środa, 30 września 2009

niebo i książki...


Wczorajsze niebo, tuz nad naszym mieszkankiem, widok zachwycający.



A tutaj przedstawiam nasze książki trochę bardziej uporządkowane. Mamy nareszcie taki mały regał, aż się chce brać książki do ręki. Oj bardzo jestem zadowolona z tego nabytku.

SPACER.





Zdjęcia z naszego dzisiejszego spaceru. Niebo był trochę zachmurzone, no ale było bardzo przyjemnie i ciepło. Warto tak się wybrać we dwoje i mieć czas tylko dla siebie.
A po spacerze wróciliśmy do domu na lunch, oj i smakowało wybornie po przechadzce.
Pozdrawiamy wszystkich serdecznie, a szczególnie Katharsis, która walczy z przeziębieniem i małego Szymka, mamy nadzieję, że już wkrótce będzie mógł biegać swobodnie.
TRZYMAJCIE SIĘ WSZYSCY BARDZO MOCNO.

wtorek, 29 września 2009

Merton z Alaski.

W stronę jedności
W stronę jedności. Dzienniki i pisma z Alaski to jedna z ostatnich książek Thomasa Mertona, wielkiego chrześcijańskiego pisarza i mistrza duchowego. Książka ta zawiera teksty napisane podczas dwutygodniowej podróży na Alaskę. Była to pierwsza wielka "wyprawa w świat" Mertona po kilkudziesięciu latach spędzonych w pustelni przy klasztorze Gethsemani w Kentucky i jednocześnie przygotowanie do podróży życia, wyprawy na Wschód, z której już nie powrócił. Książka składa się w połowie z dziennika amerykańskiego trapisty zafascynowanego tu surowym pięknem przyrody, wrażliwego nawet na prozaiczne szczegóły życia, lecz i poetyckiego, rozczytanego w duchowej literaturze Zachodu i Wschodu. Druga połowa książki to wygłaszane podczas tego wyjazdu konferencje i mowy, zawierające dojrzałe przemyślenia na temat modlitwy, życia kontemplacyjnego i roli chrześcijan we współczesnym świecie.
Wiele dobrego wyczytałam z tych dzienników. Warto przeczytać, z pewnością jest to lektura budująca.

THOMAS MERTON

thomasmertonhttp://www.cambridgestudycenter.com/images/ImagesQuotes/MertonThomas.jpg

Czym jest życie? Jest czymś znacznie więcej niż oddechem w nozdrzach, krwią tętniącą w żyłach, reakcją na fizyczne bodźce. Owszem, wszystko to są rzeczy istotne dla ludzkiego życia, lecz same z siebie nie konstytuują tego życia w całej jego pełni. Człowiek może posiadać to wszystko, a wciąż być idiotą. Ktoś, kto tylko oddycha, je, śpi i pracuje bez świadomości, bez celu i bez własnych poglądów nie jest prawdziwym człowiekiem. Życie, tylko w tym czysto fizycznym sensie, jest tylko nieobecnością śmierci. Tacy ludzie nie żyją, lecz wegetują.

Thomas Merton

poniedziałek, 28 września 2009

Kolejna biografia.


Kiedy Frida oznajmiła rodzinie, że ma zamiar poślubić Diega Riverę, ojciec skwitował to cierpkim komentarzem: „To będzie ślub słonia z gołębicą”. Otoczenie przyjęło sceptycznie zapowiedź ślubu. Ona – dziewczyna z temperamentem, lecz słabego zdrowia. On – sława meksykańskich muralistów, dwa razy od niej starszy i ważący trzy razy więcej, a na dodatek mający reputację „ogra” i uwodziciela, komunista i ateista, który miał śmiałość malować na chwałę Indian freski nawołujące robotników do chwycenia w dłonie maczet i strzelb, żeby obalić diabelską trójcę Meksyku – księdza, burżuja i urzędnika wymiaru sprawiedliwości.
Diego i Frida opowiada historię niesamowitego związku. Historię ich spotkania, bogatą przeszłość Diega, trudne doświadczenie cierpienia i samotności Fridy. Ich wspólną wiarę w rewolucję, ich spotkania z Trockim i Bretonem, amerykańskie przygody i przedziwną fascynację Henrym Fordem. A także ich wkład w odnowę sztuki.
Dziwna historia miłości, której kanwą i środkiem wyrazu było malarstwo, choć Diego i Frida uprawiali sztukę bardzo różną, aczkolwiek komplementarną. Jedynym, co łączyło te dwie istoty, które doświadczyły wszelkich form obłędu, była sztuka i rewolucja. Dla Diega Frida była ową kobietą o magicznych zdolnościach, jaką widział niegdyś w swej indiańskiej mamce, dla Fridy natomiast Diego był owym wszechmocnym dzieckiem, którego jej łono nie było w stanie donosić. Razem tworzyli nierozerwalną, mityczną parę, tak doskonałą i tak odmienną jak prastara meksykańska dwoistość, Ometecuhtli i Omecihuatl.
Kiedy czterdziestosiedmioletnia Frida odeszła, pozostawiła w odbiciu pustych luster nieznośne wspomnienie swej pasji i swej niezwykłej, poruszającej urody. Pomimo otaczającej Diega zgiełkliwej sławy, samotność okazała trudna do zniesienia. Zmarł w roku 1957, zaledwie trzy lata po śmierci Fridy.

Prawdziwe arcydzieła nigdy się nie starzeją. W dzisiejszym świecie, który przeżył tak wiele rozczarowań, gdzie ujednolicona brzydota komercyjnych mocarstw co dnia urąga pięknu prastarych indiańskich cywilizacji, obrazy pozostawione przez Diega i Fridę – obrazy opowiadające o miłości i o poszukiwaniu prawdy, w których zmysłowość przeplata się bezustannie z cierpieniem – oddziałują z niezmienną siłą. W historii Meksyku nie przestają błyszczeć, niczym rozżarzone węgle, najprawdziwsze klejnoty biedaków.

Owoc granatu...piękny i zdrowy.



http://media.merchantcircle.com/28072061/pomegranate%20photo%201_full.jpeg
http://barfblog.foodsafety.ksu.edu/pommegrate.juice.jpg

Wiedziona smakiem książki, której tytuł ZUPA Z GRANATÓW, ODESŁAŁA MNIE DO OWOCU GRANATU POSZUKAŁAM TROCHĘ WIADOMOŚCI O TYM OWOCU. N o i znalazłam wiele na stronie Poradnika Domowego, swoją drogą polecam stronę internetową Poradnika, warto poczytać. No i przekonajcie się sami ile korzyści z jednego owocu. Ja obiecałam sobie, że w czwartek jak będziemy z Ukochanym Mężem na zakupach, to z cała pewnością kupię sok z granatu.Dziś wiadomo, że granat przedłuża życie, wzmacnia serce i podnosi doznania erotyczne. Owoc granatu zawiera dużo witaminy C, niacyny, potasu, błonnika, kwasy organiczne oraz białko. To zdrowy, naturalny napój miłosny. Sok z granatów zwalcza skutecznie choroby serca i układu krążenia, obniża ciśnienie krwi, łagodzi stany zapalne szczególnie w artretyzmie, a także przeciwdziała procesom starzenia i powstawaniu nowotworów. Potwierdzono naukowo skuteczność działania soku z granatu przeciwko wolnym rodnikom, procesom zapalnym, a także chorobom serca i układu krążenia o podłożu miażdżycowym. Sok z granatu zawiera trzy razy więcej przeciwutleniaczy niż ta sama ilość zielonej herbaty czy czerwonego wina.

Granat wyraźnie poprawia przepływ krwi w mięśniu sercowym u pacjentów z chorobą wieńcową i redukuje złogi oraz zwapnienia w tętnicy szyjnej. Ponadto sok z owoców granatu zmniejsza ciśnienie krwi, likwiduje zaburzenia erekcji, zapobiega procesom starzenia i spowalnia postęp demencji wywołanej chorobą Alzheimera. Dowiedziono też ochronne działanie granatu na płód. Picie soku z granatu przez kobietę ciężarną chroni płód przed uszkodzeniami mózgu. Kolejne badania potwierdziły wyraźne działanie wstrzymujące rozwój zmian nowotworowych prostaty, płuc, jelit, skóry i piersi. Sok pity systematycznie działa korzystnie przy astmie, problemach z trawieniem, wspomaga leczenie anginy, szkorbut. Świeże owoce zalecane są przy przeziębieniach, zwłaszcza przy gorączce.

Granat ma szerokie zastosowanie w przemyśle spożywczym. Sporządza się z niego soki, sałatki, galaretki. Z soku granatu (zwanego grenadiną) produkuje się napoje, galaretki. Używa się go także do produkcji wina i syropu. W krajach Środkowego Wschodu przygotowuje się sos, w którym granaty łączy się z orzechami. Garbniki zawarte w skórce granatu są surowcem przemysłowym w farmacji i garbarstwie, natomiast dzięki zawartym w korze granatowca alkaloidom owoc ma zastosowanie w weterynarii jako środek przeciwtasiemcowy.

Granat ma także zastosowanie przy wyrobie kosmetyków.

Właściwości kosmetyczne ekstraktu z owocu granatu:

  • działa antyoksydacyjnie, czyli chroni skórę przed szkodliwym działaniem wolnych rodników;
  • aktywuje procesy regeneracji skóry i przyspiesza gojenie podrażnień;
  • stymuluje fibroblasty (komórki tkanki łącznej wytwarzające włókienka białkowe budujące tkankę, np. w skórze) do syntezy kolagenu i elastyny, w efekcie czego następuje wygładzenie zmarszczek, wzrost gęstości i elastyczności skóry;
  • nawilża, zwiększa elastyczność i jędrność skóry;
  • odżywia i rewitalizuje skórę zmęczoną i przedwcześnie starzejącą się;
  • działa delikatnie ściągająco i zmniejsza pory;
  • działa przeciwzapalnie, odkażająco i bakteriostatycznie;
  • wspomaga gojenie trądzikowych stanów zapalnych;
  • poprawia ukrwienie i koloryt skóry

Kupując granat najpierw należy wziąć go do ręki, by poczuć jego ciężar. Jeśli owoc wyda nam się na lekki w stosunku do wielkości, wybierzmy cięższy. Owoc granatu w 52% składa się z pestek. Skórka powinna być gładka, błyszcząca, cienka, napięta, bez zadrapań i skaleczeń.

Realizm magiczny i przepisy kulinarne, czyli pisarstwo Marshal Mehran.


Woda różana i chleb na sodzie to kontynuacja bestsellerowej Zupy z granatów (W.A.B. 2006). Powieść o trzech siostrach, dwóch krajach – i mowie smaków. Mimo że od wydarzeń przedstawionych w poprzedniej książce upłynęło prawie półtora roku, w Ballinacroagh, nadmorskim miasteczku w Irlandii, na siostry Aminpur nadal patrzy się z nieufnością. Trzy Iranki, które uciekły z kraju tuż przed wybuchem rewolucji, wciąż uważane są za obce, a ich orientalną restaurację niektórzy uznają za miejsce rozpusty. W życiu sióstr przychodzi czas na zmiany. Mardżan zakochuje się w angielskim pisarzu, szesnastoletnia Lejla przeżywa okres buntu i marzy o dorosłości, a Bahar zaczyna interesować się duchowością chrześcijańską i coraz poważniej myśli o konwersji. Jakby tego było mało, pewnego dnia zaprzyjaźniona z siostrami włoska imigrantka znajduje w zatoce półżywą dziewczynę. Dziewczyna jest w szoku, nic nie mówi – i wszystko wskazuje na to, że próbowała usunąć ciążę... Marsha Mehran doskonale oddaje atmosferę miasteczka na peryferiach i z humorem odmalowuje prowincjonalną społeczność – z nieznośnymi plotkarami, dyżurnymi dziwakami, fryzjerką-feministką i księdzem, który... zakłada rozgłośnię radiową.

– Mardżan Aminpur – przedstawiła się, uwalniając rękę.
– Wiem, kim pani jest. Czytałem o pani w „Connaught Telegraph”. „Przepisy Mardżan – magia i metafizyka. Najpilniej strzeżony sekret hrabstwa Mayo”. – Poruszał w powietrzu dłonią, jakby wyczarowywał nagłówek. – „Numer jeden na liście egzotycznych atrakcji Irlandii”.
– „Connaught” chyba nie był zbyt obiektywny. – Mardżan zarumieniła się. – Wydawca jada u nas w każdą sobotę.
– Trudno mu się dziwić. To właśnie czar perskiej kuchni. „Dwa dni między listkami bakławy, w cichym odosobnieniu, gdzie dusze dojrzewają w słodyczy...”

Smakowita książka, ciekawa historia, poprostu warto przeczytać.

Warszawa, maj 2006, wydanie I,
tytuł oryginału: Pomegranate Soup
przekład: Jolanta Kozak
powieść, format 12,5 x 19,5 cm, 296 stron, oprawa miękka (skrzydełka)
ISBN 83-7414-179-4
Wydawnictwo wab.

Ballinacroagh, małe miasteczko we wschodniej Irlandii. Trzy piękne siostry Aminpour, uciekinierki z ogarniętego islamską rewolucją Iranu, otwierają egzotyczną Babylon Café. Zaczynają kusić mieszkańców miasteczka tradycyjnymi perskimi potrawami i rozmaitymi smakołykami, które roztaczają wspaniałe aromaty kardamonu, cynamonu, szafranu i podawanej do posiłku, parzonej w starym samowarze jaśminowej herbaty. Początkowo mieszkańcy nie akceptują sióstr Aminpour, ich obcość budzi powszechną nieufność, a egzotyczne zapachy i smaki kojarzą się z diabelską pokusą. Wkrótce jednak miasteczko przyjmie siostry, a one zaszczepią w nim upodobanie do perskiej kultury i kuchni.
Marsha Mehran stworzyła baśniową opowieść utrzymaną w konwencji realizmu magicznego i wypełniła ją pobudzającymi apetyt zapachami, tajemniczymi przyprawami, nieznanymi smakami oraz prawdziwymi przepisami kulinarnymi. Książka zabiera czytelnika w podróż do serca perskiej kultury oraz irlandzkiej codzienności.

"Zupa z granatów"

prolog



Świt wstawał nad zatoką Clew i małym irlandzkim miasteczkiem Ballinacroagh. Gdyby Thomas McGuire zatrzymał się, zauroczony fanfarą szafranowych promieni, przegapiłby może początek końca swego panowania nad tą ospałą nadmorską mieściną. Ale Thomas, jak większość ludzi o podobnym temperamencie, nie miał czasu na poetyckie mrzonki. Ów niezłomny człowiek interesu zerwał się tego dnia z twardego łoża o wpół do szóstej rano, jak zawsze gotów na inspekcję swojego rozrastającego się imperium, złożonego z trzech pubów, dwóch sklepów alkoholowych oraz gospody na Main Mall.
Wijąca się leniwie średniowieczna uliczka Mall zaczynała się Błękitnym Gromem – brudnym kioskiem z frytkami i burgerami – a kończyła poszarzałym czternastowiecznym kościołem i monumentalnym pomnikiem świętego Patryka na miejskim placu. Między tymi granicznymi obiektami mieścił się typowy ciąg pubów, sklep obuwniczy Clarka, sklep z dewocjonaliami oraz galeria regionalnych swetrów i pamiątek, jakiej zawsze należy się spodziewać w irlandzkim miasteczku, przycupniętym w cieniu rękodzieła matki natury. Nie mogąc konkurować z chwałą tysiącletnich reliktów i celtyckich murowanych grobli z czasów starożytnych, mieściny takie zadowalają się istnieniem na peryferiach, obojętne na wszelką zmianę i postęp – no bo po co w ogóle próbować? Ponad zjawiskami naturalnymi Ballinacroagh góruje Croagh Patrick, czyli Skalnica, na której występie święty Patryk przesiedział czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Owa samotna góra z mniszą powagą ocienia stłoczone u swych stóp miasteczko, a jej znużonej duszy nie fascynuje już ani rozległa dolina, pocięta szachownicą pól, ani obrzeżone kamiennymi wałami drogi, ani głupstwa wyczyniane przez ludzi na biegnącej dołem ulicy Main Mall.
Pierwszy dzień wiosny roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego zastał Thomasa McGuire’a na głównej ulicy Ballinacroagh, gdzie ów zwalisty właściciel barów z wyszynkiem stał w gumiakach, dygocząc od przenikliwej porannej mżawki. Otworzył właśnie drzwi piwniczne do pełnego moli pubu U Paddy’ego Mc Guire’a, który to lokal przed dwudziestu z górą laty odziedziczył po ojcu. Niespodziewana śmierć Paddy’ego pod kołami traktora uczyniła dziewiętnastoletniego Thomasa najmłodszym w historii właścicielem pubu w Ballinacroagh, a może nawet w całym hrabstwie Mayo. Niestety, tak wcześnie zdobyte panowanie nad ulubionym miejscowym wodopojem ujawniło najgorsze cechy wybuchowego z natury temperamentu młodzieńca. Zły charakter Thomasa był wynikiem nieokiełznanej mieszanki sard (zimna) i garm (gorąca), na którą nie pomagało nic – nawet słynna receptura Mardżan na przywracającą równowagę gęstą zupę z owoców granatu. To zabójcze połączenie humorów nie tylko stanowiło katalizator niezliczonych irracjonalnych zachowań Thomasa, ale także czyniło go mało odpornym na zmysłowe aromaty kardamonu, cynamonu i wody różanej, które tego właśnie ranka napływały wraz z wiatrem w jego stronę.
Osobliwa woń pierwszy raz zaatakowała Thomasa McGuire’a, kiedy wpuszczał marnie opłacanego rozwoziciela guinnessa do czeluści lodowatej piwnicy pubu. Jej korzenne, grzeszne podteksty cuchnęły jakimś nieznanym złem, jakąś bezbożną obcością, która obudziła dzwonek alarmowy w wielkiej kartoflanej głowie Thomasa i unieruchomiła go w miejscu. Lecz dopiero gdy również rozwoziciel guinnessa, Conor Jennings, zawahał się znienacka i pociągnął nosem, Thomas pojął, że dziwny zapach jest jak najbardziej realny.
– Jezu, Maryjo, Józefie święty. Albo tu pachnie niebem, albo nie wiem czym – mruknął Conor, opierając się o platformę do przewożenia baryłek i sapiąc głośno perkatym nosem. Ów czterdziestojednoletni kawaler, który wciąż mieszkał ze skąpą matką, był świeżo po marnym śniadaniu, złożonym z wodnistej herbaty (saszetka wielokrotnego użytku) i kawałka wczorajszego chleba z masłem i plasterkiem bekonu. Gdy tak stał i węszył, z jego pękatego brzucha dobyło się przeciągłe, buntownicze burczenie.
Thomas skrzywił się.
– Zobaczysz niebo wcześniej, niż ci się zdaje, jak nie ruszysz zaraz tego tłustego tyłka i nie skończysz ładować piwnicy! Do roboty, nie marnuj mi tu czasu. A może wolisz, żebym zadzwonił do Seamusa O’Grady’ego? Na pewno chętnie posłucha, jak się spisuje jeden z jego dystrybutorów.
Mocny był to policzek, nawet ze strony Thomasa McGuire’a, więc Conor zaczerwienił się jak burak i wytaszczył z furgonetki kolejną baryłkę. Pomstując pod nosem, zlazł po schodkach w czeluść piwnicy, a pozostawiony sobie właściciel baru mógł wreszcie zająć się tropieniem źródła osobliwej woni. Rozbudzony węch zawiódł Thomasa pod sąsiednie drzwi, wiodące do podupadłego lokalu dawnej ciastkarni starego Delmonico, zwanej ciastkarnią U Papy. Państwo Delmonico sprowadzili się do miasteczka z Neapolu tuż po drugiej wojnie światowej i przez trzydzieści lat utrzymywali ten właśnie sklepik z pieczywem na Main Mall. Ale od śmierci Luigiego Delmonico, czyli od pięciu lat, lokal stał nieczynny, ogołocony i opustoszały, gromadząc tylko kurz. To znaczy, stał opustoszały do tej pory. Bo nawet Thomas swoim mętnym wzrokiem dostrzegł intrygujący poblask światła prześwitującego przez zaklejone gazetami witryny.
Im bliżej podkradał się do starej ciastkarni, tym blask był wyrazistszy, a gęsty, egzotyczny aromat wprawiał masywne kolana Thomasa w drżenie godne nieśmiałego uczniaka. Thomas zerknął do środka przez drobne rozdarcie w gazecie, oczekując niemal widoku samego diabła – zamiast diabła poraził go jednak złocisty błysk, jaskrawa obsceniczność, wypełniająca całe pole widzenia.
Pyskaty baron wyszynku burknął gniewnie i splunął na spękany chodnik przed czerwonymi drzwiami lokalu. Czarna magia, nic innego. Bez dwóch zdań. On jednak zamierzał dociec, kto się za tym wszystkim kryje.

Dolme – gołąbki

30-40 marynowanych liści winorośli
2 cebule, drobno posiekane
½ funta mielonego mięsa, jagnięciny lub wołowiny
oliwa z oliwek
⅓ filiżanki świeżego cząbru
½ filiżanki świeżego koperku
⅓ filiżanki świeżego estragonu
¼ filiżanki świeżej mięty
2 filiżanki ugotowanego ryżu basmati
½ filiżanki świeżego soku z limony
1 łyżeczka soli
½ łyżeczki mielonego czarnego pieprzu

Liście winorośli opłukać i odłożyć na bok. Cebulę z mięsem smażyć w oliwie na średnim ogniu, aż mięso zbrązowieje. Dodać posiekane zioła i smażyć jeszcze 3 minuty. Zdjąć z ognia. W dużej misie wymieszać usmażone mięso, cebulę i zioła z ryżem, sokiem z limony, solą i pieprzem. Liść winorośli ułożyć żyłkowaniem do góry na czystej powierzchni. Na środek nałożyć jedną łyżkę farszu ryżowo-mięsnego. Zwinąć, poczynając od nasady liścia i podwijając brzegi do wewnątrz, w szczelną kieszonkę. Nadziać w ten sposób wszystkie liście. Blachę nasmarować tłuszczem, ułożyć ciasno nafaszerowane liście, zalać ¾ szklanki wody, przykryć folią i zapiekać w piekarniku o temperaturze 220oF przez 45 minut.




rozdział pierwszy

Dla Mardżan Aminpur aromaty kardamonu i wody różanej, podobnie jak woń basmati, estragonu i cząbru, były zapachami codziennymi, równie pospolitymi jak, wedle jej wyobrażenia, woń kawy instant i ociekającej tłuszczem pieczeni w konwencjonalnej kuchni zachodniej.
Wychowana w krainie starożytnych pustyń, gdzie wyschła ziemia miesza się z okruchami szczątków kolumn Persepolis, Mardżan odznaczała się mimo to niebywałym talentem do hodowli roślin. Od najmłodszych lat potrafiła zachęcić do zakorzenienia się nawet najoporniejsze sadzonki, których nazw nie umiała jeszcze nawet zapisać w języku perskim. Pod łagodnym nadzorem Baby Piruza, starego, brodatego ogrodnika, zatrudnionego przy jej rodzinnym domu, mała Mardżan hodowała w ciemnych kopczykach ziemi pierzaste baldachimy majeranku i złocisty dzięgiel. Ziemia czerpała wilgoć z topniejących śniegów, które spływały strumykami z pobliskich gór Elburs na zamożniejsze przedmieścia Teheranu, by w końcu znaleźć ujście w sporej ośmiokątnej fontannie Aminpurów. Bulgocząca w samym środku obmurowanego ogrodu sadzawka wyłożona była turkusowymi i zielonymi kafelkami z Isfahanu.
Podczas gdy Mardżan uczyła się wypatrywać pierwszych żółtych pączuszków estragonu i pędów chwastów, oplatających podstępnie łodygę kopru, Baba Piruz recytował jej długą listę wybitnych ogrodników, zrodzonych na perskiej ziemi.
– Awicenna – zaczynał, poprzedzając wypowiedź chrząknięciem. – Nie było słynniejszego miłośnika roślin od Awicenny. Czy wiesz, Mardżan Chanoum, że to właśnie ten mądry lekarz pierwszy sporządził wodę różaną? Wycisnął olejki z miękkich płatków, a cenny płyn zapieczętował we flaszeczkach ku uciesze świata. To był Pers, to był człowiek! – wykrzykiwał stary ogrodnik, przerywając wykład, tylko aby zapalić gruzłowatą fajeczkę, w której kopcił truskawkowy tytoń.
Dorosła Mardżan wszędzie zabierała z sobą ciepłe wspomnienie Baby Piruza i ogrodu lat dziecięcych. Nie było dnia, aby nie poszukała kopczyka ziemi, w którym można zagłębić palce. Gołymi knykciami, w które wżarł się terakotowy pył i torf, wmasowywała w fałdy gleby upatrzone zioło lub kwiat, szepcząc przy tym czułe słowa zachęty. A choćby miejsce było wcześniej całkiem jałowe, z chwilą gdy Mardżan obdarzyła je specjalną uwagą, zasilone energią ziemne komory stawały się płodne bez ograniczeń.
Gdziekolwiek mieszkała – a miejsc tych uzbierało się sporo w jej dwudziestosiedmioletnim życiu – zakładała ogródek ziołowy, sadząc w nim choćby po jednej kępce bazylii, pietruszki, estragonu i cząbru. Nawet w półmrocznych angielskich mieszkaniach, które od siedmiu lat, od wyjazdu z Iranu, dzieliła z siostrami, udawało się Mardżan wyhodować całą tęczę jadalnych ziół w niebieskich ceramicznych doniczkach, ustawionych rzędami na parapetach. Takiej doświadczonej profesjonalistki jak ona żaden deszcz nie zniechęciłby do ogrodnictwa.
Teraz też, stojąc przy oknie kuchni starej ciastkarni i mieszając drugą porcję farszu na dolme, próbowała wskrzesić w sobie dawną nieustępliwość. Żal jej było, że nie miała dość czasu, by wyhodować zdrową mieszankę świeżego estragonu, mięty i cząbru, które należałoby dodać do dolme, zwijanych właśnie przez dwie młodsze siostry Mardżan – Bahar i Lejlę. Może gdyby zasadziła coś tutaj, w Ballinacroagh, uniknęłaby dziwnego niepokoju, objawiającego się mrowieniem w krzyżu. Lepiej jednak, napomniała sama siebie, nie żałować tego, co się stało, zwłaszcza jeśli nic nie można na to poradzić. Do zrobienia została jeszcze jedna porcja faszerowanych liści winorośli – nie wspominając o pół tuzinie innych smakowitych frykasów – a Czas, ten zrzędliwy, stary błazen, nie był jej sojusznikiem.
Café Babilon miała zostać otwarta za niespełna pięć godzin. Pięć godzin! W tym nowym miasteczku, którego nazwy Mardżan nie umiała nawet porządnie wymówić, nie mówiąc o jej zapisaniu. Ballinacroagh. Ba-li-na-kro. Miasteczko pełne ludzi, którzy przyjdą skosztować jej potraw, zwabieni ciekawością własnych oczu i języków. A tym razem, w przeciwieństwie do swych poprzednich prac kucharskich, ona sama odpowiadała za wszystko.
Z coraz szybciej bijącym sercem mieszała brązowiejące mięso z cebulą nad wolnym, tańczącym ogniem. Patelnia zasyczała z zadowolenia, gdy Mardżan dodała do farszu swoje ukochane zioła w postaci suszu – jedyne, jakie udało jej się kupić w tak krótkim czasie. Nawet w Iranie zdarzało się Mardżan z konieczności przyrządzać dolme z suszonymi ziołami. Odkryła, że po całonocnym namoczeniu dorównywały niemal świeżym. Angażując energię całej górnej połowy ciała, wymieszała następnie zawartość patelni z gotowanym ryżem, świeżym sokiem z limony, solą i pieprzem. Mieszała z całych sił, nie bacząc na uporczywy ból barków, bo energiczna rotacja składników stanowiła istotę harmonii dolme.
W krótkiej przerwie na masaż strudzonych ramion zerknęła w drugi koniec kuchni, na siostrę Bahar, która zwijała pierwszą partię dolme Bahar, ze swoimi wielkimi, przenikliwymi oczami, miała zawsze wygląd nawiedzonej, gdy pracowała przy jedzeniu – jakby jej życie zależało od każdego warzywa i zioła złożonego w ofierze na desce do siekania. O dziwo, ze wszystkich trzech sióstr Aminpur to właśnie filigranowa Bahar miała najsilniejsze ręce. Mimo swej kruchości siłą barków i ramion dorównywała dwakroć potężniejszemu od siebie mężczyźnie, co bywało bardzo przydatne, ilekroć trzeba było otworzyć słoik albo wymieszać coś gęstego.
Mardżan podniosła drewnianą łyżkę i wzięła się z powrotem za dolme. Jej siostra Bahar była chwilowo zbyt zajęta, by dokończyć tej pracy, gdyż nie tylko w skupieniu zwijała własną porcję winnych liści, ale i nadzorowała czujnie pracę Lejli. Spośród wielu sytuacji, które przypominały Mardżan o różnicach osobowości młodszych sióstr, prosta czynność zwijania dolme ilustrowała najlepiej, jak biegunowo odmienne od siebie były Bahar i Lejla.
Bahar, sterowana nieomylną wewnętrzną busolą, wprawnie ciskała rozpostarty liść winorośli (żyłkowaniem do góry) na deskę do krajania. Dalszy konsekwentny, metodyczny proces rozpoczynał się od zdecydowanego nałożenia porcji farszu lewą ręką, następnie prawa ręka zręcznie naciągała skraj winogronowego liścia, po czym obie dłonie błyskawicznie zwijały liść, począwszy od szypułki – i dolme kapitulowały z kretesem. Mimo swoistej obcesowości, praktykowana przez Bahar metoda zwijania dolme nie zawodziła nigdy: Bahar dbała o to, aby jej pakieciki przynoszące szczęście bezpiecznie przetrzymały dalszą drogę i aby nic się z nich nie wysypało.
Zwijanie było za to słabą stroną Lejli, która postępowała z większą swobodą i stanowczo przesadną ufnością. Chociaż Mardżan i Bahar niezliczoną ilość razy demonstrowały jej właściwy sposób, Lejla uparcie powierzała swoje dolme łasce żywiołów. Zawsze łatwo było wskazać, które zawiniątka są jej dziełem, bo jeśli żadna ze starszych sióstr nie zdążyła dojrzeć wyłaniającego się na zewnątrz farszu i kręcąc głową, zwinąć liścia na nowo, chwila prawdy następowała po czterdziestu pięciu minutach, wraz z otwarciem drzwiczek piekarnika. Pośród schludnych, aromatycznych zielonych ruloników, upakowanych fachowo na blasze przez Mardżan i Bahar, wyróżniały się popękane, upaćkane złocistym nadzieniem zawiniątka ich młodszej siostry. I z jakiegoś dziwnego powodu pachniały one zawsze charakterystyczną wonią Lejli – wodą różaną z cynamonem.
Ów delikatny aromat, towarzyszący każdemu poruszeniu Lejli, stał się już w domu czymś zwyczajnym, jednak osobliwe było, że unosił się z potrawy niezawierającej żadnego z tych składników. Siostry jednak nie dziwiły się zbytnio cynamonowo-różanym dolme Lejli. Po Lejli bowiem zawsze należało się spodziewać czegoś niezwykłego.

W chwili gdy plwocina i przekleństwo Thomasa McGuire’a sięgnęły bruku przed starą ciastkarnią, Bahar wyciągała właśnie z piecyka blachę pełną dolme. Po czterdziestu pięciu minutach osiągnęły one idealną symetrię najwspanialszych perskich dywanów: nadziewane ruloniki z winnych liści wypełniały blachę niczym powierzchnię krosien bogactwem równiutkich skupisk i wzorów. Mimo iż kuchnia mieściła się na zapleczu lokalu, wulgarne pomstowania Thomasa dotarły z całą dosadnością do wrażliwych uszu Bahar. Oniemiała ze zdumienia, chwyciła gorącą blachę gołymi rękami i przypłaciła ten moment nieuwagi dymiącymi pęcherzami na palcu.
– Szybko! Pod zimną wodę! Lejla – aloe vera! Bahar, nie uciskaj kciuka! – krzyczała Mardżan, popychając ofiarę piecyka w stronę zlewu. Jako najstarsza przywykła do dyrygowania siostrami w nagłych wypadkach.
Bahar zadrżała, gdy zimna woda spłynęła na jej poparzony kciuk. W mieszkanku na górze, jednopokojowej klitce, którą państwo Delmonico wykorzystywali jako biuro i magazyn, Lejla przetrząsała tymczasem pootwierane kartonowe pudła w poszukiwaniu kojącego żelu.
– Nie mogę znaleźć aloesu! Jesteś pewna, że go zapakowałaś? – krzyknęła na dół.
– Tak! – odkrzyknęła zniecierpliwiona Mardżan. – Sprawdź w tym małym pudełku z napisem „Różne”!
– Nie przejmuj się. Już nie boli. Widzisz? Przyłożę teraz kostkę lodu i będzie dobrze – powiedziała Bahar, pokazując siostrze oparzony kciuk z nabrzmiewającymi bąblami.
Robiła dzielną minę, ale w istocie cała czuła się jak ten nieszczęsny palec. Urodzona, o czym świadczyło jej imię, pierwszego dnia perskiej wiosny, Bahar miała naturę przesądną, jak wszyscy ludzie przychodzący na świat na przełomie pór roku. Stale oglądała się za siebie, czy przypadkiem nie nastąpiła na szparę w podłodze albo nie przeszła pod drabiną W ostatnich latach wrodzona nerwowość nasiliła się u niej znacznie, na skutek nieopisanie przykrych zdarzeń, które pozostawiły po sobie trwałe blizny. Neurotyczne skłonności siostry często irytowały trzeźwą nastolatkę Lejlę, ale Mardżan odnosiła się w takich chwilach do Bahar z coraz większą czułością.
– Na pewno już wszystko dobrze? Zostaw te dolme, ja skończę. A ty za mnie wymieszaj ryż, dobrze?
Mardżan podała siostrze kostkę lodu, owiniętą w oddarty skrawek gazety, po czym przestawiła skwierczącą blachę dolme na niską drewnianą wysepkę pośrodku kuchni.
Ów prostokątny stół, wykonany specjalnie dla użytkownika o napoleońskich proporcjach, stanowił centrum królestwa Luigiego Delmonico: przy nim mistrz wałkował, podsypywał mąką, ugniatał i ubijał trzepaczką ciasto na swoje wyśmienite panini i briosze z czekoladowym nadzieniem, które później zdobiły witrynę jego ukochanej ciastkarni U Papy. Tam też Estelle (przeżył z nią czterdzieści pięć lat) znalazła małżonka martwego – trzy godziny po tym, jak pianka bezowa, którą mieszał w wielkiej misie, zastygła w różową, cukrowaną spódniczkę baletnicy.
Oczywiście, Estelle nie wspomniała o tym ostatnim incydencie, gdy przed pięciu dniami oprowadzała trzy siostry po lokalu – choć w gruncie rzeczy i tak pewnie niewiele by to zmieniło. Podniszczone kartony z dobytkiem dziewcząt dojechały już bowiem do Castlebar, gdzie czekały na odebranie. A poza tym lokal z pełnym, funkcjonującym wyposażeniem kuchennym (cóż, że nieco przestarzałym i pordzewiałym) był dokładnie tym, czego poszukiwała Mardżan. Zwłaszcza za tak okazyjną cenę.
– Siostrzenica mówiła mi, że lepszej szefowej kuchni od pani nie spotkała. Dobra dziewczyna z tej mojej Glorii, no nie?
Pani Delmenico stała w kuchni po obchodzie lokalu. Przez wąską witrażową szybę tylnych drzwi sączyły się leniwie ostatnie promienie popołudniowego słońca, iluminując drobinki kurzu, dryfujące nad jej szpakowatą głową. Wszystkie powierzchnie, od blatów kuchennych po sterty garnków i naczyń, pokrywała gruba na dwa palce warstwa białego jak śnieg pyłu.
– Och, Gloria okazała nam wiele dobroci, kiedy przyjechałyśmy do Lewisham. To nasza wielka przyjaciółka – odparła Mardżan, a stojące za nią Bahar i Lejla pokiwały na potwierdzenie głowami. – Ale chyba trochę przesadziła z pochwałą moich umiejętności. Byłam u niej tylko wiceszefową kuchni. To Gloria błyszczała w tej restauracji prawdziwym talentem.
– Tak, Gloria umie przyrządzić parmigiana i manicotti, lecz kto tego nie potrafi? Może dla tych Anglików to delicje, ale trzeba było skosztować kuchni mojej babki! Ho, ho! Powiadam wam, gdyby doczekała dzisiejszych czasów, żyłaby ze swojego gotowania jak królowa!
Estelle Delmenico roześmiała się i ujęła pod boki pulchnymi rączkami. Przekrzywiając głowę, uśmiechnęła się dobrodusznie do wszystkich trzech młodych kobiet po kolei. Los chciał, że obdarzona bujnymi, gotowymi do macierzyństwa biodrami, nigdy nie dała Luigiemu dziecka. Był to jej jedyny powód do żalu w szczęśliwym poza tym i barwnym życiu. Bezpłodność nigdy jednak nie przerodziła się w zgorzkniałość, za co Estelle często błogosławiła swoją siostrzenicę, na której ćwiczyć mogła wszystkie czułe połajanki, jakich nie szczędziła jej własna matka. Gloria była wielką pociechą dla Estelle Delmonico – a teraz przysłała jej jeszcze pod opiekę swoje trzy protegowane.
– No to co, podoba się? Bierzecie lokal?
Mardżan odwróciła się do Bahar i Lejli, które wydawały się spać na stojąco. Ich ściągnięte, zmęczone twarze przypominały torszi – marynowane cebulki, świeżo wyciągnięte z solno-octowej zalewy. Ale czy można było mieć im to za złe? Minęły cztery długie dni, odkąd siostry opuściły Londyn, nadając na bagaż pośpiesznie spakowane kartony, a nieliczne dobra osobiste uwożąc w dwóch wytartych kraciastych walizkach – tych samych, które dawno temu towarzyszyły im w przeprawie przez pustynię irańską Lot z Londynu do Knock okazał się straszliwie męczący, a odprawa paszportowo-celna jeszcze gorsza. Znów trzeba było odpowiadać na te same pytania o religię i pochodzenie etniczne, po raz nie wiadomo już który. Potem dwa dni gnieżdżenia się w schronisku turystycznym pobliskiego miasta Castlebar, gdzie czekały na transport swoich kartonów, żywiąc się wyłącznie białym chlebem i żółtym serem, który Mardżan przynosiła z narożnego sklepiku. Lejla, oczywiście, narzekała bez przerwy (to cecha wieku), Bahar natomiast trwała w niemym przygnębieniu, a jej wielkie, sarnie oczy były zalęknione i mokre od łez.
Mardżan uznała jednak, że najgorsze mają już za sobą. Czuła to zwłaszcza tutaj, w tej zakurzonej kuchence, do której wprowadziła je serdeczna Włoszka. Przyszedł czas, aby zacząć wszystko od nowa, zebrać całe oszczędności i osiągnąć coś wreszcie po latach trudów.
– Zostajecie tu, tak? – Estelle Delmenico wyjęła z ukrytej kieszeni czarnej sukni ciężki, pordzewiały klucz. Zębaty i archaiczny, wyglądał tak, jakby miał służyć do uwolnienia wszystkich demonów Pandory.
– Tak. – Mardżan skinęła głową i przyjęła klucz. – Zostajemy. Jak życzy sobie pani odbierać czynsz? Miesięcznie czy tygodniowo?
– Oj, tym się na razie nie przejmujcie. Zapłacicie, jak będziecie miały z czego, w porządku? W tej chwili najważniejsze, żebyście zjadły po dużej porcji mojej zupy minestrone. Zaraz trochę odżyje ta ładna buzia, no nie?
Pani Delmonico podeszła do Lejli i poklepała ją lekko po lewym policzku.
Mardżan postanowiła jednak nie tracić impetu, który przeniósł ją i siostry z Londynu przez Morze Irlandzkie do tej krainy zwariowanych owiec i zawrotnych serpentyn dróg, pokręciła więc głową, bardziej pod adresem Lejli i Bahar niż jowialnej wdowy.
– Dzięki – powiedziała – ale chyba nie możemy sobie na to pozwolić. Za dużo jest roboty. Bahar i Lejla muszą rozpakować rzeczy, a ja chcę się jak najszybciej dostać do Dublina i kupić, co trzeba. Podejrzewam, że zajmie mi to mniej czasu niż poszukiwanie pewnych niezbędnych produktów tu w okolicy.
– Ha! Święta racja! Mój Luigi dostawał nieraz białej gorączki przez te wiejskie targowiska. „Minimarkety”, tak je tutaj nazywają! W przydomowym ogródku mojej mamy w Neapolu znalazłoby się więcej towaru niż na straganach tych „minimarketów”.
– Tak, Neapol .. – westchnęła Mardżan. – Neapol ... jak to pięknie brzmi. Słyszałam, że w tamtejszych erberiach rosną nadzwyczajne warzywa. Mam nadzieję, że przynajmniej w Dublinie znajdę wszystko do naszego menu. Chcemy otworzyć lokal w najbliższy poniedziałek. Pierwszego dnia wiosny.
– W poniedziałek? Już za pięć dni? Nie, nie. Dajcie sobie trochę więcej czasu. Po co ten pośpiech? Parę dni więcej nie zaszkodzi – doradzała pani Delmonico, kręcąc głową z matczyną dezaprobatą.
– W poniedziałek wypadają urodziny Bahar – oznajmiła Lejla, która nagle oprzytomniała .
– A także Now Ruz, irański Nowy Rok. Właśnie wtedy, w pierwszym dniu wiosny, rozpoczyna się perski rok kalendarzowy – wyjaśniła Mardżan. Now Ruz, czyli „Nowy Dzień” , pierwotnie święto wyznawców zoroastryzmu, otwierające trzynastodniowy okres uczt i zabaw, jest teraz obchodzone przez wszystkich Irańczyków. – To będzie dobry omen na nasz pierwszy dzień I mam nadzieję, że zdążymy, jeśli szybko weźmiemy się do roboty – podsumowała energicznie.
– Ech, wy, młode dziewczęta. Pełne ambicji! W takim razie zostawiam was sam na sam z robotą. Może zajrzę tu w Nowy Rok, chcecie? Opowiem wam co nieco o miejscowych postrzeleńcach. Żeby was na nich przygotować. Zgoda?
Na pożegnanie Estelle Delmonico ucałowała każdą z dziewcząt w oba policzki, serdecznym włoskim gestem ujmując w dłonie ich twarze, czym szczerze zaskoczyła siostry Aminpur
(…)
W sobotnie popołudnie, po trzech dniach krztuszenia się kurzem i wdychania oparów farby, Bahar i Lejla padły wreszcie na pojedynczy materac, rozłożony w mieszkanku na górze. Przespały całą noc kamiennym snem i zbudziły się dopiero nazajutrz o świcie, gdy Mardżan powróciła z wyprawy po sprawunki. Z nieprzytomnym wzrokiem i goryczą w ustach zwlokły się po schodach i w ślad za najstarszą siostrą wyszły na dwór kuchennymi drzwiami. Przebrnąwszy przez ogródek za domem – okolony płotem spłachetek wilgotnej, wybujałej trawy – stanęły na wąskiej, brukowanej kocimi łbami uliczce, dzielonej przez wszystkie prywatne lokale, działające po prawej stronie Main Mall. A tam, w ostatnim przed świtem blasku księżyca, stała poobijana cytrynowozielona furgonetka z wymalowanymi po bokach znakami pokoju.
– Znalazłam ją przez ogłoszenie w „The Irish Times”. Młody właściciel wziął ode mnie pięćset funtów irlandzkich. Auto nie jest za piękne, przyznaję, ale skaliste drogi pokonało bez trudu. Hamulce też ma dobre. Raz omal nie przejechałam owcy – chyba owcy, tak mi się zdawało – ale w ostatniej chwili zdołałam się zatrzymać. Zobaczcie, kupiłam, co się dało.
Mardżan wskazała tylne drzwi furgonetki. Ledwie siostry je otworzyły, ze środka spłynęła na nie lawina wspomnień.
W jednym kącie bagażówki piętrzyły się korzenne skarby, zdolne wprawić w zazdrość samego Ali Babę. Dziewczęta rozpoznały matczyne objęcia adwie – mieszanki rozdrobnionych różanych płatków, kardamonu, cynamonu i kminku; ciepłe łono kurkumy i przyprawę wartą więcej niż jej waga w złocie – za’feran, szafran.
Tak jak ich dom w Iranie, tak i mieszkanko w Lewisham zawsze wypełniała obfitość mielonego suszu kory i nasion tych oraz innych roślin. Nad wszystkimi drzwiami wisiały pęki suszonych kwiatów, a marmurowe moździerze zachowywały resztki łechczących powonienie proszków. Siostry opuściły Lewisham zaledwie przed tygodniem, chociaż zdawało im się, że znacznie dawniej. Zioła pachniały oszałamiająco, budziły zmysły, a wraz z nimi wspomnienia, których żadna z dziewcząt nie miała chęci rozpamiętywać. Przynajmniej na razie.
Bahar i Lejla pomogły Mardżan wyładować pudła przypraw, słoje winnych liści oraz torby orzechów pistacjowych, migdałów i daktyli, zakupione w algierskim sklepie na obrzeżach stolicy. Mardżan nabyła również pięć kilogramów sera feta, poinformowała jednak siostry, że to na razie ich ostatni kupny ser, póki dla oszczędności czasu i pieniędzy nie zaczną produkować własnego. Lejla jęknęła na myśl o wyciskaniu serwatki przez płótno, ale Bahar najwyraźniej to nie przeszkadzało: gotowa była robić fetę nawet codziennie, jeśli miało to oznaczać, że Mardżan nie zostawi ich znów samych, wyprawiając się na zakupy w drugi koniec kraju.
Ostatnią partię zwiezionego furgonetką towaru stanowiły dwa długie składane stoły i dwanaście drewnianych krzeseł, które Mardżan wypatrzyła w sklepie z używanymi rzeczami w miasteczku Mullingar. Podłużne stoły przeznaczone do wspólnej biesiady miały dopełnić jej wizję przytulnego lokalu.
Tego samego niedzielnego poranka Mardżan odbyła jeszcze jedną wyprawę zieloną hipisowską bagażówką – do magazynu na przedmieściach Castlebar, gdzie firma przewozowa zdeponowała osiem kartonów i cztery perskie dywany, należące do sióstr Aminpur. Rozłożone teraz w głównym pomieszczeniu lokalu dwa większe kobierce opowiadały podstawowymi kolorami o wieśniakach bez końca napełniających filiżanki złocistą herbatą i tańczących ku czci swojego boga-słońca. Te dwa dywany pokrywały prawie całą zimną kafelkową posadzkę, natomiast dwa mniejsze kilimy – owoc powolnej pracy starych ślepców – zawisły na ścianach na wprost siebie, aby można było w pełni podziwiać ich delikatne, misterne desenie. Cynobrowe ściany współgrały doskonale z nową dekoracją, podkreślając barwę róż okalających brzegi jednego kilimu i kontrastując z zielenią liści mięty, zdobiących skraj drugiego.
Z podniszczonych kartonów wyłaniały się kolejno lśniące narzędzia nowego fachu sióstr Aminpur – fachu, który miał wyróżnić ich lokal spośród wszystkich innych przy Main Mall. Bahar rozwijała akcesoria gromadzone latami w sklepikach Armii Zbawienia i dorywczych wyprzedażach garażowych na terenie całego Londynu. Były tam ceramiczne imbryki w kolorach bakłażanu, musztardy i ciemnego granatu (na porcję jednoosobową, a jeszcze milej, gdy dzieloną na dwoje), i czterdzieści wąskich szklaneczek z wygiętymi uszkami, oprawionych w pozłacane i posrebrzane uchwyty, ryte w pokrętne arabeski. Bahar ostrożnie poustawiała szklanki do herbaty na ladzie zajętej kiedyś przez automat do cappuccino. Imbryki natomiast znalazły miejsce w oszklonym brzuszysku kontuaru, gdzie prezentowały się uroczo obok dwudziestu słojów rozmaitych gatunków liściastej herbaty, od bergamoty i hibiskusa po ulung.
Większy kontuar, umiejscowiony bliżej drzwi, czekał na wypełnienie słodkimi arcydziełami Mardżan. Na ścianie za nim wisiała długa półka z ciemnego drewna. Lejli, najwyższej z sióstr, przypadł niechlubny przywilej odszorowania jej za pomocą szpatułki i gąbki z przyschniętych resztek bagietek i chleba z porzeczkami, które skamieniały na amen od śmierci Luigiego. Nieskazitelnie już czysta półka służyła teraz do ekspozycji trwalszych wyrobów: grawerowanych tac z miedzi i brązu, oprawnego w ramki gobelinu z tkanym napisem „Herbata” w języku perskim, pięciu staroświeckich samowarów (z których jeden należał do babki dziewcząt i Bahar wzięła go z sobą, zawijając w połę płaszcza, gdy opuszczały Iran na dobre) oraz sporej reprodukcji obrazu przedstawiającego tradycyjną irańską herbaciarnię (tylko dla mężczyzn), z obowiązkową wewnętrzną fontanną i fajkami wodnymi.
Wystawione na pokaz mosiężne samowary należały do urządzeń starszej generacji, poprzedzających wielki elektryczny automat, górujący na ladzie obok szklanek. Nowoczesny ekspresowy samowar był już podłączony do prądu i gotowy do napełnienia wodą, którą zamieni we wrzątek, by zasilić oczekujące imbryki. To właśnie ten samowar, o kuszącym złotym połysku, zoczył Thomas McGuire przez szparę w zasłoniętych gazetami witrynach.
Druga blacha dolme mogła już wędrować do nagrzanego piekarnika. Mardżan wsunęła ją do środka i westchnęła.
– No, to powinno nam wystarczyć na parę dni. Jak myślicie?
Powachlowała się kuchenną rękawicą.
Upieczona z samego rana bakława stała już na stole roboczym obok pierwszej blachy dolme, ale pracy było jeszcze mnóstwo. A do otwarcia pozostały tylko cztery godziny! Trzeba brać się do zupy z soczewicy.
Lejla schodziła właśnie po schodach, ale przystanęła na dolnym podeście i przechyliła się przez balustradę, wymachując nogami. Już teraz, jako piętnastolatka, wiedziała doskonale, jakie wrażenie robią jej długie, kształtne kończyny na mężczyznach w dowolnym wieku.
– Nigdzie nie znalazłam aloesu. Nie ma go w tym pudełku, o którym mówiłaś.
– Nie szkodzi. Już mnie nie boli. – Bahar uniosła kciuk ukośnym gestem niepewnego autostopowicza. – Macie swój dobry omen.
– Bahar, proszę cię. Tylko bez pesymizmu. Musimy łapać szczęście, gdzie się da. Spójrz, jak daleko już zaszłyśmy – przekonywała Mardżan, zataczając krąg drewnianą łyżką po ciepłej, sympatycznej kuchni.
Bahar i Lejla odsunęły na chwilę egoistyczne myśli, kontemplując fantastyczne bogactwo otaczających je smaków i barw. Niebiańskie potrawy i czyściutkie, przytulne wnętrza stanowiły żywe świadectwo ich starań – wielkie osiągnięcie, jak na parę dni.
Tak, siostry rzeczywiście zaszły daleko. Bardzo daleko.
rozdział drugi
(…)
Okazało się, że Mardżan, chociaż tak skrupulatnie kompletowała swą osobliwą listę zakupów, nie nabyła dostatecznej ilości białej cebuli – skromnej służki jakże wielu magicznych dań. Cały wstępny zapas został już zużyty do dolme i perkoczącej na skraju pieca zupy z czerwonej soczewicy, a do przygotowania reszty menu przewidzianego na dzień otwarcia lokalu potrzeba było jeszcze więcej. Spanikowana Mardżan błyskawicznie wypchnęła z domu Lejlę, polecając jej kupić tyle siatek cebuli, ile zdoła unieść w długich, szczupłych ramionach.
Zupa z czerwonej soczewicy, mimo uwodzicielskiego aromatu, jest tak prosta w przyrządzaniu, jak to sugeruje jej nazwa. Mardżan zawsze gotowała soczewicę, zanim wzięła się do smażenia posiekanej cebuli i czosnku z przyprawami na dobrej, wonnej oliwie z oliwek. A gdy wreszcie bulion połączony został z soczewicą i cebulą, smakowita zupa jeszcze przez pół godziny dochodziła pod przykryciem na wolnym ogniu, aby przyprawy oddały smak chłonnym cebulowym piórkom.
Książka kucharska, którą Mardżan miała zakodowaną w głowie, szczególnie podkreślała właściwy dobór przypraw do zupy. Kminek nadawał mieszaninie aromat popołudniowych igraszek miłosnych, lecz najpotężniejszy tantryczny wpływ na niewinnego konsumenta zupy miała inna przyprawa: siah dane – akt miłosny w pełni – czyli ziarno czarnuszki. To skromne, małe ziarenko, wyłuskane ze skorupki w moździerzu lub gotowane wraz z potrawą – na przykład zupą z soczewicy – pobudza pikantną energię, uśpioną w ludzkiej śledzionie. Raz uwolniona, energia ta płonie w człowieku ciągłym, nieposkromionym pożądaniem niezaspokojonej miłości. Czarnuszka działa tak silnie, że odradza się jej zażywanie kobietom ciężarnym – może bowiem spowodować przedwczesny poród.
Wszechobecna na Bliskim Wschodzie, w krainie przeszłości sióstr Aminpur, przyprawa ta jest rzadko spotykana w kulinarnych przepisach Zachodu, gdzie nie docenia się jej zdolności do uśmierzania zgagi i zmęczenia. Współczesność najwyraźniej przedkłada pigułki nad porady starożytnych jasnowidzów. Mardżan, przeczuwając trudności ze zdobyciem czarnuszki w Irlandii, zapakowała kilka pakiecików jej ziaren w kartony ekspediowane z Londynu. Lejla nigdy nie miała uświadomić sobie, jak potężnym zrządzeniem losu był ów transport przyprawy z Londynu, ponieważ już w tej chwili podążała za przeznaczeniem, które jej wyznaczył aromat czarnuszki, roznoszący się z bulgoczącego garnka na całą senną ulicę.
Benny Corcoran, właściciel piekarni Corcorana, był pierwszym miejscowym obywatelem, którego napotkała Lejla w drodze do minimarketu Faddena. Zamiast kupić sobie furgonetkę dostawczą, Benny woził do Faddena chleb i bułki na wielkich czerwonych taczkach. Zakończył właśnie drugą rundę dostaw i pot spływał mu po twarzy, kapiąc na chleb, którym wyładowane były taczki – gdy nagle Benny dostrzegł Lejlę. Niemal natychmiast poraziła go woń czarnuszki, wymieszana z właściwymi dziewczynie zapachami wody różanej i cynamonu. Biedak, nie miał pojęcia, co go trafiło. Jeszcze przed chwilą krążył w samotni własnej próżni, a oto znalazł się w raju kuszących owoców i stał przed Ewą, której długie, ciemne włosy i niezwykły zapach działały jak balsam na jego serce.
Łatwo byłoby przypisać wpływ Lejli na przedstawicieli płci przeciwnej (a sporadycznie i pokrewnej, o safonicznych inklinacjach) czarowi młodości lub ujmującemu naturalnemu aromatowi, jednak rzeczywisty powód jej atrakcyjności był znacznie bardziej złożony. Oczywiście, uroda dziewczyny – harmonia wyrazistych, porcelanowo gładkich rysów i skośny wykrój migdałowych oczu, lśniących w niebiańskiej twarzy jak dwa półksiężyce – nie podlegała dyskusji. W odróżnieniu od obu starszych sióstr, obdarzonych niesfornymi kasztanowatymi lokami, Lejla miała włosy długie, gładkie i kruczoczarne. Czy je związała, czy rozpuściła, czy usztywniła pianką lub żelem – pozostawały uparcie proste i nic nie było w stanie tego zmienić. Dawały wyraźne świadectwo jakimś głęboko skrytym w jej organizmie orientalnym chromosomom.
Ojciec dziewcząt, gdyby jeszcze żył, bez wahania wyeksponowałby ten dowód wschodniego pochodzenia. Dżawid Aminpur chełpił się z lubością swoją linią genealogiczną, sięgającą Dżyngis-chana, bębniąc przy tym pięściami po piersi i jodłując mongolskie pieśni wojenne na wzór przodków, do których rościł sobie pretensje. Zmarł na dwa miesiące przed pierwszymi urodzinami najmłodszej córki, więc Lejla nie pamiętała nic z ojcowskich popisów, jednak dzięki historyjkom na dobranoc, które przez lata opowiadała jej Bahar, otrzymała na własność swój prywatny zbiór wspomnień.
Lejla nie znała też swojej matki, która zmarła wkrótce po wypchnięciu jej na ten brutalny świat. Po dziewięciu latach posuchy, ostatnie dziecko odblokowało w Szirin Aminpur strumień krwi, która płynęła i płynęła, aż wypłynęła do końca. Bezradni lekarze ze Szpitala Ogólnego w Teheranie nie potrafili wyjaśnić przyczyn tego bezlitosnego krwotoku; wzruszali tylko ramionami w poczuciu klęski, przekazując smutną wieść ojcu Lejli Nie wspomnieli jednak o tym, że po ostatnich kroplach krwi, które wsączyły się w zielone szpitalne prześcieradło, z łona jego żony wyskoczył drobny pączek. Upadł na plamę krwi i rozwinął się w dorodną różę. Zalęknieni lekarze woleli zachować ten incydent dla siebie, po części, aby uniknąć oskarżenia o błąd w sztuce medycznej, a po części dlatego, że towarzyszący cudownemu zjawisku zapach wody różanej z cynamonem przypomniał im czasy, gdy pod każdymi drzwiami sali operacyjnej nie krążyły straże wojskowe. Tak to już jest, że ludzie, którym odebrano nadzieję, gromadzą chciwie nawet najdrobniejsze jej okruchy.
Egoistyczna motywacja dyskrecji lekarzy nie wpłynęła jednak znacząco na los Lejli. Od pierwszych chwil obecności na świecie czarowała ona wszystkich, którzy stanęli na jej drodze. Emanująca z niej aura nadziei pozwalała takim mężczyznom jak Benny Corcoran przeżywać na nowo ambicje beztroskiej młodości i marzenia piastowane za zamkniętymi drzwiami, gdzie jako nastolatkowie masturbowali się pod przepoconą kołdrą – owe chwile czystej, samolubnej rozkoszy, zanim na chłopca zrzucono brzemię męskości w postaci niewdzięcznej pracy i zrzędliwej żony.
Czując na sobie zachwycone spojrzenie Benny’ego, Lejla przyśpieszyła kroku. Hałaśliwa gromada dzieciaków z podstawówki, kłębiąca się pod kioskiem z prasą i słodyczami, nie zwróciła na nią uwagi, zbyt zajęta cmoktaniem lizaków w wyszczerbionych zębach. Po przeciwnej stronie ulicy salon fryzjerski Athey uchylał właśnie żaluzje, różowe niczym pióro flaminga. Na klientów było jeszcze za wcześnie, więc trzy fryzjerki raczyły się wewnątrz poranną herbatką, przerzucając stare czasopisma. Gdy Lejla mijała witrynę, upuściły z wrażenia swoje „Irish Women’s Weekly” i „Celtic Hair”, gapiąc się na nią przez szybę z rozdziawionymi ustami.
– Kto to może być, jak myślicie? Widziałyście, dokąd jej sięga ta spódnica! – Joan Donnelly, specjalistka od farbowania włosów i siostra właścicielki, z impetem odstawiła filiżankę, przemaszerowała do okna i palcami rozchyliła listewki rolety. Joan była drobna i nerwowa. Los obdarzył ją wprawdzie talentem do farbowania jasnych i ciemnych pasemek, lecz jak dotąd nie znalazła remedium na tumany łupieżu sypiącego się dzień w dzień z jej własnej równo przystrzyżonej grzywki: białe płatki osiadały jak wyrzuty sumienia na wąskich, kościstych ramionach. – Na moje oko to cudzoziemka. Hiszpanka albo Włoszka, nie myślicie?
– To ty jeszcze nic nie wiesz? No jasne, miałam ci powiedzieć i wyleciało mi z głowy! – zaświergotała dziewiętnastoletnia Evie Watson. – Delmonico otworzyła na nowo starą ciastkarnię. I wpuściła tam jakieś zagraniczne hipiski, jak słowo daję! Z tego, co mówi Dervla Quigley, widać, że gotowa wykolegować z interesu Corcorana.
Pomimo bulimicznej postury – a może właśnie z jej powodu – Evie była wciąż złakniona aprobaty i gdzie tylko mogła, łowiła strzępy wieści o Ballinacroagh, które mogły pozyskać jej uznanie innych. Gorliwość Evie była jednak czymś zgoła odmiennym niż żądza plotki, którą kierowała się Dervla Quigley. Evie zawsze paplała w dobrej wierze i w nadziei, że awansuje dzięki temu z pomocnicy na samodzielną fryzjerkę, o czym od dawna marzyła.
– Jeśli chcecie znać moje zdanie, to Estelle Delmonico ma lepsze rzeczy do roboty niż zaharowywać się na nowo w tej zapyziałej norze – oświadczyła Fiona Athey, główna stylistka i właścicielka zakładu noszącego na szyldzie jej nazwisko.
Pięćdziesiąt funtów wagi i kawał życia wcześniej Fiona była na najlepszej drodze do wielkiej sławy jako odtwórczyni pełnego kanonu irlandzkich baśni przed zachwyconymi kompletami widzów w teatralnej stolicy Irlandii, Galway City. Niestety, potajemny romans z Gerhardem, niemieckim lalkarzem, kosztował ją ciążę, której owocem była zakała jej żywota, siedemnastoletnia obecnie córka Emer. Po urodzeniu dziecka Fiona doznała jeszcze dotkliwszej zniewagi, gdy na teatralnym stryszku znalazła Gerharda w niedwuznacznej sytuacji ze swoją własną dublerką. Ta niedawna debiutantka, tleniona blondyna – co wyjaśnia, czemu Fiona zajmowała się w zakładzie wyłącznie strzyżeniem, farbowanie włosów pozostawiając siostrze, Joan – wykorzystała jej niedyspozycję, podbierając i faceta, i główną rolę Zdruzgotana Fiona poprzysięgła sobie, że nie wejdzie więcej na scenę, i wróciła z niemowlęciem do rodzinnego miasteczka, gdzie przejęła od chorowitego ojca męski zakład fryzjerski, który z czasem przekształciła w szykowny salonik. Zakład fryzjerski Athey cieszył się popularnością wśród miejscowej młodzieży i pań, natomiast większość mężczyzn omijała z daleka jego pachnące utleniaczem wnętrze – głównie po to, by oszczędzić sobie wstydu paradowania w kwiecistej pelerynce ochronnej. Dość przejść w dowolne popołudnie obok salonu fryzjerskiego Athey, aby przekonać się, że jest to wylęgarnia estrogenu, przesycona mieszaniną plotek i oparów acetonu z emalii do paznokci oraz lakieru do włosów.
Fiona, która tuż po powrocie do miasteczka zniosła dzielnie szydercze prześmiewki i karcące miny otoczenia, wstrzymywała się na ogół z wyrażaniem własnej opinii. Gardziła nieustannym jazgotem zjadliwych komentarzy, wypełniającym jej różowy salonik, rozumiejąc zarazem, że plotkarska atmosfera jest niezbędna dla zdrowia interesu. Właśnie z racji jej neutralności, w rzadkich chwilach, gdy Fiona Athey ujawniała publicznie swe poglądy, wszyscy obecni milkli i zamieniali się w słuch ze szczególnym szacunkiem.
– Moim zdaniem, Estelle postąpiła bardzo mądrze, wynajmując lokal – oświadczyła Fiona. – Przybędzie nam może nowy sąsiad, i dobrze. Miejmy tylko nadzieję, że nie będzie to zakład fryzjerski.
– Racja, jak tamtędy przechodziłam któregoś dnia, widziałam światło przez szparkę w oknie. Ktoś coś gotował. Nie poznałam po zapachu, ale na pewno nie było to podobne do włoskiego żarcia z tej knajpy ze spaghetti w Westport. Coś zupełnie innego – wtrąciła gorliwie Evie.
– Ha! Niech tam, wszystko mi jedno, co to za ludzie i czym się zajmują, byleby ta pannica nie próbowała odciągać moich chłopców od nauki do końcowych egzaminów. Pójdą do seminarium, czy im się to podoba, czy nie – oświadczyła Joan, wydymając usta i jednym szarpnięciem odciągając wertykalne żaluzje.
Fiona i Evie pokiwały na to głowami, znając doskonale dramat identycznych bliźniaków Joan Donnelly, Petera i Michaela. Przekonana, że jej ukochani synkowie przeznaczeni są do wyższych celów, Joan od najmłodszych lat faszerowała ich oporne umysły cowieczornymi lekcjami katechizmu. Świątobliwe ambicje matki nie odbierały jednak bliźniakom apetytu na weekendowe szaleńcze rajdy samochodem, burdele i ostre popijawy. Chłopcy stanowili nieustanny przedmiot trosk nieszczęsnej, neurotycznej Joan: przez nich właśnie systematycznie traciła włosy. Całe szczęście dla niej, że nie widziała, jak jej synalkowie z piekła rodem wpadli na Lejlę, ścinając ją niemal z nóg przed samym minimarketem Faddena.
– Jak leci? – Peter puścił oko do Lejli, a jego brat gwizdnął z cicha.
Lejla, która ledwo umknęła przed podziwem Benny’ego Corcorana, nie była gotowa na przyjęcie dowodów atencji lubieżnych bliźniaków. Z ujmującym połączeniem młodzieńczej nieśmiałości i pewności siebie skinęła zdawkowo w ich stronę i dała nura w czeluść sklepu.
– O Jezu. Widziałeś ją?
– Jeszcze się pytasz? Michael, nam się chyba ukazał cud.
Na sprośnie uśmiechniętych, strzelających oczami bliźniaków Donnelly kwitnąca uroda Lejli podziałała zgoła inaczej niż na nostalgicznie usposobionych starszych panów. Chłopcy mieli, bądź co bądź, zaledwie po osiemnaście lat, a przed nimi roztaczała się perspektywa wielkiego świata rozpusty i rozróby (pal sześć projekty matki). Widok długich nóg Lejli, których smagły odcień przebijał nawet przez cienkie pończochy, obudził w nich zwierzęcą, prymitywną chuć, typową dla młodzieńców w tym wieku. Każdego innego dnia bliźniacy podążyliby za dziewczyną do sklepu. Ale to był poniedziałek. A w poniedziałki nigdy nie wchodzili do minimarketu Danny’ego Faddena więcej niż raz.
Dla podtrzymania tradycji oraz na złość matce, za to, że co niedzielę kazała im odsiadywać w kościele dwie msze, Peter i Michael Donnelly regularnie odwiedzali sklep Faddena w poniedziałki rano, przed lekcjami. Stosując fortel wymyślony już w pierwszej klasie szkoły średniej, Michael zagadywał pana Faddena przy ladzie zawiłymi pytaniami z dziedziny mitologii, na które odpowiedź znać mógł tylko ów sklepikarz – zaprzysiężony miłośnik irlandzkiego folkloru. Peter tymczasem ściągał z piwnej półki dwie flaszki Beamish, upychając je po kieszeniach obszernej budrysówki. Przed lekcjami obaj radośnie odbijali butelki, puszczając je w obieg między koleżków o byczych karkach, którzy gromadzili się w lasku za boiskiem. Rytuał krążących butelek nielegalnie pozyskanego trunku był dla bliźniaków ledwie pianką wieńczącą sedno operacji, gdyż największe ich emocje budziło nie samo piwo ani dreszczyk towarzyszący kradzieży, lecz swoiście okrutna zabawa, którą uprawiali kosztem biednego Danny’ego Faddena.
Za każdym razem, gdy Peter zwijał dwie butelki piwa (zawsze z głębi półki), kładł na ich miejsce skrawek zielonego filcu i karteczkę z napisem: „Na kredyt. Finnegan.” Nie trwało zbyt długo, by Danny (mężczyzna, który postrzegał się w marzeniach jako beznadziejnie zakochany Diarmuid, uchodzący potajemnie z biegłą w czarach Grainne) dodał dwa do dwóch i otrzymał w wyniku pięć Zielone sukno, brakujący trunek, nazwisko Finnegan. Wszystko to wskazywało na jedno: w sklepie zadomowił się kobold. Danny Fadden uznał się za niebywałego szczęściarza, błogosławionego kontaktem z krasnoludkami, i poniedziałkowych porannych wizyt kobolda wyczekiwał z ledwo hamowanym podnieceniem. Naturalnie, całe Ballinacroagh żartowało sobie z „Faddenowego krasnoludka”, a klienci wpadający po mleko lub kartofle pytali często sklepikarza, jak się wiedzie jego małemu przyjacielowi. Za to żona Danny’ego, Deirdre, nie widziała absolutnie nic zabawnego w koboldowej manii małżonka i – po blisko pięciu latach trwania tej fiksacji – opuściła go w przeddzień trzydziestej rocznicy ślubu.
Gdy Lejla weszła do sklepu, nieśmiały właściciel skradał się na paluszkach ku regałom z piwem. Znając kapryśny temperament koboldów, a zwłaszcza ich odrazę do wszystkiego, co ludzkie, Danny dbał bardzo o to, aby nie zakłócić spokoju małego przyjaciela w jego kryjówce. Półki piwne omijał więc z daleka, począwszy od niedzielnego południa do godziny ósmej rano w poniedziałek, aby przypadkiem nie zaskoczyć gościa i nie wystraszyć go na dobre. Dlatego nigdy, oczywiście, nie skojarzył sobie karteczek z porannymi poniedziałkowymi wizytami bliźniaków Donnelly. Gdy Lejla buszowała wśród towarów w poszukiwaniu cebuli, Danny przycupnął w alejce piwnej, rozszyfrowując sens najnowszej karteczki od krasnoludka: „Lubię jęczmień, lubię żytko, a porterek ponad wszystko. Na kredyt. Finnegan.” Żadne z nich nie zauważyło stojącego cierpliwie przy ladzie Malachy’ego McGuire’a.
Młodszy z dwóch synów Thomasa McGuire’a, osiemnastoletni Malachy, wymigał się jakimś cudem od DNA męskiej linii rodu McGuire’ów, którą cechował baryłkowaty tors i rzeźnicka cera. Nie odziedziczył też zbyt wiele po matce, która, wraz z trzema pulchnymi siostrzyczkami Malachy’ego, mogłaby stanowić wdzięczny model dla współczesnego Rubensa.
Wysoki, ponad metr osiemdziesiąt, i szczupły, o dłoniach pianisty, Malachy wyróżniał się niesforną szopą czarnych włosów i szafirowymi oczami, które lśniły niczym słońca o północy. Jego promienna uroda budziła niekłamany zachwyt. W niczym nie przypominał swego starszego brata Toma, który w wieku dwudziestu jeden lat był niemal kopią ojca, choć pozbawioną ambicji i intryganckiego talentu głowy rodziny. Tom junior większość wolnego czasu dzielił między mecze amatorskiego hokeja na trawie i rolę tatowego popychadła, Malachy natomiast pasjonował się na równi astronomią i futbolem, łącząc sprawy ziemskie z niebieskimi i w obu dziedzinach odnosząc wybitne sukcesy. Nie mógł jednak wiedzieć, że kosmos, który nocami kontemplował przez okno sypialni, wszedł owego poniedziałkowego ranka w układ idealny.
Podobnie jak Peter i Michael Donnelly, Malachy był właśnie w drodze do szkoły, gdy postanowił wstąpić do Faddena na poranną lemoniadę. Lecz w przeciwieństwie do szatańskich bliźniaków, Malachy McGuire miał duszę tak prastarą jak konstelacje niebieskie. Dla niego obiecujący aromat Lejli nie był ani przypomnieniem dawno utraconego dzieciństwa, ani stymulatorem młodzieńczej chuci. O, nie – dla Malachy’ego egzotyczny profil dziewczyny, napełniającej torbę białą cebulą był znakiem, dźwięcznym t a k w odpowiedzi na odwieczne pytanie o boskość.
Tak, Bóg istniał. Tak, istniało życie poza sennymi dolinami Ballinacroagh. Tak, istniały nieodkryte wszechświaty, czekające właśnie na niego. A jeden z tych wszechświatów stał oto tuż przed nim, w pełnej krasie swych oszałamiających Dróg Mlecznych.
Malachy poczuł nagłą słabość i zawrót głowy. Z zamglonym wzrokiem i mięknącymi kolanami uchwycił się najbliższej podpory – półki sklepowej. Na nieszczęście dla romantycznego tropiciela gwiazd półka podtrzymywała piramidę damskich artykułów sanitarnych i Malachy, nim się zorientował, runął na ziemię, przysypany – o zgrozo! – stertą okazyjnie wycenionych, dwa za jedno, pudełek tamponów higienicznych super-size.
Rumor skierował uwagę Lejli na otoczenie, a gdy się odwróciła ku frontowi sklepu, poczuła nagle płomień w całym ciele. Tuż przed nią, między regałami, leżał najpiękniejszy chłopak, jakiego w życiu widziała. Spróbowała odetchnąć, ale nabawiła się jedynie kompromitującej czkawki – ukąszone miłością powietrze odbijało jej się, póki nie wypiła solidnego łyka dugh, słynnego napoju Mardżan.
– Nic ci nie jest, chłopcze? Nie potłukłeś się przypadkiem, co? – Zaniepokojony Danny Fadden wychynął z alejki piwnej, mrugając rybimi oczkami spoza grubych szkieł.
Biedny Malachy. Naturalna zwinność po raz pierwszy w życiu sprawiła mu zawód. Obsypany tak intymnymi atrybutami kobiecości, zdobył się tylko na skinienie głowy i płonąc rumieńcem, czmychnął jak niepyszny. Nie śmiał spojrzeć od drzwi na Lejlę, tylko pognał dalej, nie zważając na złośliwe okrzyki bliźniaków: „Zapomniałeś ogona, McGuire!” Nie zauważył nawet, że pędzi w kierunku przeciwnym do szkoły – tak oszołomił go przecudny zapach Lejli.
Gdy najmłodszą z sióstr dopadła w sklepie romansowa czkawka, Mardżan uwijała się w kuchni, siekając ostatnią cebulę i niecierpliwie wypatrując Lejli z dostawą surowca. Posiekaną cebulkę przesmażyła następnie w oliwie z oliwek, przewracając drobne kawałeczki na wszystkie strony, aby nabrały chrupkości, ale nie pociemniały, po czym odstawiła skwierczący smakołyk na bok: miał służyć do posypywania porcji zupy spodziewanych klientów. Mardżan uważała smażoną cebulkę za najlepszy składnik swojej zupy z czerwonej soczewicy – bo czyż nie jest tak, że najskromniejsza czynność daje często największą satysfakcję?
Lejla nie pojęła znaczenia prostej lekcji, którą pobrała w sklepie, dopóki nie zapłaciła za torbę białej cebuli, nie odpowiedziała uśmiechem na nieprzytomne spojrzenie Danny’ego Faddena i ignorując ciche pogwizdywania ociągających się przy ladzie bliźniaków Donnelly, nie wróciła pośpiesznie do ciepłej kuchni siostry, czkając przez calutką drogę. Dopiero tam uprzytomniła sobie, że wciąż ściska w garści cebulę – ostatnią, którą wzięła z półki, zanim ujrzała cudne oblicze Malachy’ego McGuire’a. Rozwarłszy zaciśniętą pięść, stwierdziła, że mała biała bulwa została zgnieciona na miazgę – zupełnie jak jej serce.

rozdział piąty

(…)
Wybawca i pierwszy klient zjawił się jeszcze tego samego wtorkowego popołudnia w wesołej postaci ojca Fergala Mahoneya.
Ojciec Mahoney był właśnie w drodze do słabo oświetlonego saloniku Marie Brennan i jej siostry Dervli Quigley, na pierwsze spotkanie Komitetu Obchodów Dnia Tańca Świętego Patryka 1980. Od trzydziestu dziewięciu lat poczciwy ojczulek pełnił funkcję koordynatora tańca wieńczącego doroczną pielgrzymkę na szczyt Croagh Patrick. Każdego lata, korowód pielgrzymów piął się na kamieniste zbocza góry – niektórzy boso – w ramach pokuty za to, że w pozostałe dni roku zbaczali na grzeszne manowce. Dla uczczenia tego aktu skruchy Ballinacroagh świętowało wspinaczkę w pierwszą niedzielę lipca, w dniu świętego Patryka, rozbijając prowizoryczny płócienny namiot, obwieszony japońskimi lampionami, i obnosząc wokoło naturalnych rozmiarów plakatowe wizerunki dość skwaszonego patrona. Składane stoły uginały się pod ciężarem najświeższego piwa z piwnic Thomasa McGuire’a, a kuchnia jego Karczmy Wilton dostarczała dość bekonu z kapustą, aby całe miasteczko przyprawić o zgagę – oczywiście, za opłatą trzech funtów.
Jako koordynator tańca ojciec Mahoney miał po uszy roboty: nie tylko odpowiadał za znalezienie kapeli (zawsze świetnej, z wyjątkiem tego niefortunnego roku, gdy grupka trzech zakonnic z Dublina zaszokowała tłum, intonując a capella 99 czerwonych balonów i Relaks), ale sprawował też rolę mistrza ceremonii. Była to wymarzona rola dla ekstrawertycznego księżulka, który swoje msze i homilie często okraszał humorem. Jako mistrz ceremonii ojciec Mahoney z rozkoszą sypał dowcipami przez dobre pół godziny, przynajmniej raz do roku nieskrępowany obowiązkiem religijnym.
Zajęty obmyślaniem nowych kalamburów krotochwilny ojczulek nie spostrzegł nawet gościnnie oświetlonej Café Babilon, póki nie zatrzymał się tuż przed jej rozjarzonymi witrynami. Przygotowany na zwykły komitetowy poczęstunek, złożony z popołudniowej herbatki, kruchych dietetycznych ciasteczek i porcji plotek, stanął jak wryty, porażony smakowitym aromatem jagnięcego abgusztu. W oszołomieniu, z otwartymi ustami zagapił się na ciepły rumieniec ścian lokalu, nie bacząc na zimne krople deszczu, siekące jego pyzate oblicze i wsiąkające w księżowski płaszcz.
Mardżan weszła akurat z zaplecza do głównej sali z tacą umytych filiżanek, gdy dostrzegła za oknem zgłodniałą minę ojca Mahoneya.
– Witam! Proszę do środka, na lunch! – zawołała z entuzjazmem, otwierając na oścież drzwi lokalu. Czy księżom wolno jadać poza domem? – Mardżan nie miała co do tego pewności. Ale nie było czasu na wahania.
– Lunch? Ach, więc to jest ta sprawka Estelle Delmonico. Słyszałem co nieco od pań po mszy świętej. Czy pani jest może krewną pani Delmonico? – Odurzony z lekka wonią szafranu, która dopadła go, ledwie Mardżan otworzyła drzwi, ojciec Mahoney zapomniał się przedstawić, wygłaszając tradycyjną formułkę, ubarwioną żarcikiem o służbowej obroży koloratki.
– Nie. Poznałyśmy się właściwie tydzień temu. Jestem Mardżan Aminpur Wraz z siostrami wynajmuję ten lokal od pani... od Estelle. – Wskazała szyld nad wejściem i uśmiechnęła się. Szyld był prostą, kwadratową planszą z drewna. Bahar pomalowała ją resztką farby ściennej i wypisała na czerwono, ozdobną kursywą, nazwę kawiarni – z jednej strony po angielsku, a z drugiej w języku perskim.
– No tak. Café Babilon. Bardzo sprytne. Wiszące ogrody Babilonu. Miejsce narodzin Nabuchodonozora Drugiego i wszystkiego, co ten władca stworzył.
– Niedaleko naszych ojczystych stron.
– Doprawdy? A wolno spytać, co to za strony?
– Iran. Wyjechałyśmy stamtąd już siedem lat temu. Do Londynu.
– Londyn. Wspaniałe miasto. Mnóstwo fantastycznych teatrów na West Endzie. Chociaż przyznam, że nie przepadam za angielskim poczuciem humoru. Monty Python i hece ze Świętym Graalem to nie dla mnie. Zdecydowanie wolę dowcip po amerykańsku. Richard Pryor i Bill Cosby są fantastyczni.
– Tak, zapewne – odparła ze śmiechem Mardżan, zaskoczona, że ksiądz może mieć poczucie humoru. Ojciec Mahoney przypominał jej dojrzały owoc pigwy: blada skórka – cierpki smak. Coś niespodziewanego.
– Ojciec Mahoney – przedstawił się gość. – Będziecie podlegać mojej parafii. Sięga do końca Mall.
– Ale my nie jesteśmy katoliczkami.
– Racja, racja. Ja was nie zdradzę, póki same się nie zdradzicie. – Roześmiał się, mrugając szparkami niebieskich oczek w fałdach tłuszczu i zwiotczałej skóry. – Jak widać, lubię się podroczyć. I tak o mnie usłyszycie, wcześniej niż później, obawiam się. Mmm... jaki fantastyczny zapach. Co to takiego? – Jego czujne, okrągłe nozdrza, zdawały się żyć własnym życiem.
– Nazywa się abguszt. To gulasz z jagnięciny i ziemniaków. Na pewno nie może ksiądz wejść, choćby na filiżankę herbaty? Będzie ksiądz pierwszym klientem.
Ojciec Mahoney zerknął na zegarek: jeszcze kwadrans, zanim Dervla Quigley zacznie wydzwaniać po niego na plebanię. Zresztą chodzi tylko o filiżankę herbaty. Ileż może potrwać jej wypicie?
– Pierwszym klientem, powiada pani? No to założę się, że nie ostatnim! Jak sięgam pamięcią, nie mieliśmy jeszcze w Ballinacroagh kawiarni – wasza jest pierwsza. Słowo daję, karczma Wilton do pięt wam nie dorasta. Nic tam nie pachnie tak, jak ten gulasz z jagnięciny i ziemniaków – trajkotał, wchodząc do środka. – Hm, Iran, powiada pani? A zna pani ten dowcip o księdzu, rabinie i mulle?

– Za kogo ona się właściwie uważa? To podobno jakieś Hinduski, Pakistanki czy coś takiego – utyskiwała Dervla Quigley. Wścibska plotkarka tkwiła na swoim posterunku w oknie sypialni i śledziła z przeciwka spotkanie ojca Mahoneya z Mardżan.
– Zdaje się, że Iranki. Mówił mi to przed chwilą Danny Corcoran. – Mary Brennan przechyliła się ponad ramieniem siostry i wytrzeszczyła oczy. – O, ta, tam, przyszła na targ szukać estragonu. Słyszałaś coś takiego? Estragonu! Co to może być?
Obie leciwe niewiasty patrzyły, jak ojciec Mahoney zdejmuje płaszcz i z miną człowieka opętanego siada przy jednym ze stolików blisko okna.
– Skądkolwiek się wzięły, to nie są osoby cywilizowane. Ciekawe, jak się teraz czuje ojciec Mahoney, siedząc tam jak jakiś rumuński żebrak, i to tuż przed podwieczorkiem? Wie przecież doskonale, że na niego czekamy. Niech się spóźni chociaż minutę – będę pilnować, na moim zegarku jest za siedem trzecia – to już ja mu wygarnę do słuchu!
– To jest kawiarnia! Café Babilon! Tak ma napisane na szyldzie!
– Sama widzę, Marie – warknęła Dervla na młodszą siostrę. – Babilon! Grzeszna sprawa.
– Było o tym coś w Biblii, jeśli dobrze pamiętam – mruknęła Marie, urażona złośliwym tonem Dervli.
– O Sodomie i Gomorze też było. Ha! Widziałaś go, jak się rozsiadł! Oj, niech sobie lepiej ojciec Mahoney wymyśli dobre usprawiedliwienie. Czy on tam coś je? Marie?!
– Na to wygląda – bąknęła Marie, wymykając się boczkiem z pokoju. Dervla zawsze umiała dopiec jej do żywego. Po latach zaspokajania wszystkich potrzeb zgorzkniałej siostry – czy chodziło o pomoc w siadaniu na sedesie, czy we wkładaniu czarnej plisowanej spódnicy, którą Dervla oszczędzała na niedzielne msze święte – z Marie Brennan został cień człowieka. Czasami, Boże przebacz, Marie pragnęła po powrocie do domu znaleźć Dervlę przy oknie, wpatrzoną już tylko w perłowe wrota, strzeżone przez świętego Piotra. Ilekroć wyobraziła sobie tę scenę, gnała do kościoła Świętego Barnaby i szukała ojca Mahoneya. Poczciwy księżulo zawsze znajdował czas na wysłuchiwanie częstych, skrupulanckich spowiedzi samotnej starej panny.
– Marie!
– Tak, Dervlo?

Mardżan zostawiła zauroczonego ojca Mahoneya sam na sam z finezyjnym wystrojem sali, sama zaś wróciła do kuchni, aby dopilnować abgusztu, który podgrzewał się w wielkim garze. Uniosła pokrywę i wciągnęła w nozdrza woń perkoczącego leniwie jagnięcego gulaszu, doprawionego dużą, okrągłą limuomani – czyli suszoną limonką. Pojedyncza limonka dzięki swojej wyrazistej esencji niezawodnie podniesie smak każdej pikantnej potrawy.
Ojciec Mahoney podziwiał jeszcze płomiennie cynobrowe ściany i intrygujące brzuszysko przedmiotu, który wyglądał jak wyjęty z bajki – bulgoczącego z ukontentowaniem samowara – gdy Mardżan postawiła miseczkę wywaru na owalnej srebrnej tacce z wyrytą wiejską scenką, przedstawiającą dzieci tańczące wokół osła. Obok miseczki umieściła talerz z kopiastą porcją guszt kubide (purée mięsno-jarzynowego), podgrzany chleb lawasz, mieszankę przypraw torszi, pokrojoną cebulę i rzodkiewki. Chętnie dołożyłaby do tego jeszcze świeży estragon, lecz był to jeden z podstawowych składników, które zapomniała kupić w Dublinie – zastąpiła go więc pędami świeżej mięty i bazylii, karbując sobie w pamięci, że podczas najbliższej wyprawy do miasta ma koniecznie zdobyć sadzonki estragonu. Zamierzała przekształcić kamieniste podwóreczko za domem w bujny ogród ziołowy.
Balansując ciężkim platerem, Mardżan pchnęła wahadłowe drzwi do sali. Ojciec Mahoney stał właśnie przy ścianie północnej, przesuwając palcami po arrasie na ścianie.
– Nadzwyczajne, słowo daję, nadzwyczajne. Ręczna robota, prawda?
– Tak, to z Iranu – odparła Mardżan. – W Iranie każdy region ma swój charakterystyczny wzór kobierców. Potomkowie rodów plemiennych wplatają w deseń tkanin rodzinne historie, przekazując ich sekrety z pokolenia na pokolenie. Można więc powiedzieć, że w pewnym sensie są to czarodziejskie dywany.
– Istna bajka!
– Zechce ksiądz teraz skosztować jedzenia?
– Na pewno nie odmówię. Bardzo pani uprzejma. Mój Boże! Co za zapachy, co za nadzwyczajne zapachy. Ten ab-abba-guszt nie jest przypadkiem daniem portugalskim? Swego czasu byłem niezłym koneserem portugalskiej kuchni, dlatego pytam.
Ojciec Mahoney usiadł z powrotem, spojrzał na tacę i natychmiast zapomniał o zebraniu komitetu, na które nieuchronnie miał się spóźnić.
– Nie, to potrawa rdzennie perska. Raczej ostra, chociaż zawiera kilka bardzo delikatnych składników. Czy podać jeszcze jedną herbatę? A może cały imbryczek?
– No cóż, teraz już nie mogę powiedzieć nie, prawda?
Przypatrywał się bacznie licznym składnikom abgusztu, zupełnie nie wiedząc, od czego zacząć. W końcu podniósł łyżkę, ale zatrzymał ją tuż nad miseczką, jakby obawiał się zranić zupę.
– Wywar jest dość klarowny. Może go ksiądz popijać przez cały posiłek, ale główna atrakcja tego dania to pasta mięsna, o ta, tutaj. Ten cienki chleb nazywa się lawasz. Trzeba nabrać na niego trochę mięsa, dodać cebulę, zioła i na co jeszcze przyjdzie ochota w trakcie jedzenia. To bardzo pożywna potrawa, szczególnie zimą – objaśniła Mardżan, wskazując palcem kolejne składniki.
Potem wzięła pustą filiżankę księdza i poszła napełnić ją na nowo z samowara. Wprowadzanie gościa w tajniki spożywania abgusztu niespodzianie ożywiło w Mardżan wspomnienia o domu. Przestawiła w dół dźwigienkę samowara i patrzyła, jak bursztynowa ciecz napełnia szklaną złoconą filiżankę. Gdyby była teraz w Iranie, herbacie towarzyszyłyby oprószone sproszkowaną anżeliką ziarna granatu, prażone orzechy albo lepka chałwa szafranowo-marchewkowa. W noc przesilenia zimowego siadali całą rodziną na dywanie w wielkim pokoju, pogryzając takie właśnie przysmaki i snując opowieści. Jeśli chłód zanadto dokuczał, skupiali się wokół niskiego stolika, okrytego kołdrą i piękną haftowaną kapą. Pod tym stolikiem stał mały grzejnik elektryczny, od którego cieplej się robiło na sercu i na ciele. Całe to urządzenie zwie się korsi. Tak siedząc, rozmawiali o tym, co minęło, i o swoich nadziejach na przyszłość.
Któregoś roku kuzynka Mitra w ferworze opowiadania kopnęła grzejnik, który omal nie spalił jej wielkiego palca. Innym razem cioteczna babka Homa kazała wszystkim przeczesywać zaśnieżony ogród i podwórze, gdyż była pewna, że zgubiła tam cenną bransoletę z rubinów – dopiero w świetle dziennym okazało się, że klejnot podstępnie wcisnął się między fałdy koca, na którym ciocia-babcia przez cały czas siedziała. Tylko dlaczego właśnie teraz wróciły do Mardżan te wspomnienia? Nie mogła tego zrozumieć. Dlaczego właśnie

niedziela, 20 września 2009

Ronin.


W feudalnej Japonii klasa wojowników, samurajów, przysięgała aż do utraty życia bronić swoich panów. Na tych z nich, których władcy polegli spadała wielka hańba i byli zmuszeni wędrować przez kraj i szukać pracy jako ludzie wynajęci do ochrony lub bandyci. Pozbawieni panów nie byli już jednak nazywani samurajami, ale określano ich mianem "Ronin", jak głosi stara japońska legenda. Sam (Robert De Niro) jest Amerykaninem, wynajętym wraz z innymi agentami do spraw tajnych operacji w celu wykradzenia teczki z tajnymi dokumentami. Kiedy kończy się zimna wojna i napięcie na świecie zmniejsza się, ich przyszłość staje się niepewna i stają się lojalni wobec tych, którzy są w stanie więcej zapłacić. Żaden z członków grupy nie zna tożsamości swego pracodawcy, motywów działania pozostałych uczestników akcji, ani zawartości teczki.Jedna tylko rzecz jest oczywista, że ktoś z nich może zginąć i każdy z nich będzie zabijał w trakcie operacji.
Jean Reno i Robert DE Niro, wypadli świetnie w tym filmie. Choć nie lubię filmów sensacyjnych, to ten widziałam już z Ukochanym Mężem dwa razy.

JUDE-WIĘZY MIŁOŚCI.



Film opowiada historię tragicznej miłości Jude'a Fawleya i jego niezależnej kuzynki Sue. Jude jako mały chłopiec postanawia zostać wielkim uczonym. Kiedy dorasta, kierowany chwilową namiętnością, nawiązuje romans z Arabellą, prostą dziewczyną ze wsi bez większych aspiracji i oczekiwań od życia. Jude, myśląc, że jego kochanka jest w ciąży, postanawia wziąć z nią ślub. Z czasem chłopak zdaje sobie sprawę, że ciąża Arabelli była „fałszywym alarmem”. Dziewczyna, czując, że nie daje mu szczęścia postanawia odejść. Chłopak chce o wszystkim zapomnieć, dlatego postanawia zrealizować swoje marzenia z dzieciństwa - udaje się do Christminster, gdzie zaczyna pracować jako kamieniarz. Tam też poznaje swoją kuzynkę Sue - piękną niezależną kobietę, w której z czasem się zakochuje. Dziewczyna broni się przed uczuciem, które w końcu okazuje się silniejsze od niej.
Jak dla mnie jest, to wciągająca historia. Film ma interesującą fabułę, ciekawy, ważki temat, bardzo dobre na wysokim poziomie aktorstw... Cóż można chcieć więcej, dla mnie rewelacja, choć większość mężczyzn raczej nie wytrwa chyba do końca tego filmu.

Film Wojciecha Hasa.


Ekranizacja po części autobiograficznej powieści (tzw. "powieść z kluczem") przedwcześnie zmarłego Zbigniewa Uniłowskiego, twórcy związanego z grupą literacką "Kwadryga". Studium psychiki kilku mieszkańców sublokatorskiego pokoju czynszowej kamienicy warszawskiej - skazanych na bezczynność młodych intelektualistów, nie mogących na początku lat trzydziestych XX wieku znaleźć pracy, miejsca w społeczeństwie, zadowolenia, szczęścia.

Główny bohater - Lucjan Salis, dobrze zapowiadający się poeta - umiera na gruźlicę. Student nie zdaje egzaminu i popełnia samobójstwo . . . Stukonis, autor nie wydanych poematów, traci wszelką nadzieję, że stanie się kimś w życiu. Jedynie jego brat, Mietek, realizuje swój cel, działając w lewicowej organizacji....
Premiera filmu odbyła się w 1960 roku, myślę, że teraz to już klasyka. Warto zwrócić uwagę na obsadę, wielu wspaniałych polskich aktorów gra w tym filmie, jeśli ktoś dostanie ten film w swoje ręce, to naprawdę warto obejrzeć.

Książka, którą teraz czytam.

Niestety tej książki też nie zdobędzie się w języku polskim. A naprawdę szkoda, bo warto przeczytać. Autor - Donald Palmer - zastosował dobrze znaną zasadę, że najlepiej poznaje się i przysfaja wiedzę wtedy kiedy, podczas tego procesu nauki dobrze się bawimy. Czytając tę książeczkę nie sposób sie dobrze nie bawić. A to zawdzięczamy w szczególnści komiksowym ilustracją autora. Świetne, doskonale dobrane rysunki, doskonale ilustrują treść. Polecam nawet tym, którzy świetnie znaja dzieła Sartra. Super książka, mądra książka, która pomoże się zrelaksować, a przy okazji utrwali wiedzę.POLECAM GORĄCO!

Niedzielne popołudnie w kawiarni.Czyli, jak nam jest dobrze.





Dzisiaj pojechaliśmy do Petersfild na kawę, no i jeszcze po to by zakupić książkę. Teraz ją sobie podczytuje mój Ukochany Mężulek. Michel Foucault- Madnes and sivilization.
Książka jak do tej pory nie doczekała się jeszcze tłumaczenia na język polski, a szkoda.
A w kawiarni było doskonale, lubię kawiarnie Nero, z tym jej włoskim klimatem, aż się chce wypoczywać i dyskutować żywiołowo.
Delektowaliśmy się herbatą, szejkiem mlecznym- shake frappa, no i nie zabrakło też ciasta. Dla mnie Pasjonata cake, a dla Ukochanego chocolate cake, naprawdę bardzo czekoladowe, z pyszną, doskonałej jakości czekoladą.
Piękne popołudnie.
cover of Madness and Civilization

a w domu wszędzie stosiki...



środa, 16 września 2009

MAM! mam! MAM!

Dzisiaj dostałam wspaniały prezent od Ukochanego Męża. Właśnie wzbogaciłam się o niesamowitą książkę. Dziękuję Ci Kochanie. Ale jestem szczęśliwa. A oto i sama książka:
http://www.funmuseumstore.com/arts/sisterwendy.jpghttp://www.robnunnphoto.com/wp-content/uploads/2008/07/story_of_painting.jpg
Książka siostry Wendy Beckett jest owocem jej gruntownych studiów w zakresie historii sztuki, jak również własnych wrażliwych spostrzeżeń. Autorki dotyczących dzieł malarstwa, interesujących refleksji na ich temat i ocen dalekich od konwencjonalizmu. W opracowaniu tym został omówiony okres około 800 lat rozwoju malarstwa zachodnioeuropejskiego - od poprzedników Giotta w XIII wieku po współczesność. We wprowadzeniu znalazł się zarys wcześniejszych dziejów malarstwa, które legły u podstaw sztuki średniowiecznej i nowożytnej. Każde z ponad 450 reprodukowanych w kolorze arcydzieł zyskało w tekście nieszablonową interpretację. Teksty na marginesach książki - opatrzone ponad 200 ilustracjami: obrazami, rycinami, rysunkami i fotografiami - umieszczają omawiane dzieła malarskie w kontekście historyczno-kulturowym. Ponadto na 30 stronach w książce zamieszczono szczegółowe analizy wybranych obrazów, reprodukowanych we fragmentach i szczegółach.
Dodam tylko, że od czasu gdy zobaczyłam tę książkę parę lat temu, to bardzo mocno jej zapragnęłam.
Dla mnie Siostra Wendy jest mistrzynią w opowieściach o sztuce. Jest świetnym znawcą, no i teraz mam tę książkę i mogę się nią cieszyć.

poniedziałek, 14 września 2009

Emilia Olechnowicz Promieniowanie. Strony ze szkicowników Zbigniewa Herberta.

Zdjęcie: KsiążkaTom Promieniowanie prezentuje starannie przemyślany wybór rysunków Zbigniewa Herberta. Herbert przez całe życie rysował i pozostawił blisko 300 szkicowników. Najwięcej rysunków sporządził podczas swoich podróży, przede wszystkim w Grecji, w Niemczech, Holandii, we Włoszech. Rysował obrazy i rzeźby, pejzaże i architekturę, twarze znajomych i nieznajomych. Nie są to wypracowane studia, ale notatki dla pamięci, robione „na gorąco”. Rysunki Herberta zdradzają tę samą ostrość i głębię spojrzenia, tę samą uwagę dla szczegółu, które odnajdujemy w jego esejach i poezji.
Wybór Emilii Olechnowicz, opatrzony jej wstępem, dobrze obrazuje charakter rysunków Herberta i pozwala uchwycić ich specyfikę: zróżnicowanie tematyczne, ascetyczną formę, kaligraficzną kreskę. Opracowane i dokładnie opisane, rysunki te układają się w nieznaną opowieść Pana Cogito-podróżnika.
Tom Promieniowanie ukazuje się w opracowaniu typograficznym Janusza Górskiego. Widniejący na okładce rysunek jednorożca doskonale charakteryzuje sztukę Herberta-rysownika, umiejącego dostrzec rzeczy dla innych niewidzialne.

Bóg przewodnik dla błądzących Keith Ward.




Seria: biblioteczka człowieka myślącego. Czy Bóg istnieje? Jeśli tak, kim jest, czego chce i jak możemy poznać Jego naturę i zamiary? Jeśli zaś nie, dlaczego tak wielu ludzi Weń wierzy? W rozwiązaniu tego problemu pomóc może przewodnik po zdobytej już wiedzy. Keith Ward prezentuje rozmaite manifestacje, jakie Bóg przybierał w historii ludzkości, i koncentruje się na zagadnieniach filozoficznych, jakie nasuwała natura Boga: dowodzeniu Jego istnienia, fenomenach zła i wolnej woli, mistycznych porywach ludzi chcących bezpośrednio doświadczyć Absolutu. Keith Ward, pastor Kościoła anglikańskiego i członek British Academy, jest dziekanem Wydziału Teologicznego w Oksfordzie i autorem wielu książek poświęconych historii i filozofii religii. przeł. Jan Karłowski.
Jest, to książeczka dobrze napisana, a czyta się ją wręcz błyskawicznie.

Vintage postcard z psem.

A French milk dog cart.Pups taking a break.Mush!Washing Day, Scottie style.A flower dog and a flower girl.Summer reading.All friends here.