Odnajdziesz tutaj moje myśli na temat historii,literatury,poezji,życia i śmierci.Sztuka jest uprzywilejowana na tych stronach,ona nadaje sens i smak życiu.Jeśli jesteś zainteresowany,czytaj,najlepiej przy kawie.Może odnajdziesz tutaj coś co cię zainspiruje.A może sam napiszesz do mnie kilka słów w komentarzu, które staną się inspiracją dla mnie.
niedziela, 31 lipca 2011
nowy kolor włosów i dwa bukiety kwiatów od męża...
A więc na jakiś czas pożegnałam się z moimi włosami koloru blond i zmieniłam kolor na jakiś czas. Wiadomo, zmiana jest czymś pociągającym, ale kto wie może za parę miesięcy powrócę do bardziej naturalnego koloru.
A kwiaty od męża rozjaśniają całe mieszkanie.
piątek, 29 lipca 2011
Niezapomniana lektura, dobre godziny przy herbacie z Thomasem Bernhardem.
Dziennikarka Krista Fleischmann od początku lat siedemdziesiątych przeprowadziła z Thomasem Bernhardem wywiady dla różnych programów telewizyjnych poświęconych kulturze. Zgodę na nie musiała bardzo mozolnie u pisarza wywalczać i w pierwszych latach często spotykała się z odmową. Z czasem Bernhard polubił te rozmowy. Poruszał w nich rozmaite tematy związane ze swoją twórczością i życiem. Mówił o warsztacie literackim, o rodzinie, kościele, stosunku do kobiet, o starości, chorobie i wierze, zawsze w sposób nietuzinkowy, często prowokacyjny, cyniczny lub żartobliwy. Książka zawierająca zapis wszystkich rozmów z pisarzem jest jedyną w swoim rodzaju okazją do obcowania z jego inteligencją i mądrością.
Fragment
Monologi na Majorce
1981
FLEISCHMANN: Pan chciałby więc, żeby kobieta siedziała w domu i rodziła dzieci?
BERNHARD: Nie jest moim zadaniem zastanawiać się nad tym. Johanna Schopenhauer pisała kiczowate powieści, zarabiała mnóstwo pieniędzy i była w swoim czasie sławna. A jej syn, który oprócz psa miał dwóch słuchaczy na uniwersytecie, przez czterdzieści lat doczekał się nakładu stu dwudziestu egzemplarzy Świata jako woli i przedstawienia. To jest bardzo typowe, więc gdzie na przykład mężczyźni władają światem? Później, historią, i owszem, ale to wszystko jest zupełnie absurdalne.
FLEISCHMANN: Mężczyźni powinni pomóc kobietom, wtedy mogłyby się wyzwolić ze swojej roli.
BERNHARD: To tak, jakby koniecznie chciała pani przekonać człowieka bez nóg, żeby zaczął chodzić, i wmawiała mu, że przecież ma nogi. Wyrządziłaby mu pani największą krzywdę, bo taki człowiek mógłby istotnie wstać z wózka inwalidzkiego, przewrócić się i na dodatek rozbić sobie głowę. Dokładnie tak samo jest z kobietami, jeśli się im powie, no to powstańcie przeciwko światu mężczyzn, weźcie historię w swoje ręce i ruszcie się. „Kobieto, wstań, weź swoje łoże i chodź”. Ale ona nie potrafi tego zrobić, to tylko niszczycielska propozycja, to nie jest możliwe.
FLEISCHMANN: Takie mówienie o kobietach uważam za potworny cynizm...
BERNHARD: To z kolei jest ten kobiecy cynizm, że myślenie i rozmowę, która przebiega zupełnie normalnie, określają jako cynizm, przez co zawsze tracą, bo używają takich określeń jako argumentów, choć to przecież w ogóle nie są argumenty, i tylko znienacka atakują mężczyzn i rzucają im w twarz takie podłości. Czymś takim nie można operować. Nawet w świecie mężczyzn.
Holzfällen (Wycinka)
Wiedeń 1984
FLEISCHMANN: Czy podczas pisania, kiedy pisze pan o ludziach, myśli pan czasem o tym, że właściwie może ich pan rani?
BERNHARD: Pisząc, przedstawiam ludzi, ale ich nie... ja nikogo nie chcę zranić, kto by chciał ranić ludzi? Opisuje się fakty, opisuje się wspomnienia, a jeśli to kogoś rani, to już nie moja sprawa. W moim wypadku jest to proces literacki, tak zwany artystyczny.
FLEISCHMANN: Ale czy tym procesem artystycznym...
BERNHARD: Nikogo nie chcę zranić, jeśli ktoś czuje się zraniony, nic na to nie poradzę, istnieją również choroby urojone. Jeśli ktoś sobie wmawia, że ma raka, a potem żyje z nim trzydzieści lat, to ja mu w tym nie przeszkadzam.
FLEISCHMANN: Ale przecież w mniejszym czy większym stopniu pańskim zadaniem jest to wszystko pokazać.
BERNHARD: Tak, tak właśnie jest. To jest zadanie pisarza, jak pani wie.
FLEISCHMANN: A przy tym wcale pan nie myśli, że ktoś może poczuć się dotknięty albo, by tak rzec, trafiony w najczulsze miejsce?
BERNHARD: Naturalnie nie, bo to ja jestem najbardziej dotknięty. Co mnie więc obchodzi, że inni mali ludzie czują się dotknięci. Poza tym ja nic o tym nie wiem. Nie było mnie przy tym, kiedy te osoby czytały moją książkę. Chociaż jestem człowiekiem ciekawskim i lubiłbym być przy tym, kiedy ją czytają. To znowu byłoby pewne studium, znowu można by napisać książkę – o czytelniku, jak on się zachowuje podczas lektury. Ale nie mogę być wszędzie, gdzie teraz siedzą ci ludzie i być może czytają tę książkę.
środa, 20 lipca 2011
Prom do Puttgarden. Helle Helle
Jane czuje się jak silos na skraju zaoranego pola. Nie wiadomo, co znajduje się w środku. Może nie ma tam nic? Właśnie rzuciła studia i wróciła do rodzinnego Rodby na duńskiej prowincji. Zamieszkała razem z siostrą i jej córeczką i zaczęła pracę w perfumerii na promie do Niemiec. Jej życie wydaje się samotne, monotonne i pozbawione celu, ale Jane wcale nie chce go zmieniać. Czy zdoła jednak oprzeć się nurtowi życia, który porywa ją w zupełnie nowym kierunku?
Prom do Puttgarden opowiada o świecie kobiet , matek, sióstr i córek ale nie jest kolejną sentymentalną powieścią kobiecą. Helle Helle bywa nazywana Hemingwayem w spódnicy ,pisze prosto i oszczędnie, umiejętnie łącząc humor i refleksję nad naturą ludzkich relacji z gorzką prawdą o nas samych.
Przyznam się, że po tę pozycję sięgnęłam ze względu na okładkę, tak, wiem nie osądza się książki po okładce... Nie mniej jednak tym razem się nie zawiodłam, uff..co za ulga.
Bardzo mnie wciągnęła ta powieść, na tyle, że następnego dnia niewyspana szłam do pracy.
Polecam serdecznie, naprawdę dobra literatura.
Punkt omega.
W jednej z sal muzeum prezentowana jest instalacja, polegająca na wyświetlaniu w maksymalnie spowolnionym tempie Psychozy Hitchcocka. Galerię dzień w dzień odwiedza anonimowy obserwator. Zafascynowany tym, co widzi na ekranie, rozmyśla o względności czasu i ludzkiego postrzegania. Początkujący reżyser Jim Finley przybywa do położonej na pustyni samotni, gdzie żyje 73-letni uczony, Richard Elster, były współpracownik Pentagonu z czasów wojny w Iraku. Finley chce, aby Elster opowiedział przed kamerą o tym okresie swojej pracy. Starzec jednak unika wyrażenia ostatecznej zgody na udział w zamierzonym filmie. Sporą odmianę do życia w pustelni wprowadza przyjazd córki Elstera. Jednak pewnego dnia, gdy obaj mężczyźni wracają z zakupami, nie zastają Jessie w domu. Rozpoczynają się poszukiwania. Cyniczny dotąd Elster okazuje autentyczny niepokój. Powracamy do galerii, gdzie anonimowy obserwator wciąż obserwuje ekran. W pewnej chwili zagaduje go kobieta. Zaczynają rozmawiać. Przechwalają się, że w dzieciństwie mieli zdolności, jakie spotyka się u ludzi dotkniętych autyzmem. Nowa powieść DeLilla odznacza się wyjątkową prostotą języka i formy – przypomina haiku. Podobnie jak haiku składa się z trzech krótkich części.
Fragment książki
Prawdziwego życia nie da się sprowadzić do słów mówionych ani pisanych, nigdy nikomu to się nie uda. Ono toczy się, kiedy jesteśmy sami, kiedy myślimy, czujemy, zatopieni we wspomnieniach, marzycielsko świadomi siebie, w tych właśnie submikroskopijnych chwilach. Elster mówił to więcej niż raz i w niejeden sposób. Twierdził, że jego życie się dzieje, gdy on siedzi wgapiony w pustą ścianę, myśląc o kolacji. — Ośmiusetstronicowa biografia to tylko martwe domysły — powiedział. Prawie mu wierzyłem, gdy mówił takie rzeczy. Twierdził, że wszyscy nieustannie to robimy, stajemy się sobą pod warstwą biegnących myśli i mętnych obrazów, zastanawiając się od niechcenia, kiedy w końcu zabierze nas śmierć. Tak właśnie żyjemy i myślimy, wiedząc o tym lub nie. To jest właśnie ta sieczka myśli, które miewamy, kiedy wyglądamy przez okno pociągu, nudne smużki medytacyjnej paniki. Słońce prażyło. Tego właśnie chciał: poczuć, jak wbija się w niego głęboki żar, poczuć własne ciało, uwolnić je od czegoś, co nazywał wymiotnym działaniem Nowin i Ruchu. Był na pustyni, z dala od miast i rozproszonych miasteczek. Przyjechał, żeby jeść, spać i się pocić, nic nie robić, siedzieć i myśleć. Wokół domu były tylko same dale, żadnych widoków ani rozległych panoram, tylko dale. Powiedział, że przyjechał tu, żeby przestać gadać. Zresztą oprócz mnie nie miał do kogo. Z początku robił to rzadko i nigdy o zachodzie słońca. Nie były to przepyszne rentierskie zachody w barwach walorów i obligacji. Elster uważał, że zachód słońca jest ludzkim wynalazkiem: poprzez postrzeganie tworzymy ze światła i przestrzeni aranżację, która zdumiewa i zachwyca. Patrzyliśmy, zdumieni i zachwyceni. Powietrze drżało, a nienazwane kolory i rysy krajobrazu nabierały wyrazistości, precyzji konturów i rozmiarów. Może to z powodu dzielącej nas różnicy wieku myślałem, że on w porze dogasania ostatniego blasku czuje coś innego niż ja — uporczywy, samorodny niepokój. To by wyjaśniało, dlaczego milczał. Dom był żałosną hybrydą. Miał dach z blachy falistej i ściany z desek, od frontu niedokończony chodnik z kamieni, a z boku doczepiony taras, na którym siadywaliśmy w porze milczenia Elstera, pod rozpłomienionym niebem, gdy wzgórza, ledwie widoczne w samo najbielsze południe, wydawały się bliskie. Nowiny i Ruch. Sport i Pogoda. Tym jadowitym tonem mówił o życiu, które porzucił: ponad dwa lata spędził wśród prężnych umysłów, sprawców wojny. Powiedział, że to tylko szum gdzieś w tle, i lekceważąco machnął ręką. Lubił ten gest. Były szacunkowe oceny ryzyka, dokumenty wytyczające kierunki polityki, międzyinstytucjonalne zespoły robocze. A on przyszedł z zewnątrz, co prawda jako renomowany uczony, ale bez żadnego doświadczenia w pracach rządu. Siedział przy stole w bezpiecznej sali konferencyjnej ze strategami i wojskowymi analitykami. Zaproszono go, żeby — jak powiedział w cudzysłowie — „konceptualizował”, czyli przykładał nadrzędne idee i zasady do takich zagadnień jak rozmieszczenie wojsk czy tłumienie rewolty. Twierdził, że miał prawo czytać tajne depesze i protokoły do użytku wewnętrznego. Przysłuchiwał się gadaninie etatowych ekspertów, metafizyków z agencji wywiadowczych, fantastów zatrudnionych w Pentagonie. Elitarne gabinety na drugim piętrze Pentagonu, te z oknami. Masyw i fanfaronada — powiedział. Zrzekł się tego wszystkiego w zamian za przestrzeń i czas. Sprawiał wrażenie, jakby jedno i drugie wchłaniał przez skórę. Były dale spowijające każdy rys krajobrazu i była moc geologicznego czasu, drzemiąca gdzieś tam, hen — zastępy koparek w poszukiwaniu zwietrzałej kości. Wciąż widzę te słowa. Upał, przestrzeń, bezruch, dal. Stały się widomymi stanami ducha. Nie bardzo wiem, co to znaczy. Wciąż widzę osobne postaci, przebijam się wzrokiem przez wymiar fizyczny aż do uczuć, które słowa te budzą, pogłębiających się z biegiem czasu. Czas — jeszcze jedno takie słowo. Jeździłem autem i patrzyłem. A on siedział w domu, w smudze cienia na skrzypiącym tarasie, i czytał. Zapuszczałem się w kępy palm i dalej szlakami, których nie było na mapie, zawsze z zapasem wody, wszędzie ją ze sobą woziłem, i nie rozstawałem się z kapeluszem, zawsze w kapeluszu z szerokim rondem i chustce na szyi stawałem na cyplach w bezlitosnym słońcu, stałem i patrzyłem. Pustynia mnie przerastała, byłem na niej obcym organizmem, jak w jakimś science fiction, nasycony nią, a zarazem od niej daleki, i musiałem gwałtem wpajać sobie przekonanie, że naprawdę tam jestem. A on wiedział, gdzie jest, w tym swoim fotelu, w żywym kontakcie z protoświatem — myślałem — z morzami i rafami sprzed dziesięciu milionów lat. Zamykał oczy, w milczeniu odgadując naturę późniejszych etapów wymierania, trawiaste równiny jak z obrazków w książkach dla dzieci, region rojący się od szczęśliwych wielbłądów i olbrzymich zebr, mastodontów, tygrysów szablastozębnych. Wymieranie gatunków było jednym z jego stałych tematów. Krajobraz podsuwał tematy. Przestronność a klaustrofobia. To też miało posłużyć za temat.
sobota, 16 lipca 2011
Fado. Andrzej Stasiuk
"Fado" to zbiór esejów i krótszych tekstów Andrzeja Stasiuka opowiadających - podobnie jak nagrodzona Nagrodą Literacką NIKE 2005 książka "Jadąc do Babadag" - o Europie "second hand": tej mniej znanej, wypchniętej za burtę historii, marginalnej, w powszechnej świadomości - nieistniejącej. Peregrynując w ulubiony przez siebie sposób, zarówno autostradami, jak i żółtymi drogami, od Pogradeca w Albanii po Gródek na Podlasiu, Andrzej Stasiuk peregrynuje zarazem po zaułkach europejskiej historii i teraźniejszości, jest geografem opisującym ukryte terytoria, uprawia własną, całkowicie autorską fenomenologię pamięci. Jednocześnie można "Fado" potraktować także jako symboliczny "powrót z "Babadag" - melancholijną opowieść drogi prowadzącej opłotkami europejskiej rzeczywistości z dalekiego świata ku domowi: rodzinnej wsi na Podlasiu, wspomnieniom dzieciństwa, cieniom i duchom przodków.Nie wiem co mają takiego w sobie książki Stasiuka, ale gdy tylko zacznę czytać to nie mogę się już oderwać od ich lektury. Tak samo było i z tą pozycją.
Życie miłosne. Zeruya Shalev
Ja'ara dzieli swój czas pomiędzy kochającego męża a obiecującą karierę na jerozolimskim uniwersytecie, kiedy pojawia się Arie. Stanowczy mężczyzna zawładnął jej życiem, zburzył hierarchię spraw i wyobrażenia o uczuciowych związkach. Choć bohaterka trwa w rozdarciu, narażona niekiedy na śmieszność lub upokorzenia, z całą mocą przeżywa jednak zmysłową stronę nowego związku. Powieść przesiąknięta jest erotyzmem i emocjami, ukazywanymi przez autorkę w sposób niezwykle prosty, autentyczny i przykuwający - co przesądziło o międzynarodowym sukcesie książki.
Czasami trudno zrozumieć fascynacją tym mężczyzną, ale przecież fascynacja nie jest uczuciem a raczej stanem łatwym do zrozumienia.
Ciekawa powieść, dość wymagająca w czytaniu, ale warta wysiłku, który się w nią wkłada.
czwartek, 14 lipca 2011
czwartek, 7 lipca 2011
Yes.
Dusząca się w nieudanym małżeństwie z Anthonym Ona - irlandzko-amerykańska pani naukowiec - wdaje się w romans z Nim - libańskim chirurgiem, który po wyemigrowaniu do Londynu pracuje w nim jako kucharz. Ich uczucie wzrasta, ale nim się spostrzegą znajdą się w osobistej podróży próbując pogodzić się ze swoim życiem i stratami, które w nim ponieśli. Słodko-gorzki romans wiedzie ich od Londynu przez Nowy Jork, Bejrut po Hawanę. Zmusza by ponownie spojrzeli na swoją wiarę, przekonania i ostatecznie na siebie nawzajem.
Bardzo dobry film, naprawdę momentami mnie bardzo mocno zauroczył, momentami szokował estetycznie. Mam na myśli sceny w restauracyjnej kuchni. Bohaterowie często też wyrażają swoje najgłębsze myśli w formie wiersza. Zaskakujący film, polecam tym, którzy lubią ambitne kino.
The september issue.
Film dokumentaly ukazuje Annę Wintour, redaktor naczelną sławetnego magazynu modowego Vogue, oraz jej przygotowania do największego jesiennego wydania numeru - Wrzesień 2007.
Sama odkąd mieszkamy na Wyspach często kupuję Vogue, więc z ciekawością zobaczyłam ten film. Zaglądanie za kulisy zawsze jest fascynujące.
Malowany welon.
Bohaterką "Malowanego welonu" jest egocentryczna Kitty, która lubi się bawić, lecz za grosz nie ma poczucia odpowiedzialności. Jakimś cudem po uszy zakochuje się w niej Walter Fane, naukowiec, który całe życie spędza w laboratorium w Szanghaju na badaniu bakterii. Kiedy Walter niespodziewanie się jej oświadcza, Kitty, choć wcale go nie kocha, przyjmuje oświadczyny. Jest to dla niej okazja uwolnienia się od krytykanckiej matki.
Cóż jednak może począć atrakcyjna kobieta w domu naukowca, z którym poza przysięgą małżeńską nic jej nie łączy? Oczywiście wdać się w romans z kimś żywszym i ciekawszym. Niestety Walterowi może i brakuje ogłady towarzyskiej, nie jest jednak idiotą i szybko orientuje się, że Kitty go zdradza. Stawia ją w sytuacji bez wyjścia: albo wyjedzie z nim w odludny rejon Chin, gdzie panuje cholera, albo też rozwiedzie się z nią, wywołując skandal. Kitty decyduje się na wyjazd.
Pozbawiona pokus Kitty ma w końcu szansę spojrzeć na swoje życie i na Waltera. Czy tego chcą czy nie, zaczynają się poznawać. Wraz z wiedzą, niepostrzeżenie rodzi się uczucie, tym razem prawdziwe i obustronne. Za te zaskakujące chwile szczęścia przyjdzie im słono zapłacić.
Zakończenie smutne, no i niestety ja jak to ja zapłakana skończyłam oglądanie tego filmu.
Niektórzy twierdzą, że to historia jak z Harlequina, mi się jednak tak nie wydaje. Można dużo więcej się odszukać w tym obrazie.
o codzienności
Lata u nas niestety jakoś nie widać. Letnie sukienki spoczywają na dnie szafy, a jeansy nadal wiodą prym w życiu.W ogródku kwiaty cieszą oczy, a popołudniami kiedy mam wolne ja rozgrzewam się kawą latte z Baileysem. Ostatnio czytałam mało bo dużo pracy a do tego jeszcze jakieś problemy żołądkowe mnie zaatakowały. Dzisiaj już lepiej, chociaż nadal odżywiam się suchymi bułkami i biszkoptami.
Kate Mosse- Grobowiec.
Najnowsza powieść autorki bestsellerowego Labiryntu to przykuwający uwagę thriller o zemście i obsesji, rozgrywający się w barwnej scenerii południa Francji. Październik 1891 roku. Léonie Vernier i jej brat Anatole, opuszczają ciasne i tłoczne ulice Paryża i wyjeżdżają na południe, do tajemniczej wiejskiej rezydencji La Domaine de la Cade niedaleko Carcassonne. Tam, w prastarym lesie dziewczyna trafia na zrujnowany grobowiec, który kryje w sobie tajemnicę popełnionego przed ponad stu laty morderstwa. Léonie zanurza się w krainie zjaw i widm, w której życiem i śmiercią rządzi stara talia kart do tarota, obdarzona niezwykłą mocą. Październik 2007: Meredith Martin postanawia zrobić sobie przerwę badaniach nad twórczością Claude'a Debussy'ego. Wybiera się z Paryża na południe, do pięknego hotelu położonego wśród lasów. Fascynuje ją historia tego miejsca, a szczególnie tragiczne wydarzenia z Halloweenowej nocy ponad sto lat temu, które wstrząsnęły mieszkańcami okolicy. W ten sposób jej los splata się z losami Léonie. Ale dopiero gdy ona także potyka się na ustronnej polanie, zdaje sobie sprawę, że tajemnice tego miejsca mają związek nie tylko z umarłymi...
Raczej nie czytam książek, które sprawiają, że się boję, tym razem dałam się skusić.
Książkę nabyłam za całą sumę 5 zł, więc zaryzykowałam. Książkę czyta się dobrze, choć do fanów Mosse raczej nie należę i nie przekonała mnie do siebie. Zastanawiam się tylko czy warto by było sięgnąć po jej pierwszą książkę- Labirynt.