ragment książki
Konda, 1 września 2003
Po długim okresie milczenia mam wrażenie, jakbym wychynął z głębiny Oniego, pozostawiając w jego zielonkawej pomroce bezmowne widziadła.
Henryk Elzenberg, jeden z autorów, do których często powracam, zapisał w swoim dzienniku pod datą 5 kwietnia 1936 roku, że rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieodzwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie...) świadomości — nie istnieje.
Zali więc pisanie byłoby jednym ze sposobów utrwalenia własnej rzeczywistości?
2 września
Na początek parę słów objaśnienia długiej nieobecności mojego dziennika w „Rzeczpospolitej".
Otóż wiosną ubiegłego roku — ledwie lody jęły tajać — zmieniłem miejsce zamieszkania w Rosji. Po dziesięciu latach życia pod kręgiem polarnym przeniosłem się z Wysp Sołowieckich na Morzu Białym do wsi Konda Biereżnaja nad Jeziorem Onieżskim i osiadłem w starym, drewnianym domu, o którym już kiedyś w „Rzepie" pisałem.
Złożyły się na to trzy przyczyny:
po pierwsze — ostatnimi czasy Sołowki stały się zgiełkliwe (turyści, biznes, polityka), a ja kocham ciszę, o której oj-ciec Ludwik (Thomas Merton) mawiał, że jeśli nie nauczymy się jej słuchać, to nie będziemy mogli powiedzieć niczego, co jest warte powiedzenia;
po wtóre — jako temat Sołowki wyczerpałem, jako miejsce do życia Wyspy wyczerpały się same;
po trzecie zaś — polubiłem Karelię, jej oczy koloru Oniego i głębię w nich ukrytą, i w którymś momencie do mnie doszło, że w dwóch miejscach być nie sposób, w dwóch miej-
scach można jeno bywać.
Zatem osiadłem w Zaonieżu.
Odtąd w moim życiu sporo się zmieniło:
— widok z okna (teraz co rano zaglądam w Oniego) i wonie z dworu (zapach glonów zastąpiła dzika mięta);
— ryba na stole (zamiast dorsza czy śledzia — łosoś, palia, krasny pstrąg) i goście za stołem (częściej są to tubylcy,
rzadziej turyści z Polski);
— stosunek do narzędzi pracy (dobry topór cenię wyżej
niż laptopa) i do samej pracy, bo praca — według Aleksandra Błoka — wszędzie jest jednaka, czy to piec budujesz, czy wiersz układasz.
Nie mam tu telewizora!
Nie słucham radia!
Nie czytuję gazet!
Do snu kołysze mnie już nie oddech Oceanu Lodowatego, a szept topoli i pluskanie Oniego. Drugiego, co do wielkości, jeziora w Europie.
I tak dalej...
Słowem — inaczej tu żyję. Oraz wolniej — nieco.
Bo w obraz za oknem wchodzić należy powoli, aby pojąć grę światła w wodzie w zależności od pory roku, zachmurzenia nieba, czasu dnia. I zapachów z dworu warto uczyć się niespiesznie, by nie bajać o marihuanie tam, gdzie rosną zwyczajne konopie.
Ludzi także pierwej wypada poznać, żeby zrozumieć nie tylko to, o czym mówią, gdy wypiją, lecz i to, o czym milczą, gdy są trzeźwi. A dopiero potem o tym wszystkim można pisać.
Stąd ta przerwa w dzienniku.
11 września
Thomas Merton
On rana dmie szałonnik (wiatr południowo-zachodni). Oniego staje dęba raz po raz i bieży ku mnie białymi grzywami fal. Lodowata woda zatyka dech... Ciało, mdłe jeszcze od snu i ciepłej pościeli, szybko kostnieje i nawet ostry kraul nie pomaga. Przy wyjściu z wody fala zbija z nóg. Zaiste morze.
Potem długo rozcieram szorstkim ręcznikiem brzuch, uda, plecy i ramiona, by na powrót sprowadzić się do własnego ciała, parę głębszych oddechów, witam słońce i siadam do pisania.
„Ten, kto chce pisać — uczył Zai Yun, słynny kaligraf chiński epoki Chan, autor pierwszego w Podniebiosach traktatu o sztuce pisania — niechaj usiądzie prosto, myśli uspokoi i puści je wolno, nie formułując słów, nie zakłócając oddechu, niechaj osadzi ducha swego głęboko w sobie i wtedy, niewątpliwie, pismo wyjdzie mu znakomite".
Jednakże główną przyczyną mojej długiej nieobecności na łamach „Rzeczpospolitej" był brak prądu.
Tak, tak! — we wsi Konda Biereżnaja, gdy się do niej sprowadziłem, nie było elektryczności. A ja bez komputera — ni be, ni me. Odwykłem, niestety, od ręcznego pisania. Należało zatem prąd do Kondy najsamprzód doprowadzić.
To znaczy: postawić sześć słupów wysokiego napięcia od głównej linii do podstacji transformatorowej we wsi i dwa słupy od podstacji do domu, zamontować i uziemić samą podstację, przeciągnąć parę wiorst kabla, rozprowadzić przewody po domu i całość oficjalnie zatwierdzić.
— Ba, łatwo powiedzieć...
Każdy bowiem, kto choć trochę zna ruską „głubinkę", domyśli się, ile z tym było mitręgi w urzędach, bieganiny od jednego naczelnika do drugiego —jak od Annasza do Kajfasza — według reguły: im niższy szczebel i dalej od centrum, tym większy lęk przed podjęciem decyzji. Ileż należało przedłożyć próśb do rozpatrzenia, zaświadczeń do podpisu, zezwoleń do ostemplowania. Ile trzeba było dawać w łapę.
Każdy też, kto choć raz miał do czynienia z ruskim muzykiem, przedstawi sobie, ile z majstrami przyszło się użerać, bo jak nie zapoj (długotrwałe pijaństwo), to sianokosy, by robotę, której się podjęli — zakończyli. Ileż straciliśmy czasu na oczekiwanie, pieniędzy na zaliczki, cierpliwości na nie-słowność. Ileż wódy trzeba było nalać, wyciągając muzyków z pochmiela.
Ale nikt, kto nie żył czas jakiś na wsi w Rosji, nie może mieć pojęcia, jak wygląda obecnie wspólnota wiejska — a raczej to, co się z niej wyrodziło po wielu latach komunistycznych eksperymentów. Niegdyś pospołu mogli cerkiew w trzy dni postawić albo sąsiadowi pogorzelcowi dom odbudować, dzisiaj społem jedynie wypić potrafią, a i to potem się pobiją... Myśl, żeby razem prąd do wsi doprowadzić, nawet pijanemu nie przyszłaby do głowy.
W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Michaił Pri-szwin, jeden z mych ulubionych autorów piszących o Karelii, twierdził, że zamiast tracić czas na tak zwane „podróżowanie" w pełnym tego słowa znaczeniu, to jest na „przemieszczanie się po bezkresnych przestrzeniach", lepiej osiąść w jakimś charakterystycznym zakątku i, z bliska mu się przyjrzawszy, wyrobić sobie zdanie o całym kraju głębsze, aniżeli może dać nam jakakolwiek podróż.
Ja zaś, nauczony doświadczeniem, znajduję, że jeszcze lepiej w tym charakterystycznym zakątku przedsięwziąć coś, co wciągnęłoby miejscowych w dzieło, na przykład: kupić dom i rozpocząć jego remont, spróbować wiejski chram odrestaurować albo prąd do wsi doprowadzić. Bo co innego żyć wśród tuziemców na prawach obcego — wilka-samotni-ka, zbieracza bylin czy „dacznika" — z dala od ich proble- mów i trosk, a co innego wtargnąć w ichnie interesy, zderzyć je ze sobą i poruszyć do żywego. Tak właśnie — na sobie! — najlepiej się poznaje zarówno ludzi, jak i kraj, w którym oni żyją.
Wracając do Kondy Biereżnej, powiem, że awantura z prądem więcej mi powiedziała o bycie i obyczajach Zaonie-żan niźli dziesiątki wcześniej przeczytanych książek i setki opowieści znajomych, którzy przyjeżdżają tutaj na lato zbierać jagody i byliny. Nauczyłem się — na przykład — nie słuchać ni rad, ni złorzeczeń sąsiadów, lecz patrzyć im na ręce, nie dawać muzykom zaliczek, dopóki nie zakończą roboty i nie czekać do wiosny, aż leśnicy wyjdą z zimowego zapoju, tylko samemu walić sosnę na słupy elektryczne, póki soki nie zaczęły w drzewach krążyć. Sporo też do mnie doszło z rozważań Błoka o ruskim muzyku, ale o tym kiedy indziej napiszę.
I tak, po wielu miesiącach, prąd do Kondy Biereżnej doprowadziliśmy. Tym samym dokończyliśmy tu dzieło Lenina. Ale komunizmu od tego więcej nie stało. W międzyczasie bowiem władza sowiecka się stąd zmyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz