadzona ostatnio przez Nową Partię Pracy. — Teraz wszędzie jeżdżę na rowerze. MalvTna"uźnała, że wyjdzie mi to na dobre.

Doug się roześmiał.

— Już cię zmusiła do zdrowego trybu życia, co? Ale wyda­wało mi się, że twoja żona ma na imię Susan.

— Owszem, Susan. To nie ma nic wspólnego ze zdrowym trybem życia. Malvina to moja doradczyni do spraw mediów. Rozmawiałeś z nią przez telefon.

— A, no tak. Oczywiście. Jak mogłem zapomnieć? Twoja doradczyni do spraw mediów... — powtórzył Doug, cedząc każde słowo. — Słuchaj, może coś zamówimy i skrócimy tę grę wstępną, co? No wiesz, chodzi mi o to, co robiliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat i tego rodzaju brednie. Będziemy mog­li przynajmniej rzucić coś na żołądek.

— Niewiele jest chyba do opowiadania — odparł Paul, bio­rąc menu do ręki. — Śledziłem uważnie twoją karierę. Jestem pewien, że z wzajemnością.

— Hm, wspomniałem o tobie oględnie w swoim małym wystąpieniu, które wygłosiłem na South Bank parę miesięcy temu — rzekł Doug. — Ale nie mogę powiedzieć, że myślałem o tobie często przez te dwadzieścia lat. Tak naprawdę chyba w ogóle o tobie nie myślałem, dopóki nie pojawiłeś się w wy­borach w dziewięćdziesiątym siódmym, wysyłając znanego konserwatystę, ministra, na polityczną emeryturę. Stroiłeś miny, jakbyś przeżył największy szok w swoim życiu.

— Ciągle uważasz to za dyżurne brednie, że nie spodzie­wałem się, że zostanę wybrany? Wiem, że tak wtedy napisałeś, ale... dajmy temu spokój. Mógłbyś mieć do mnie większe za­ufanie, co?

— Jak się miewa twój brat? — spytał Doug, unikając odpo­wiedzi.

— Och, Benjamin miewa się doskonale (Trudno się było zo­rientować, czy Paul w to wierzy, czy stara się przekonać sam siebie). Wiesz, jego problem polega na tym, że jest stuprocentowo szczęśliwy, tylko nie chce się do tego przyznać. Odpowiada mu, że go nie publikują. W rzeczywistości uwielbia być księgowym. Nic nie sprawia mu większej przyjemności niż postrzeganie siebie jako Emila Zoli podwójnej księgowości. A pikanterii do­daje fakt, że reszta świata z uporem go ignoruje.

— Hmm... — Doug wydawał się nieprzekonany wywodami Paula. — Oczywiście nie znam go tak dobrze jak ty, ale moim zdaniem ożenił się nieszczęśliwie, cierpi, bo nie ma dzieci i czuje się niespełniony w swoim życiu zawodowym i artystycz­nym. A Lois?

Paul wyrecytował szybko parę szczegółów — że Lois miesz­ka w Yorku, że wciąż jest bibliotekarką na uniwersytecie i żoną Christophera — dając coraz wyraźniej do zrozumienia, że ży­cie jego rodzeństwa śmiertelnie go nudzi. Kiedy zauważył, że Doug z najwyższym trudem powstrzymuje się od ziewania, rzekł: — Wiem, wiem. Trudno powiedzieć, że mój braciszek i siostrzyczka zawojowali świat, co? Człowiek zasypia, gdy tyl­ko o nich pomyśli.

— Nie w tym rzecz — odparł Doug, pocierając oczy. — Syn mi się urodził. Ranulph. Ma pięć miesięcy. Nie spałem połowę nocy.

— Winszuję — powiedział Paul w poczuciu obowiązku.

— No wiesz, Frankie chciała mieć jeszcze jedno dziecko. To moja...

— Żona, wiem, wiem. Czcigodna Francesca Gifford, córka lorda i łady Giffordów z Shoscombe. Cheltenham i Brasenose College, Oksford. Sprawdziłem w księdze arystokratów. — Paul zerknął przebiegle na Douga. — Rozwódka, co?

— Ehe.

— Rozstanie z pierwszym mężem było przyjazne? _

— A co to jest, wywiad? — Doug udawał, że czyta kartę win. Odłożył ją nagle, dochodząc do wniosku, że skoro nie unik­nie spędzenia dwóch lub trzech godzin w towarzystwie Paula, to należy mu się łyk czegoś mocniejszego. — W zasadzie zo­stawiła go, bo nie chciał więcej dzieci. Miał dość związanego z tym zamieszania, a ona to uwielbia z niewiadomego powodu.
Uwielbia wszystko, co się z tym kojarzy. Uwielbia, gdy jest w ciąży. Zdaje się, że nawet lubi sam poród. No i wszystko, co przychodzi potem. Wizyty pielęgniarki. Kąpiele, zmienianie pieluch. Wszystkie akcesoria: nosidełka, chodziki, łóżeczka, śpioszki, buteleczki, sterylizatory. Uwielbia. Przez pół dnia od­ciąga pokarm, podłączona do takiej maszyny, przy której wy­gląda jak mleczna krowa. — Zamrugał oczami, jakby za wszel­ką cenę chciał usunąć ten obraz z głowy. — Muszę przyznać, że zmieniło się przez to moje podejście do jej piersi.

— No to ile teraz ma?

— Dwie. Jak każda zdrowa kobieta.

— Pytałem, ile ma dzieci?

— Ach. Razem czworo. Dwóch chłopców i dwie dziewczyn­ki. Wszyscy mieszkają z nami. Do tego niania oczywiście. — Rozmyślanie o rodzinie nieuchronnie przygnębiało Douga, a przynajmniej napełniało go niejasnym poczuciem winy. Być może powodem była sytuacja jego matki, samotnej wdowy wciąż mieszkającej w Rednal, zdezorientowanej i bezbronnej, o czym Doug przekonywał się, ilekroć przyjeżdżała do nich na kilka dni z wizytą na zaproszenie Franceski. Zniecierpliwiony, przegonił te myśli. — A Antonia, ile teraz ma? Pewnie ze trzy latka?

— Zgadza się. Świetna pamięć, Doug.

— Trudno zapomnieć dziecko, któremu nadano imię na cześć partyjnego przywódcy i które odegrało tak wielką rolę w kampa­nii wyborczej, choć miało wtedy tylko kilka miesięcy. Zapewne odwiedziła wtedy więcej domów niż przeciętny listonosz.

Paul wydał z siebie znużone westchnienie.

— Wcale nie dałem jej imienia po Tonym. To kolejny idio­tyczny mit, który wy, żurnaliści, rozpowszechniacie. — Urwał na chwilę, po czym rzekł: — Słuchaj, Douglas, jeśli chcesz się wyzłośliwiać i okazywać mi wrogość przez cały wieczór, to na­sze spotkanie chyba nie ma większego sensu.

— Ja od początku nie widziałem sensu tego spotkania. Po co mnie tutaj zaprosiłeś?

Tak więc Paul zaczął wyjaśniać. Malvina uświadomiła mu, oznajmił, że aby poprawić swój wizerunek w mediach, powi­nien zaprzyjaźnić się z życzliwymi mu dziennikarzami. A co może być bardziej naturalnego niż chęć odnowienia znajo­mości z kimś, kto zrobił karierę jako jeden z najbardziej po­ważanych komentatorów politycznych w kraju, a dla niego był tak ważną postacią w łatach szkolnych, w tym odległym, rozczulająco niewinnym okresie pod koniec lat siedemdzie­siątych?

— Ale przecież my się wtedy nienawidziliśmy — zauważył Doug, inteligentnie wskazując jedyną wadę złożonej mu pro­pozycji.

— Naprawdę?— odparł Paul, marszcząc brwi i robiąc zszo­kowaną minę. — Nie sądzę.

— Naprawdę. W ogóle nikt cię nie lubił. Na pewno to pamiętasz.

— Poważnie? A niby dlaczego?

— Bo wszyscy uważaliśmy cię za wrednego prawicowego gnoja.

— No dobrze, ale w takim razie nie chodziło o moje cechy osobiste, tylko o poglądy. A to oznacza, że po dwudziestu jeden latach możemy być nadal kolegami, co?

Doug podrapał się w głowę, szczerze zaskoczony kierun­kiem, w jakim toczyła się rozmowa.

— Paul, przez te wszystkie lata wcale nie znormalniałeś, wiesz? Co znaczy „być kolegami"? Jak my dwaj możemy być kolegami? Na czym miałoby polegać nasze koleżeństwo?

— No cóż... — Paul miał gotową odpowiedź na to pytanie. — Malvina, na przykład, uważa, że ponieważ nasze dzieci są w po­dobnym wieku, moglibyśmy je poznać ze sobą i zobaczyć, czy bawiłyby się razem.

— Zaraz, zaraz, żebym cię dobrze zrozumiał. Twoja dorad­czyni do spraw mediów sugeruje, że moje i twoje dzieci powin­ny się razem bawić w piaskownicy? Nigdy nie słyszałem czegoś tak niedorzecznego.

— To wcale nie jest niedorzeczne. Ty i ja mamy teraz więcej wspólnego niż kiedyś.

— Na przykład?

— Weźmy politykę. Obaj stoimy po tej samej stronie, czyż nie? Obaj jesteśmy święcie przekonani, że największą nadzieję na rozwój Wielkiej Brytanii i dobrobyt jej mieszkańców daje Partia Pracy.

— A skąd ci przyszło do głowy, że ja tak uważam? Nie czy­tasz moich artykułów?

— Och, wiem, że niekiedy wyrażasz drobne uwagi krytycz­ne, ale...

— Drobne? — wykrztusił Doug, pryskając z ust na obrus resztkami chrupkiego popaddoma z piklami.

— ...ogólnie rzecz biorąc, tak właśnie jest, prawda? Podpisujesz się, podobnie jak ja, pod głównymi ideami rewolucji głoszonymi przez Nową Partię Pracy. Mam rację?

— Wiesz, może bym się podpisał, gdybym, kurwa, wiedział, co one znaczą.

— No teraz to już się wygłupiasz — mruknął Paul urażony.

— Wcale się nie wygłupiam. — Rozemocjonowany tą dysku­sją, Doug odprawił gestem kelnera, który stanął przy ich stoliku, po czym ciągnął: — Co to są te „główne idee" Paul? Powiedz mi. Naprawdę jestem ciekawy.

— Chodzi ci o moje osobiste poglądy czy poglądy partii?

— Jedne i drugie. Zakładam, że są tożsame.

— Hm... — Po raz pierwszy tego wieczoru Paul stracił kon­cept. Namyślał się przez chwilę, a potem rzekł: — Dlaczego odesłałeś kelnera? Chciałem złożyć zamówienie.

— Nie zmieniaj tematu.

Poruszył się niespokojnie na krześle.

— Słuchaj, oczekujesz, że bardzo szeroki, rozległy system idei sprowadzę do jakiejś chwytliwej formułki, ale to się nie da...

— Na przykład „trzecia droga” — podsunął Doug.

— Co?

— Trzecia droga. Ciągle o tym trujecie. Co to jest?

— Co to jest?

— No tak.

— Co masz na myśli?

— Na myśli mam to, że chciałbym się dowiedzieć, co to jest. Zadaję ci proste pytanie.

— Wiesz, Douglas — rzekł Paul, ocierając usta serwetką, choć niczego jeszcze nie zjadł — mam wrażenie, że podcho­dzisz do tego bardzo naiwnie.

— Powiedz, co to jest? Tylko to chcę wiedzieć.

— No dobrze. — Paul znów zaczął wiercić się na krześle, po czym usiadł wyprostowany i zabębnił pakami po stole. — To jest rozwiązanie alternatywne. Rozwiązanie alternatywne wobec jałowego, przebrzmiałego już dziś podziału na lewicę i prawicę. — Zerknął na Douga, lecz nie dostrzegł żadnej reakcji. — To chyba dobrze, co?

— Owszem, brzmi dobrze. Brzmi jak coś, czego wszyscy poszukujemy od wielu lat. i o ile się orientuję, wy zdołaliście to znaleźć w ciągu jednego weekendu. Co w następnej kolejności wyciągniecie z rękawa? Kamień filozoficzny? Arkę Przymierza? Co jeszcze Tony trzyma za kanapą na Downing Street?

Przez chwilę wyglądało na to, że Paul wreszcie straci pano­wanie nad sobą. Ale spytał tylko:

— Nasze dzieci będą się razem bawić czy nie?
Doug się roześmiał.

— Dobra, skoro chcesz. — Ściągną! na siebie spojrzenie kel­nera i przywołał go do stolika. — A wiesz, dlaczego się zga­dzam? Bo coś mi się wydaje, że niedługo wypłynie jakaś historyjka o tobie. Historyjka tak sensacyjna, tak skandaliczna, że... Że chcę być w pobliżu, gdy gruchnie ta bomba. — Uśmiechnął się wojowniczo. — To jedyny powód.

— Dla mnie wystarczająco dobry — odparł Paul. — Dowodzi, że jednak mam rację. — Widząc zdumione spojrzenie Douga, wyjaśnił: — Coś w końcu nas łączy: ambicja. Nie chcesz tkwić przez całe życie w tej samej robocie, co?

— Nie, raczej nie. Ale ptaszki ćwierkają, że czeka mnie awans.

I tak, osiągnąwszy swoiste porozumienie, zajęli się pilniejszą sprawą, którą było zamówienie dań.

Pensjonat Ewa.


Pensjonat „Ewa” to dom publiczny w sycylijskim miasteczku Vigàta.
Główny bohater powieści, młody człowiek o imieniu Nenè, spędza tam długie godziny, żeby słuchać zwierzeń prostytutek, w nadziei, że opowieści tych doświadczonych kobiet nauczą go życia. Są lata czterdzieste XX wieku, na Sycylii trwa wojna, dzieją się rzeczy straszne, lecz chłopak nieoczekiwanie zaczyna ulegać jakiejś nieznanej sobie, niepojętej sile, która sprawia, że wszystko, co dotąd było dlań ważne, traci znaczenie na rzecz nowego obiektu jego pasji. Pasji, którą jest miłość.
Kryptoautobiograficzna opowieść z lat dorastania, utrzymana w klimacie pokrewnym filmom Felliniego czy Tornatore opowiada o dzieciństwie i okresie dojrzewania w czasach faszyzmu i wojny. Camilleri użyczył swojemu bohaterowi zdrobniałej formy imienia, jakim nazywano go w dzieciństwie.
Powieść Pensjonat „Ewa” pokazuje – zdaniem krytyków – niewyczerpane możliwości, jakie kryją się jeszcze w talencie popularnego pisarza.

Fragment

Drzwi wejściowe były zawsze przymknięte, na ścianie obok umocowano miedzianą tabliczkę, połyskującą jak złoto, z napisem kursywą:

Pensjonat „Ewa "


Nenè nie wiedział, co to pensjonat, spytał więc kuzyna, studenta uniwersytetu w Palermo. Okazało się, że to coś więcej od zajazdu, a coś mniej od hotelu.
W Vigacie były na przykład trzy zajazdy i jeden hotel, w których nocowali przejezdni marynarze, komiwojażerowie, przedstawiciele armatorów, kolejarze, kierowcy ciężarówek. Ludzie wchodzili do nich i wychodzili bez ustanku.
No to dlaczego przed wejściem do tego Pensjonatu nie było w dzień żadnego ruchu? Nenemu nigdy jeszcze się nie zdarzyło zobaczyć przed zachodem słońca żywej duszy, która wchodziłaby lub wychodziła tymi przymkniętymi drzwiami.
Pewnego razu — poprzedniego dnia skończył właśnie osiem lat — nie potrafił oprzeć się ciekawości. Przechodząc rano przed wejściem uchylonym nieco szerzej niż zwykle, rozejrzał się wokół, a widząc, że ulicą nikt nie przechodzi, zrobił krok ku drzwiom i powolutku wetknął głowę do środka na tyle, aby móc się tam rozejrzeć. Jednak dlatego, że patrzył przedtem w słońce, a i krew mocno pulsowała mu w żyłach — na początku w ogóle nic nie zobaczył. Usłyszał tylko dwie kobiety, które śmiały się i głośno rozmawiały w odległym pokoju, ale nie zrozumiał, czym mówią. Zrobił znowu pół kroku naprzód, wyciągnął bardziej szyję i poczuł w nosie zapach czystości, mydła i perfum, podobny do tego, który czuł zawsze u fryzjera.
Chciał wejść jeszcze trochę dalej.
Podniósł już nogę, ale w tej samej chwili czyjaś ręka schwyciła go za kark i podciągnęła do góry. Nieznany Nenemu mężczyzna w mundurze kapitana marynarki patrzył na niego dziwnie, na wpół rozgniewany, na wpół rozbawiony.
Powiedział po włosku, nie po miejscowemu:
— Wcześnie ci się zachciewa, co? Już w twoim wieku chciałbyś spróbować miodu? Zmykaj mi stąd zaraz!
Nenè nic z tego nie zrozumiał, ale uciekł od razu biegiem, zawstydzony.
W czwartej klasie szkoły podstawowej spytał o Pensjonat swoich kolegów, w większości wszystko już wiedzących urwisów, dzieci woźniców, tragarzy portowych i marynarzy. Wyjaśnili mu całą sprawę natychmiast i prawie chórem, ze wszystkimi szczegółami, dorzucili pewne drobiazgi, wytłumaczyli zwyczaje i sposoby postępowania, jak gdyby w Pensjonacie „Ewa” spędzili życie.
On ze znaczącym uśmieszkiem udał, że wszystko rozumie. W rzeczywistości nie zrozumiał jednak niczego, był zupełnie zdezorientowany.
Więc pewnego dnia, kiedy przechodził przed Pensjonatem, prowadzony za rękę przez ojca, zebrał się na odwagę i spytał:
— Tatusiu, czy to prawda, że w tym domu mężczyźni mogą sobie wynająć gołe kobiety?
To tylko udało mu się zrozumieć z wyjaśnień koleżków szkolnych. Nauczyli go jeszcze, że Pensjonat „Ewa” można nazywać również bajzlem albo burdelem i że mieszkające tam kobiety, które się wynajmuje, nazywają się kurwami, ale burdel i kurwy to brzydkie słowa, dobrze wychowany chłopczyk nie powinien ich używać.
— Tak — odpowiedział ojciec spokojnie, bez cienia zakłopotania.
— Wynajmuje się je na rok?
— Nie, na kwadrans, na pół godziny...
— A co mężczyźni z nimi robią?
— Patrzą na nie — powiedział ojciec.
Nenemu to wystarczyło. Przez pewien czas nie szukał innych wyjaśnień, bo tylko dobry Pan Bóg wiedział, że pożerała go chęć podniesienia spódniczki swojej o dwa lata starszej kuzynki Angeli, żeby zobaczyć, jak ona tam pod spodem wygląda.