fragment książki
Grigorij Czchartiszwili
VOILÀ UNE BELLE MORT, CZYLI ŚMIERĆ PIĘKNA
Tu człowiek czuje się Napoleonem na polach Austerlitz. Wszędzie uczta śmierci, dużo spiżowej broni, malowniczo ułożonych ciał i co jakiś czas ma się ochotę zawołać: Voilà une belle mortl*
Voila un beau cimetière**. Rzecz nie w wypielęgnowaniu i nie w rzeźbiarskiej urodzie, tylko w absolutnej harmonii z ziemią, w której wykopano tych 70 000 dołów. Włócząc się po alejach, ani na minutę nie zapominamy, że jesteśmy na ziemi francuskiej, nawet jeśli trafimy do sektora ormiańskiego czy żydowskiego. I jeśli na Starym Dońskim cmentarzu w Moskwie ma się wrażenie, że pochowana jest tam dawna, zmarła Rosja, to Francja cmentarza Père-Lachaise wygląda na całkiem żywą i pełną energii. Rzecz może w tym, że jest to główna nekropola kraju, a tego rodzaju miejsce przypomina filtr: wszystko, co zbędne, nieczyste, nieistotne, zapada się pod ziemię; zastaje sucha reszta, formuła narodowej swoistości.
Francja to jeden z nielicznych krajów, którego obraz każdy tworzy sobie już w dzieciństwie. Ten mój obraz jest taki sam jak u większości: d'Artagnan (w tejże roli Napoleon i Fanfan-Tulipan), Wielki Mistrz templariuszy (takoż hrabia Saint-Germain i hrabia Monte Christo) i, oczywiście, Manon-Lescaut (takoż królowa Margot i madame de Pompadour). Można określić tę triadę również inaczej, i to po francusku — słowa są zrozumiałe bez przekładu: aventure, mystère, amour. Klisza zestawiona z książek i filmów jest tak trwała, że żadne uzyskane później wiadomości, a nawet osobista znajomość z rzeczywistą Francjąynie są w stanie tego obrazu zmienić czy choćby w istotny sposób uzupełnić. A co najważniejsze — sami nie mamy ochoty go zmieniać. Prawdziwa, nie książkowa Francja jest równie nudnym i prozaicznym krajem jak wszystkie kraje świata. Jej mieszkańcy interesują się najbardziej nie miłością, przygodami i mistyką tylko podatkami, nieruchomościami i ceną benzyny. Dlatego Père-Lachaise to prawdziwa radość dla frankofilów, do których zalicza się 99 procent ludzkości, z wyjątkiem bodaj tylko korsykańskich i nowokaledońskich separatystów. Na Père-Lachaise nie ma ani benzyny, ani podatków. Nieruchomość, co prawda, jest tu reprezentowana bardzo naocznie, ale metafizyczny sens tego słowa wyraźnie przeważa nad jego składnikami komercjalnymi.
Skoro zaś mowa o komercji, to pierwszą siedemnastohektarową działkę na wzgórzu Charonne miasto Paryż nabyło od prywatnych właścicieli 23 prairiala XII (i ostatniego) roku I Republiki, czyli w roku 1804. Cmentarze leżące w granicach miasta przekształciły się w rozsadniki czynników antysanitarnych, wobec czego merostwo zarządziło przeniesienie milionów szkieletów do Katakumb, a dla nowych nieboszczyków założyło parkopodobne nekropole na przedmieściach.
Cmentarz najpierw nazwano Wschodnim, ale przyjęła się inna nazwa, obecna. Oznacza ona „Ojciec Lachaise" — kiedyś dożywał tu swoich dni słynny François de La ChaiSe, spowiednik Króla Słońce. "
W pierwszych latach, tak jak to zwykle bywa, mało kto chciał chować drogich krewnych w mało prestiżowym zapadłym kącie, dlatego władze zdecydowały się na roztropne pi-arowskie posunięcie: przesiedliły na Père-Lachaise pewną liczbę „gwiazd”. Początek byt nie w pełni udany — przeniesienie szczątków Ludwiki Lotaryńskiej, niczym niewyróżniającej się małżonki niczym niewyróżniającego się Henryka III, nie uczyniło cmentarza modnym. Ale to jest Francja i za to ją kocham najbardziej: tu od niepamiętnych czasów literatura znaczyła więcej niż monarchia. Kiedy w roku 1817 roku na wzgórze Charonne przeniesiono doczesne szczątki Abelarda, Lafontaine'a, Moliera i Beaumarchais'go, pogrzeb na Père-Lachaise zaczęto uważać za wysoki zaszczyt. I to był też początek tutejszej turystyki.
* Jaka piękna śmierć! (fr.).
** Jaki piękny cmentarz! (fr.).
BORYS AKUNIN
DAJ MI UCAŁOWAĆ SWE USTA
Pół roku temu, pracując w archiwum londyńskim, Pasza natknął się na list jednego z tych piętnastu ludzi, którzy 3 grudnia 1900 roku odprowadzali w ostatnią drogę ciało zhańbionego odszczepieńca. Postać Oscara Wilde'a dawno interesowała Paszę — już nie pierwszy miesiąc krążył nad biednym pedziem, niczym czarny kruk z ballady.
Postać kultowa, naśladowców masa, każda pozostała po klasyku relikwia sprzedaje się za grube pieniądze, ceny idą w dziesiątki tysięcy funtów. I to za byle fidrygałek, a tymczasem, jak wynikało z pamiętników, miłośnik zielonych goździków nosił na małych palcach dwa unikalne pierścionki z wielkimi szmaragdami. Wierzył, że jeden z nich (ten z prawej ręki) przynosi mu szczęście, a drugi (z lewej) nieszczęścia. Ponieważ bez smutku nie ma radości, Wilde nigdy nie rozstawał się z obu pierścieniami. Rozumie się, dopóki siedział w więzieniu karnym, musiał obchodzić się bez talizmanów, ale ledwie wyszedł na wolność — założył je na nowo. Wielu pamiętnikarzy podkreśla ze zdziwieniem, że wygnaniec nie sprzedał ani nie zastawił swoich szmaragdów nawet wtedy, kiedy został bez grosza. Przesiadywał w ulicznych kawiarniach, sączył absynt i czekał, aż obok przejdzie ktoś z jego licznych paryskich znajomych i zapłaci za niego rachunek. Czasem oczekiwanie przeciągało się. Frederic Boutet wspomina, że zobaczył Wilde'a w kawiarni przy bulwarze Saint-Germain w ulewny deszcz. Pisarz siedział zupełnie samotny, przemoknięty na wskroś, w obwisłym kapeluszu, a przecież królewski: masywny podbródek opierał o rączkę laski, na grubych palcach połyskiwały szmaragdowe skarabeusze, a gest, jakim Wilde przywołał znajomego, był wytworny i majestatyczny.
Gdzie potem podziały się pierścienie — oto co interesowało Necrophorusa. W muzeach ich nie było, na aukcjach nigdy nie wypłynęły. Czy przypadkiem nie leżą w trumnie na cmentarzu Père-Lachaise?
List niejakiego Sybilla Hamptona, który z ciekawości przyszedł na pogrzeb otoczonego skandaliczną sławą pisarza, wspaniale potwierdził tę hipotezę, przynajmniej w połowie.
Z opublikowanych notatek innych uczestników uroczystości żałobnej wiadomo, że przy wykopanej już mogile doszło do nieprzyjemnego incydentu — nieprzyjemnego do tego stopnia, że ci dobrze wychowani panowie, jakby się umówili, woleli go nie opisywać. Z ich mglistych relacji można zrozumieć tylko tyle, że znienawidzony przez wszystkich lord Alfred Douglas, l'homme fatal, który zgubił biednego Oscara, urządził tam jakąś obrzydliwą scenę.
Jeden tylko mister Hampton, którego z nieboszczykiem nic nie łączyło, z zapałem plotkuje o tym, co się stało, w liście do swojej londyńskiej przyjaciółki. Ocierając dłonią rozpalone czoło, Pasza czytał: „O tym, co działo się potem, mogę opowiedzieć tylko Tobie, ponieważ wiem, miła przyjaciółko, że ze swoim taktem potrafisz zachować ten nieapetyczny epizod w tajemnicy — damy i dżentelmeni obecni na pogrzebie tak się umówili, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę niezdrowe zainteresowanie, przejawiane przez określoną część prasy wobec wszystkiego, co związane jest z imieniem nieszczęsnego mister Wilde'a. A zatem, jak już pisałem, „Bogu podobny Bosie” (podobno tak właśnie nieboszczyk nazywał swojego efeba) pojawił się na cmentarzu spóźniony. Nie przeszkodziło mu to wybuchnąć rozgłośnym szlochem. Mnie omal nie zemdliło, kiedy ten wulgarny jegomość (i pomyśleć, że to syn markiza Queensberry!) wskoczył do dołu i zaczął ryczeć, by go zakopano razem z „ubóstwianą Salome”. Koniec końców, oczywiście, wylazł stamtąd, ale najpierw wycałował wargi nieboszczyka, jak wyraża się mój lokaj Toby, „z języczkiem”. Przez ten czas wszyscy obecni zdążyli nabrać tak głębokiego obrzydzenia dla młodego pajaca, że nikt nawet nie zaprotestował, kiedy ściągnął z prawej ręki zmarłego szmaragdowy pierścień i uroczyście nasadził go sobie na palec, wołając: «Teraz jesteśmy na wieczność zaręczeni!...»”
Z prawej, a więc Pierścień Szczęścia — gorączkowo kombinował Leńkow. Lord Alfred wiedział, gdzie stoją konfitury. Tylko że powodzenia pierścień mu i tak nie przyniósł. Bosie szybko przeputał spadek po tatusiu i umarł w nędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz