środa, 28 maja 2008

***Kochana,wyszedłem dziś z domu...-Josef Brodski


Kochana, wyszedłem dziś z domu wieczorem na plaże
Odetchnąć świeżym powietrzem oceanu
W parterze zachód dopalał się chińskim wachlarzem,
A chmura się kłębiła jak wieko fortepianu.

Przed ćwierćwieczem zajadałaś daktyle i szaszłyki,
Rysowałaś tuszem, czasami śpiewałaś.
Byłaś ze mną, ale odeszłaś z inżynierem chemikiem
I sadząc z listów koszmarnie zgłupiałaś.

Teraz można Cię spotkać w metropolii i w powiecie,
No pogrzebach przyjaciół odchodzących masowo
l rad jestem, że są przestrzenie na świecie
Bardziej niewiarygodne niż między mną a Tobą.

Nie zrozum mnie źle - z Twoim głosem, imieniem i ciałem
Nic się nie wiąże, nikt ich nie zniszczył, ale
By osobę tę jedną zapomnieć potrzebne życie całe,
Co najmniej jedno - ja to mam za sobą

Powiodło Ci się owszem, sadzisz, ze oprócz zdjęcia
Pozostaniesz bez zmarszczek, młodo, z ironią zjadliwą
Czas pojmie swe bezprawie w zetknięciu z pamięcią.
Palę w ciemnościach i wdycham zgniliznę odpływu.

poniedziałek, 26 maja 2008

Wywiad z Miłoszem.


Nie tylko to

Rozmawiał Jacek Podsiadło.

JACEK PODSIADŁO: - Przeczytałem właśnie "To", nowy zbiór Pańskich wierszy, który ukazał się w Znaku...

CZESŁAW MIŁOSZ: - I co? Nie uważa pan, że to trochę dziwny tom?

- Yyy... Chyba wolałbym określenie "zadziwiający". Na pewno trochę inny niż poprzedni. Bardziej osobisty.

- To chyba nie szkodzi?

- Jestem przekonany, że nie. A dlaczego dziwny?

- Wydaje mi się, że dużo w nim sprzeczności.

- Jak w całej Pana twórczości.

- Ale to jest książka zbudowana z samych sprzeczności, bardzo silnych. Na pewno nie chciałbym, żeby została odebrana jako książka jednego tonu. Jest i ponura, i ekstatyczna. Właśnie nie bardzo umiem dać sobie radę z tą sprzecznością, niezwykle daleko idącą. Czasami mi nieswojo.

- Często jest Panu dane budzić się w takim ekstatycznym stanie jak opisywany w wierszu "Obudzony"?

- Raz na jakiś czas... Ale nieraz budzę się w rozpaczy.

- A dzisiaj?

- Dzisiaj długo leżałem i myślałem. No, były to raczej dramatyczne myśli.

- Pisze Pan o słabnięciu słuchu i wzroku, ale też - może nawet więcej lub bardziej dobitnie - o nienasyceniu i ciągłym zdziwieniu. Postać z "Tak zwanego życia" czeka, "aż starość odbierze dramatom znaczenie". Czy od dramatów młodości w ogóle można się uwolnić lub zostać uwolnionym? Bo jednak wraca Pan do nich, choć najczęściej półgębkiem.

- Niewątpliwie one tkwią w człowieku, bo bardzo wiele wynika z tych problemów, z tej opery mydlanej, jak ją nazwałem.

- Chyba nigdy dotąd w Pana poezji nie pojawiło się tyle kobiecych imion, to jeden z bardzo zewnętrznych wyróżników. Czy w perspektywie, z jakiej teraz Pan patrzy, to, co między mężczyzną a kobietą, okazuje się bardziej fundamentalne niż na przykład to, co między ojcem i synem?

- Naturalnie, stosunki między kobietą a mężczyzną są podstawowe, tak. Jeśli coś należy do przeszłości, to zyskuje się pewien dystans. Dystans jest tajemnicą piękna. Być może wtedy, kiedy przeżywałem dramaty i rozmaite komplikacje, były one za blisko. Cała moja tak zwana twórczość poetycka jest bardzo erotyczna, ale rzeczywiście o poszczególnych osobach mówi mało. Więc nie wiem, może ten brak dystansu uniemożliwiał mi pisanie o tym. Cóż, jakoś trudno mi pisać poezję biograficzną, tak typową dla romantyzmu.

- Dużo w tym tomie rozmów z innymi poetami: Różewiczem, Iwaszkiewiczem, Lowellem, Larkinem. Nie sposób zapomnieć wcześniejszego Pana hołdu złożonego Ginsbergowi, teraz z kolei godzi się Pan z Lowellem. Ale jednocześnie występuje Pan przeciw poezji Larkina.

- No bo z Larkinem to ja się kłócę od dawna.

- Z powodu jego ateizmu?

- Nawet nie o ateizm tu chodzi, ale o jakąś taką rezygnację, która mnie odstręcza. Na listopad przygotowujemy festiwal poetycki i wybraliśmy na tę okazję wiersz Larkina o śmierci, żeby skonfrontować z nim różnych poetów. Bardzo jestem ciekawy, jak zareagują. Bo to jest wiersz rozpaczliwy, ale nie ma w nim krzty buntu, tylko wstręt do życia, bo tak marnie się kończy. Spierałem się na ten temat z Barańczakiem, który twierdzi, że Larkin ma nawet pewne odruchy miłości do ludzi. Zasadniczo okazuje raczej pogardę, ale świadectwem tych ludzkich odruchów ma być wiersz Wybuch o wybuchu w kopalni. Krótko przed katastrofą jeden z górników znalazł ptasie gniazdo pełne jajek i przyniósł je, aby pokazać kolegom. Takie gesty Barańczak uważa za dowód humanizmu Larkina. Albo wiersz Wysokie okna , który właściwie jest wierszem o transcendencji. Nieobecnej transcendencji. Bo ja też nie jestem taki znowu łagodny, w jednym ze swoich wierszy mówię na przykład: "I tylko w zaprzeczeniu dom swój miała świętość". Ale wydaje mi się, że Barańczak broni Larkina raczej na zasadzie modernistycznej; modernistycznej, nie postmodernistycznej: że każda dobra sztuka jest wartością, zamiast wszystkich wartości, jakieśmy utracili. Chociaż samo rzemiosło poetyckie Larkina jest już bardzo antymodernistyczne. Żadnych niezrozumiałości, żadnych wywodzących się z symbolizmu francuskiego chwytów, żeby uchwycić ineffable , czyli to, co się nie daje wyrazić. To poezja idealnej syntaksy, kropki, przecinki... Rymy... Czyli poezja dyskursu właściwie. Ale kult sztuki zamiast np. religii to jest cecha modernizmu.

- Mówić o kulcie sztuki byłoby chyba przesadą, ale też wspomina Pan w jednym z nowych wierszy o pisaniu poezji zamiast spowiedzi. Zaś w innym - "Alkoholik wstępuje w bramę niebios" - w paradoksalny sposób, z punktu widzenia człowieka wiary, który "nie modlić się nie umie", pochwala Pan niewierzących. Szczególnie jeśli nie potrafią uwierzyć w boską zgodę na cierpienie świata. Czy myśli Pan, że w tej bramie niebios niewierzący czy wątpiący mogą podać na swoją obronę pewne surogaty ustalonych aktów wiary? Inaczej, czy wiersz może wystarczyć za spowiedź, a stanie w trawie po pas i po prostu patrzenie na obłoki, jak w wierszu "Po", za modlitwę?

- To bardzo drastyczne pytanie, staram się na takie pytania nie odpowiadać. To olbrzymi temat. Nie myślę, że sztuka może "zastępować". Raczej jestem wielbicielem Walta Whitmana, którego zanalizować z religijnego punktu widzenia właściwie nie można. Nie, chodzi mi w tych sprawach o co innego: że niewątpliwie, jak to już gdzieś powiedziałem, polska kultura musi się jakoś "umetafizycznić". Jak powiadają w Ameryce tak zwani katolicy niepraktykujący, czyli właściwie niewierzący: "Once catholic - ever catholic! ". To znaczy (śmiech): "Raz katolik - na zawsze katolik!". A mnie chodzi o pogłębienie tej dyskusji o religii, ale niekoniecznie w terminach teologicznie ortodoksyjnych. Bo jak pan może wie, ja prawdopodobnie jestem manichejczykiem. Ale ta problematyka, jej rozbudowa, bardzo mnie zajmują. Nawiasem mówiąc, bardzo negatywnie odnoszę się do łączenia religii z nacjonalizmem, co się zdarza nie tylko katolicyzmowi, ale też prawosławiu, np. w Serbii czy Rosji. No, a w Polsce to jest wielkie niebezpieczeństwo, które kładzie religię kompletnie...

- W "Unde malum" wraca Pan do tematu toczonej niedawno dyskusji o pochodzeniu zła, dyskusji, w której szczególna rola przypada zwierzętom, np. kotu, w którego obronie Pan wystąpił. Tu znowu przywołuje Pan przykład wilka i jastrzębia. Nie potrafię ocenić, ile jest ironii w Pańskiej odpowiedzi Różewiczowi, a na ile Pan rzeczywiście się z nim zgadza, że zło bierze się z człowieka.

- Ze świadomości, tak. To, co my nazywamy złem, bierze się ze świadomości dlatego, że natura niewinna jest, i tylko w naszych sądach, gdy wartościujemy, jesteśmy oburzeni złem w naturze, tzn. pożeraniem się wzajemnym. Po Różewiczowskim przeciwstawieniu natura - człowiek można sądzić, że natura jest cacy, a człowiek wprowadza zło, okrucieństwo itd. Otóż dla mnie natura nigdy nie była cacy. I kiedy wreszcie przyznaję Różewiczowi - prawda, że ironicznie - rację, że zło bierze się z człowieka, to od razu zaznaczam, że dobro też.

-No tak, bo w odróżnieniu od Larkina, jeśli mówi Pan o cierpieniu, to zaraz potem o szczęściu.

- Tak. Nie chciałbym, żeby ten tom został odczytany jako szczególnie ponury, jakkolwiek To jest wierszem... no, nieradosnym. Cha, cha, cha!

- Dziękuję za rozmowę. I za "To".

Czyżkiewicz- Itaka

GORąCO POLECAM DO CZYTANIA.

Kertesz Imre "Dziennik galernika"
ImageJULIUSZ KURKIEWICZ ("ZL" 96)

Imre Kertész, "Dziennik galernika". Tłum. E. Cygielska. Warszawa, W. A. B., 2006, seria "Z wagą", s. 256.

Dziennik galernika brzmi tytuł, a pod nim zdjęcie autora w fantazyjnym białym kapeluszu, marynarce w biało-czarną kratkę i czarnym T-shircie. Prawdziwy macho - powiedzielibyśmy - gotowy do kolejnego podboju. Taki jest początek, ale od razu zostajemy wrzuceni w głęboką studnię pod nazwą Auschwitz, z której nie sposób się wydostać, a zdjęcie przypomina, że dziennik jest interesujący przede wszystkim z uwagi na osobę autora, i że czytamy nie dziennik galernika, ale dziennik Kertésza, tak jak Kertész czytał zapiski Tomasza Manna, Sándora Máraiego, Fernanda Pessoi czy Emila Ciorana.
Tytuł jest wyzywający, pełen dumy i hardości. Galernik jest oczywiście pewną rzeczywistością - jeśli weźmiemy pod uwagę realną sytuację życiową autora w ciągu trzydziestu lat powstawania tej niewielkiej książki (od początku lat sześćdziesiątych do początku dziewięćdziesiątych): usuniętego na margines życia literackiego w rodzinnych Węgrzech, piszącego książki w klaustrofobicznym pokoju w mrówkowcu, typowym dla naszej części Europy, przykutego do jednego tematu. "O czymkolwiek myślę, zawsze myślę o Auschwitz. Jeśli mówię o czymś na pozór całkiem innym, to i tak mówię o Auschwitz. Jestem medium ducha Auschwitz. Auschwitz mówi przeze mnie". Ale galernik jest - w jeszcze większej mierze - literacką i życiową kreacją. Amputując z własnego życia wszystko, co nieistotne, czyli wszystko, co nie dotyczy pośrednio lub bezpośrednio Auschwitz (w szerokim rozumieniu autora, utożsamiającego z nazwą obozu koncentracyjnego zarówno historyczną drogę cywilizacji zachodniej, kulminującą w zorganizowanym ludobójstwie na niespotykaną wcześniej skalę, jak i jego duchowe konsekwencje, trwające do dziś, czyli - mówiąc skrótowo - nowoczesność), Kertész pozostawia z trzydziestu lat zaledwie 250 stron: notatek, przemyśleń, cytatów, aforyzmów. Stylizuje sam siebie i łapie się na tej stylizacji: "Kartkując swój dziennik: gdzie się podziały moje dni powszednie, moje życie? Tak dalece nie istnieje, czy też tak bardzo powinienem się go wstydzić? Czy dlatego stylizuję sam siebie? I to z coraz mniejszym przekonaniem!... Co w ogóle należałoby zrobić? Coraz mniej wierzę w "literaturę", w "fikcję"". Nie mamy wątpliwości, że również ten dziennik jest - jeśli nie fikcją, to jednak literaturą, może bardziej literaturą niż trylogia o ludziach bez losu, niż powieść Los utracony, o której pisze w pewnym momencie, że okazała się najbardziej autobiograficznym jego dziełem - nie dzięki autobiograficznej treści, ale dzięki zimnemu obiektywizmowi, z jakim opisano w nim amputację osobowości, jednostkowego losu, brak losu jako istotę losu. Dziennik jest właściwie antydziennikiem, porażką, fiaskiem. Ilustruje doskonale paradoksy nowoczesnego życia: to, co subiektywne, można wyrazić tylko w formie zobiektywizowanej, zaś poprzez subiektywny, skrajnie indywidualistyczny gatunek dziennika nie da się wypowiedzieć samego siebie, można jedynie - gorzej lub lepiej - siebie opowiadać.
Ale Dziennik galernika nie jest też kapitulacją bez walki. "Ta praca na galerze jest dokumentowaniem samego siebie. Trzymam się jej jak wiosła, które mnie męczy, ale niesie do przodu". O co toczy się walka? O odzyskanie samego siebie, własnego losu, własnej subiektywności. To oczywiście niemożliwe, los został odebrany - w Auschwitz, w Buchenwaldzie; to wielki temat Kertésza. Najpierw został odebrany los człowieka "w ogóle", w świecie funkcjonalnym, którego symbolem jest obóz koncentracyjny. Ale równocześnie został też odebrany los pisarza. Los jest zresztą pojęciem mylącym, Kertészowi chodzi tak naprawdę nie o fatum, ale o wolność, o niezdeterminowanie, o to, co czyni życie otwartym, co daje możliwość projektowania i przekształcania siebie, pracy nad sobą. Tymczasem "horyzont człowieka funkcjonalnego to granice wyznaczone przez jego własny zorganizowany świat", czyli egzystencja zastąpiona przez funkcję.
Najgorsze jest to, powiada Kertész, że człowiek ten jest zmuszony potraktować świat funkcjonalny jako rzeczywistość - choć jest on całkowicie zewnętrzny wobec niego, nieautentyczny, arbitralny - i przyznać mu rację, bądź to utożsamiając się z tą zewnętrzną wobec siebie determinacją (to przypadek bohaterów Kafki, zdaniem Kertésza, najważniejszego klasyka nowoczesności) i biorąc w niej udział, bądź przez odmowę, czyli śmierć. Ta antropologia, którą rozwija Kertész, jest więc antropologią więźnia Auschwitz.
Co oznacza być pisarzem? Walczyć przeciwko wszelkiej redukcji, opowiadać się zawsze po stronie indywidualności, stać na straży niezwykłości świata, walczyć z obiektywnością, która jest chorobą epoki. Niedościgłym wzorem są pisarze mieszczańscy, tacy jak, wymieniani jednym tchem, Mann i Márai. Z tym drugim piętnastoletni Kertész spotkał się przelotnie - choć żaden z nich o tym nie wiedział. Márai opisał w Dzienniku, jak to, podróżując w lipcu 1944 roku z Leányfalu do Pesztu, przejeżdżał obok cegielni w Budakalász. Wśród siedmiu tysięcy budapeszteńskich Żydów, czekających między szopami na deportację, był również młody Kertész. To kompletnie nieważny epizod, ale zarazem rozstrzygający, historyczny moment: spotykają się reprezentanci dwu epok i dwu poetyk, a okazją jest przygotowywana właśnie deportacja do Auschwitz, przesądzająca o krachu jednej z nich. Mann i Márai (spotkali się w latach trzydziestych) pozostaną mistrzami własnego losu, ich biografie okażą się ich najważniejszymi dziełami. Pisarskim losem Kertésza będzie wzniesienie się ponad to, co indywidualne, nie z przekonania czy chęci, ale z konieczności, czy - jak kto woli - z szacunku dla prawdy. Opowiadając się całym sercem po stronie mieszczańskiego (ale nie: drobnomieszczańskiego) stylu, czyni z siebie narzędzie w służbie antymieszczańskiego projektu powieści atonalnej, pozbawionej bohaterów, tragizmu, możliwości katarktycznego utożsamienia się z postaciami. W swych powieściach bez moralizowania przedstawia urzeczywistnioną utopię człowieka kolektywnego.
Trzeba to powiedzieć wprost: powieść atonalna wymaga uwzględnienia totalitarnej perspektywy, co jest gestem moralnie ryzykownym. Kertész nie ma wątpliwości, czy po obozach koncentracyjnych literatura jest możliwa. Jest, oczywiście, możliwa. Tyle że literatura, o której mowa, nie jest powieścią o Auschwitz, ale raczej powieścią-Auschwitz. Nie chodzi przy tym o literaturę pochwalającą totalitaryzm, ale o poszukiwanie dla mówienia o totalitaryzmie adekwatnego wyrazu artystycznego, odrzucającego metody wypracowane przez literaturę mieszczańską. Kafka odkrył to wszystko wcześniej. Jego bohaterowie, do których czuł wstręt, nie mieli "w sobie niczego osobistego, niczego indywidualnego, jedynie ogólność, obcą, lecz obowiązującą". Dlatego autor Przemiany "służy przykładem każdemu radykalnemu artyście, każdej radykalnej sztuce: odczuwać wstręt, ale pójść do końca. Ów wstręt oznacza niechęć do łudzenia siebie samego (do piękna), jest wyrokiem na konformizm, na drobnomieszczańskie fryzowanie świadomości". Kertész robi dokładnie to samo, mając przy tym świadomość ponoszenia wysokiego ryzyka: bo nigdy nie wiadomo, jak mówić z perspektywy totalitarnej, by nie przyznać jej racji. "Największym problemem jest to, jak przedstawić coś z perspektywy totalitaryzmu, by nie była to nasza własna perspektywa". Na pytanie, jak to robić, nie ma łatwej odpowiedzi. Literatura, którą ma na myśli Kertész, usiłuje - za pomocą właściwych sobie środków - wywołać efekt obcości. Piłeczka pozostaje ostatecznie po stronie czytelnika, który może przedstawiony w niej świat odrzucić - jako niezrozumiały - lub go zaakceptować. Ta literatura nie tłumaczy się sama przez się, bo została zamierzona jako wciąż ponawiana próba.
Kertész ulega pokusie, by Auschwitz uogólnić; stwierdza, że jest on po prostu immanentną zasadą rzeczywistości, prawem przyrody. "Nieograniczona władza - totalna dyktatura - jest w gruncie rzeczy naśladowaniem natury, naturalizmem". Przyroda to w gruncie rzeczy rzeźnia, tak jak Auschwitz. Można na historię patrzeć również w ten sposób - cała ścieżka rozwoju cywilizacji europejskiej, ścieżka platońsko-chrześcijańska, jest wielką aberracją, pomyłką, nowotworem. Auschwitz okazuje się w tej sytuacji niczym innym, jak dionizyjskim świętem, odsłonięciem zasady rzeczywistości, rozproszeniem mgieł apolińskiego świata obrazowego (moralności, sztuki). Nic dziwnego, że taka myśl bliska jest Kertészowi, jak sam mówi o sobie: "myślącego Nietzschem". Odwrót od myślenia o Auschwitz przybiera różne formy - od zwykłej amnezji, próby życia tak, jakby nic się nie stało, po antysemityzm. Zawsze jest to jedynie przywracanie równowagi po wielkich dionizjach, schronienie się w świecie wyobrażeniowym. Niezgodę Kertésza na banalizację Auschwitz można czytać, z jednej strony, jako niezgodę nietzscheańską, czyli niezgodę na ułudę. To ciągłe przeciwstawianie tego, co jednostkowe, niepowtarzalne i bulwersujące, temu, co znajome i powszechnie akceptowane jako pewnik - w imię prawdy życia. Niezgoda na holocaustowy kicz, którego symbol stanowi dla Kertésza Lista Schindlera Spielberga, film pokazujący możliwość reintegracji człowieka ze światem po Auschwitz. W Języku na wygnaniu Kertész stwierdził, że zmierził go widok zwycięskiego tłumu w ostatniej scenie, bo "na miano kiczu zasługuje każdy utwór, który implicite nie mówi o długotrwałych etycznych konsekwencjach Auschwitz, który zakłada, że Człowiek pisany wielką literą, a wraz z nim cała idea humanizmu - wyszły z Auschwitz niezranione".
Z drugiej strony, bunt Kertésza nie ma w sobie nic nietzscheańskiego: jeśli nawet życie jest właśnie takie, on się na nie nie godzi. Ten bunt jest paradoksalny: wypowiada go człowiek stanowiący część świata przyrodniczego. Bunt stanowi więc jedynie produkt uboczny tego świata, tak samo jak racjonalność, duchowość, kultura, inne narzędzia życia (wielkiej fabryki śmierci). Ten bunt, wypowiedziany wprawdzie z głębi życia, ale przeciwko niemu, jest odczuwany jako konieczny i, zarazem, całkowicie zbędny, jest to zatem bunt absurdalny. To kwintesencja postawy galernika, szarpiącego się w kajdanach, w które go zakuto, mimo że byłoby mu wygodniej, gdyby siedział spokojnie.
Czy jest to również bunt religijny, bunt przeciw Bogu? Nie biorąc nigdy idei Boga poważnie (ale czy tej idei można naprawdę nie brać poważnie?), Kertész igra nią, raz widząc w Bogu naczelnika rzeźni, opatrzność czuwającą nad realizacją ostatecznego rozwiązania, kiedy indziej Wielkiego Mechanika, pozostawiającego świat swemu biegowi. Najbardziej uderzająca jest jednak idea Boga posługującego się człowiekiem, by poczuć wyrzuty sumienia z powodu takiej, a nie innej konstytucji świata. Człowiek jest, za sprawą swego buntu, "wyrzutem sumienia Boga", a Bóg "to Auschwitz, ale również ten, kto mnie z Auschwitz wyprowadził, i zobowiązał, a nawet zmusił, żebym zdał ze wszystkiego sprawę, bo chciał usłyszeć i zobaczyć, co zrobił".
Książki Kertésza bulwersują. Jego pesymizm jest bezbrzeżny, jego pasja demaskatorska miażdży każdy okruch nadziei. Pesymistyczne prognozy Kertésza najczęściej się jednak sprawdzają, a jego irytujący chwilami sceptycyzm w obliczu rozpadu komunistycznego imperium usprawiedliwia bieg wydarzeń, jak np. krwawe wojny na Bałkanach w latach dziewięćdziesiątych. W końcu trudno się oprzeć wrażeniu, że mężczyzna w białym kapeluszu, którego wyłącznym tematem jest Auschwitz, to bohater na miarę naszych potrzeb w atmosferze ponowoczesnego rozluźnienia. Ktoś, kto wytrąca z równowagi, niemożliwej często do odróżnienia od chłodu i obojętności.

JULIUSZ KURKIEWICZ

niedziela, 25 maja 2008

DANAE- GUSTAW KLIMT

Zbigniew Herbert


Modlitwa Pana Cogito - podróżnika

Panie
dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny

a także za to że pozwoliłeś mi w niewysłowionej dobroci
Twojej być w miejscach które nie były miejscami mojej
codziennej udręki


- że nocą w Tarquinii leżałem na placu przy studni i spiż
rozkołysany obwieszczał z wieży Twój gniew lub wybacze-
nie

a mały osioł na wyspie Korkyra śpiewał mi ze swoich
niepojętych miechów płuc melancholię krajobrazu

i w brzydkim mieście Manchester odkryłem ludzi dobrych
i rozumnych

natura powtarzała swoje mądre tautologie: las był lasem
morze morzem skała skałą

gwiazdy krążyły i było jak być powinno - Iovis omnia plena


- wybacz - że myślałem tylko o sobie gdy życie innych
okrutnie nieodwracalne krążyło wokół mnie jak wielki
astrologiczny zegar u świętego Piotra w Beauvais

że byłem leniwy roztargniony zbyt ostrożny w labiryntach
i grotach

a także wybacz że nie walczyłem jak lord Byron o szczęście
ludów podbitych i oglądałem tylko wschody księżyca
i muzea


- dziękuję Ci że dzieła stworzone ku chwale Twojej udzieliły
mi cząstki swojej tajemnicy i w wielkiej zarozumiałości
pomyślałem że Ducio van Eyck Bellini malowali także dla
mnie

a także Akropol którego nigdy nie zrozumiałem do końca
cierpliwie odrywał przede mną okaleczone ciało


- proszę Cię żebyś wynagrodził siwego staruszka który nie
proszony przyniósł mi owoce ze swego ogrodu na spalonej
słońcem ojczystej wyspie syna Laertesa

a także Miss Helen z mglistej wysepki Mull na Hebrydach
za to że przyjęła mnie po grecku i prosiła żeby w nocy
zostawić w oknie wychodzącym na Holy Iona
zapaloną lampę aby światła ziemi pozdrawiały się

a także tych wszystkich którzy wskazywali mi drogę
i mówili kato kyrie kato

i żebyś miał w swej opiece Mamę ze Spoleto Spi-
ridiona z Paxos dobrego studenta z Berlina który wybawił
mnie z opresji a potem nieoczekiwanie spotkany w Arizonie
wiózł mnie do Wielkiego Kanionu który jest jak sto tysięcy
katedr zwróconych glową w dół


- pozwól o Panie abym nie myślał o moich wodnistookich
szarych niemądrych prześladowcach kiedy słońce schodzi
w Morze Jońskie prawdziwie nieopisane

żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia

a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który
pragnie źródła


dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny


a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze
i bez wybaczenia

sobota, 24 maja 2008

Nic jak Bóg.Postacie iluminacji Wschodu i Zachodu.-Jacek Bolewski.


Arkana kontemplacji w działaniu Zarówno Mistrz Eckhart, jak i anonimowy Mistrz z "Obłoku niewiedzy" ukazali w swoich pismach drogę do jedności z Bogiem. Pozostawili nam świadectwo, które byłoby niemożliwe bez ich osobistego doświadczenia tej jedności. Ale samo doświadczenie zostało spowite zasłoną milczenia; możemy się go jedynie domyślać jako tła i kresu opisanej przez nich drogi. Dlatego może odczuwamy w ich świadectwie jakiś brak. Jego przejawem w przypadku Eckharta jest chyba zawrotna "wyżyna" jego teologicznych sformułowań, które niełatwo przełożyć na język życiowej praktyki, także w dziedzinie modlitwy. Natomiast w przypadku "Obłoku niewiedzy", gdzie większość uwagi została poświęcona właśnie stronie praktycznej, brakuje czegoś innego. Uderza bowiem fakt, że w ukazanej praktyce modlitewnej nie odgrywa żadnej roli osoba Jezusa Chrystusa. Stąd też pewien brak równowagi w opisie drogi, która zdaje się ograniczać do "pracy" w czasie samej kontemplacji, podczas gdy działanie poza nią zajmuje tu mniej miejsca i uwagi. Wprawdzie wolno przyjąć, że autentyczne elementy drogi ukazanej przez obu mistrzów świadczą o pełni danego im doświadczenia; nie zmienia to jednak faktu, że brakuje tej pełni w ich świadectwie. Jedność, której poszukujemy w jej rozmaitych postaciach, w różnych świadectwach jednego doświadczenia, jest także jednością kontemplacji i działania. Jej najpełniejszy wyraz znaleźliśmy w formule duchowości jezuickiej mówiącej o "kontemplacji w działaniu". Warto zatem przyjrzeć się jej dokładniej, tym bardziej że jezuici intrygują... W jakim sensie? Dawniej stwierdzenie to pojmowano niewątpliwie w taki sposób, że im samym - zakonnikom okrytym nimbem tajemniczości - przypisywano najrozmaitsze intrygi. Dlatego zwolennicy spiskowej teorii dziejów zwykli wymieniać jednym tchem: żydów, masonów, jezuitów... I ciągle jeszcze, jak świadczą o tym słowniki nie tylko języka polskiego, pojęcie "jezuita" kojarzy się z intrygantem. Skoro jednak nie zamierzamy schodzić do poziomu czy języka związanego z wyobrażeniami tego rodzaju, to stwierdzając, że duchowi synowie Ignacego Loyoli nadal intrygują, musimy raczej przyjąć, iż przynajmniej dawna opinia o nich czyni ich również w naszych czasach interesującymi, budzącymi zaciekawienie, jednym słowem - intrygującymi. Decydując się na wejście w arkana tej problematyki, zauważmy najpierw: jeżeli jest istotnie coś tajemniczego, nie dającego się jednoznacznie określić w postawie samego Ignacego oraz w duchowości jezuickiej, to korzeni tajemnicy należy szukać nie w zewnętrznych przejawach konkretnych działań czy zachowań, lecz w postawie wewnętrznej, wiążącej się ze specyficznym doświadczeniem Boga i świata. Nie chodzi o przeciwstawienie obu wymiarów, lecz o jedność. I właśnie wyrażająca tę jedność formuła "kontemplacji w działaniu" może być znakiem głębszej jedności, którą Ignacy odkrył w doświadczeniu Chrystusa. Postacie iluminacji Osoba i tajemnica Jezusa Chrystusa towarzyszą Ignacemu od początku jego nawrócenia, kiedy to powracając do zdrowia po doznanych ranach zwrócił się ku Niemu pod wpływem podsuniętych mu lektur "Życia Chrystusa" i "Żywotów Świętych". Szczegóły tych wydarzeń oraz dalszej drogi Loyoli możemy znaleźć w jego autobiograficznej "Opowieści Pielgrzyma" spisanej na podstawie ustnej relacji Świętego pod koniec jego życia. Wiedziony dalej, już po wyzdrowieniu, pragnieniem pielgrzymki do Ziemi Świętej, dał pierwszy zewnętrzny wyraz swemu przeobrażeniu: porzucił dotychczasowy ubiór szlachcica i rycerza, by przyoblec strój pielgrzymi, który miał oznaczać "szaty i znamiona Chrystusa". W Manresie, gdzie następnie się zatrzymał, osoba Jezusa stanęła jeszcze wyraźniej w centrum jego praktyk. Uczestnicząc codziennie we mszy św. "czytał zazwyczaj Mękę Pańską"; inną zaś lekturą, w której znajdował szczególne upodobanie, było odkryte przezeń właśnie w Manresie "O naśladowaniu Chrystusa". I już na początku relacji o pobycie w tym miejscu Ignacy wspomina o swym spotkaniu z pewną uduchowioną kobietą, która "rozmawiając raz z tym nowym żołnierzem Chrystusa tak się do niego odezwała: 'Oby się spodobało Panu mojemu, Jezusowi Chrystusowi, żeby ci się zechciał pewnego dnia objawić'". W rzeczy samej, dalszy pobyt w Manresie obfitował w doświadczenia, które dokonały w Ignacym ostatecznego przeobrażenia. Już wcześniej - mówi on o sobie jako pielgrzymie - "otrzymał od Boga zdecydowaną wolę służenia Mu". Świadectwem tej zdecydowanej woli były wszystkie jego dotychczasowe poczynania: zerwanie z przeszłością, praktyki pokutne, pielgrzymka... Ale silna wola neofity nie znalazła jeszcze oparcia i dopełnienia w dostatecznej jasności umysłu. Wspominając ten okres Ignacy dodaje, że "umysł jego był jeszcze zbyt prosty i niewyrobiony". Przejawiało się to nie tylko w skrajności narzucanych sobie umartwień, ale nadto w skrupułach związanych z brakiem należytego rozeznania własnej sytuacji. Niejakim oparciem było posłuszeństwo wobec spowiednika. Jednak decydujące było doświadczenie, że sam Bóg go prowadzi, obchodząc się z nim "podobnie jak nauczyciel w szkole z dzieckiem". Temu bezpośredniemu prowadzeniu przez Boga przypisuje Ignacy największą łaskę swego życia - iluminację nad rzeką Cardoner, o której mówi, że...

Wspomnienia z białego piekła- Józef Kozielecki. wyd.Jacek Santorski&Co.

Z ciebie nic nie wyrośnie

Józef Rezmer, uczony o innowacyjnym umyśle i kanciastym charakterze, miał już wszystkie ważne wybory egzystencjalne poza sobą. Osiągnął w życiu wiele; niektórzy powtarzali opinię, że należy nie tylko do osób znanych, ale również wybitnych, przynajmniej we wschodnim zakątku Europy. Był człowiekiem sukcesu w nauce o podejmowaniu decyzji. Piął się nieustannie - za pomocą zacnych i niecnych środków - w górę po szczeblach kariery zawodowej. Gonił za coraz ambitniejszymi celami intelektualnymi. Szczególnie lubił przekraczać granice, które dla innych były nieprzekraczalne.
Szybko zdobył kolejne stopnie i tytuły naukowe. Jego publikacje ukazywały się w wielu językach, nawet w japońskim.
Wykładał na wszystkich kontynentach, często w prestiżowych uniwersytetach amerykańskich. Dla relaksu pisał czasem dość miernie - utwory SF. Pasjonowała go również eseistyka, d1ociaż i w tej dziedzinie jego dokonania nie były najwyższego lotu. Zdobył liczne nagrody i wyróżnienia krajowe oraz mię.4zynarodowe. Nie zaznał goryczy niepowodzeń. "Stary - mówili koledzy - ty, jesteś wybrańcem bogów." Jedynie zazdrośnicy, których w nauce jest mrowie, plotkowali, że "Rezmer, drań, tylko naśladuje i imituje Amerykanów".

Przed laty studenci z Uniwerku spytali go otwarcie, czemu zawdzięcza swoje sukcesy, co motywuje go do osiągania coraz ambitniejszych celów naukowych kosztem życia prywatnego, gdzie znajduje się rozrusznik jego wyczynów? Odpowiedź Rezmera była równie szczera, co zaskakująca. Powiedział, iż wszystko zawdzięcza swojemu ojcu, człowiekowi surowemu, o ciężkiej ręce wileńskiego policjanta. Uważał on, że jego głównym obowiązkiem jest dać swoim dzieciom solidne wykształcenie, a przede wszystkim nauczyć je pięknego, kaligraficznego pisma, tak potrzebnego w pracy urzędnika czy nauczyciela. W procesie edukacji stosował twarde metody.
Józek był zdolnym uczniem; już jako sześcioletnie dziecko czytał po polsku i rosyjsku, umiał wykonywać podstawowe działania arytmetyczne do miliona. Nie mógł jednak nauczyć się pięknie pisać; stawiał litery krzywe i koślawe. "Piszesz jak kura łapą" - strofował go ojciec. Chociaż stosował coraz brutalniejsze metody, chociaż wydłużał czas lekcji, nie osiągał pożądanych rezultatów. Przeciwnie, pismo syna stawało się coraz bardziej szpetne.
- Jak nie nauczysz się kaligraficznie pisać, to z ciebie nic nie wyrośnie - powtarzał ojciec przy każdej okazji.
Te gniewne słowa utrwaliły się w pamięci Rezmera. Przenikały do nieświadomości. Rodziły poczucie winy i niższości.
Jako smarkacz marzył o śmierci ojca; modlił się o nią w kościele Św. Rafała. Później starał się w sposób bardziej racjonalny skompensować swoją "wrodzoną wadę". Wybierał coraz trudniejsze cele życiowe, aby udowodnić rodzicom, iż jest coś warty. Skończył uniwersytet jako prymus. Później zrobił doktorat. Wydawał liczne książki i artykuły. Mimo to ojciec był niezadowolony. Rezmer zwiększył czas pracy. Gdy opadał z sił, gdy palce nie trafiały już w klawisze maszyny, przywiązywał się w nocy do krzesła, a nogi wstawiał do miednicy z zimną wodą.
Kilka razy zemdlał. Żona, kobieta opiekuńcza i troskliwa, często buntowała się. Gdy powtarzała, że ich małżeństwo rozłazi się w szwach, odpowiadał, iż wszystko, co znajduje się trzy metry od jego biurka, nie ma dla niego większego znaczenia.
Świadomie czy nieświadomie chciał dowartościować siebie, chciał uzyskać uznanie w oczach ojca.
W końcu dopiął swego, przynajmniej częściowo dopiął.
Jako stosunkowo młody człowiek otrzymał w Belwederze tytuł profesora. Wziął dyplom i pojechał do Torunia, gdzie zadomowiła się jego rodzina. Pokazał go ojcu. Stary człowiek nałożył okulary i długo studiował ten dyplom. W końcu powiedział:
- Ziuk, więc jesteś profesorem? - Tak - odpowiedział Rezmer. W głosie jego czaiła się
niepewność.
- I otrzymałeś ten tytuł w Belwederze, gdzie mieszkał marszałek Piłsudski - stwierdził ojciec, dla którego Naczelnik był wzorem osobowym.
Rezmer milczał, pocąc się jak ropucha.
- Ziutek, myliłem się, że z ciebie nic nie wyrośnie...
myliłem się. Osiągnąłeś najwięcej z naszej rodziny. Jestem z ciebie dumny... ale, ale jeszcze trochę popraw swoje pismo.
Te proste słowa, wypowiedziane na pomorskiej równinie, wywołały wzruszenie. Wywołały coś więcej niż wzruszenie. Rezmer przeżył zjawisko, które psychologowie nazywają szczytowym doświadczeniem. Był szczęśliwy jak zdobywca Everestu. Takie momenty zdarzają się tylko raz w życiu. W pewnej chwili chciał pocałować ojca, ale ten człowiek o twardym sercu nie lubił "babskich" gestów.
Student ze sceptycyzmem słuchali tej nieoczekiwanej opowieść. Byli pełni wątpliwości i niedowierzania. "To baśniowa hipoteza" - powiedział ktoś z sali. Jednak Rezmer wierzył bezgranicznie, iż takie są rzeczywiste źródła jego sukcesów. Powiedział zebranym:
- Często prawda jest niestrawna jak szpinak na talerzu.
Często odrzuca się ją, ponieważ przypomina herezje... ale z biegiem lat te herezje okazują się oczywistością.
Nie przekonał studentów. Przekonał... samego siebie.

Początek

Od kilku dni Rezmer odczuwał nasilające się bóle głowy w części ciemieniowej lewej półkuli mózgu, Koncentrowały się na obszarze nie większym od pineski. Dziś było tak samo. Nie przerwał jednak pracy. Przed północą skończył poprawianie zadań studenckich; postawił znacznie więcej piątek niż dwójek. "Chyba się starzeję, bo staję się coraz łagodniejszy w ocenie młodzieży. A może właśnie ona jest lepsza od mojego pokolenia?" - pomyślał. Wypił kawę i zaczął pisać list do Warda Edwardsa, pracującego na uniwersytecie w Kalifornii. Sama myśl wyjazdu do Kalifornii wywoływała zadowolenie. W latach sześćdziesiątych był stypendystą na Uniwersytecie Stanforda, położonym niedaleko San Francisco.
Doskonale poznał pół Kalifornii, gdzie mieszka chyba więcej laureatów Nagrody Nobla niż w całej Europie. Spotkał się z Czesławem Miłoszem. Szczególnie utrwaliło mu się w pamięci jedno wydarzenie. Pojechał wraz z Bolkiem Borejszą i z innymi kolegami na wydłużony weekend. Po wypiciu galon a taniego kalifornijskiego wina powracali do Stanfordu autostradą "number one" , biegnącą wzdłuż Oceanu Wielkiego.
Samochód prowadził Bolek, który pod Monte Cassino stracił oko. Byli podchmieleni i nie zdawali sobie sprawy z wielkiego ryzyka. Po upływie lat Rezmer wspominał ten szaleńczy wypad z przyjemnością. Pamięć nie utrwaliła oceanicznego strachu, jaki przeżył.
Pisząc list zawiadamiał Edwardsa, iż przyjedzie na konferencję i wygłosi bulwersujący referat o decyzjach ryzykownych. Gdy postawił kropkę nad i, wyobraźnia przeniosła go do San Francisco; wydawało mu się, że jedzie staromodnym tramwajem przez China Town, a później - spogląda z mostu Golden Gate, mostu samobójców, na Zatokę. W lutym 1988 roku miał urzeczywistnić te plany.
Głowa ciągle bolała. Nie mógł zmrużyć oka. Wziął więc środki nasenne i zasnął snem niemowlęcia. Obudził się około ósmej rano dnia 12 stycznia. I wtedy, i wtedy zaczęło się TO.
Chciał założyć zegarek leżący na stoliku nocnym. Sięgnął po niego prawą ręką... i zegarek spadł na podłogę. Próbował go podnieść, ale nie udało się. Nagle spostrzegł, że kciuk i palec wskazujący zesztywniały. Nie był zdolny nimi poruszać.
"E, to drobnostka. Chyba zwyczajne zaburzenia krążenia, które często występują po nocy" - pomyślał. Poszedł na seminarium w dobrej formie. Dyskutował ze studentami, opowiadał im anegdotki, żarty. Myśl o wyjeździe do Kalifornii poprawiała samopoczucie. Jednak wieczorem zauważył, że nie może poruszać również trzecim palcem prawej ręki. Fakt ten trochę go zaniepokoił. "Czyżby jakaś pełzająca choroba" pomyślał.
W następnym dniu - za namową żony, która była lekarzem - udał się do neurologa. Przyjął go wysoki mężczyzna o bladej twarzy i siwiejących włosach. Był prawie bezzębny. Po przeprowadzeniu standardowych badań powiedział stanowczo:
- Niestety, nadaje się pan do szpitala... właśnie wypisuję skierowanie.
- Zapewne pan, doktorze, żartuje - powiedział Rezmer zaskoczony. - To wygląda jak... katar. Neurolog spojrzał na niego karcącym wzrokiem.
- Proszę nie lekceważyć niedowładu palców... to może być poważna sprawa neurologiczna... może mózg...
Rezmer bezczelnie przerwał.
- Panie doktorze, mnie nic złego się nie zdarza... - zaczął żartobliwie. - Życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce.
- Po pięćdziesiątce to ono się zacina, a nie zaczyna.
Przecież "wiek męski to wiek klęski".
- Na szczęście schorzenia mnie omijają - stwierdził pacjent.
Lekarz podniósł wzrok, w którym ukrywał się nieuleczalny smutek.
- Ja też tak sądziłem - powiedział i odsłonił swoją lewą, sztywną nogę. - Gdybym w młodości nie ignorował drobnych dolegliwości, byłbym całkowicie sprawny, a tak...
W ciągu długiej praktyki lekarskiej neurolog zauważył, że pacjenci - szczególnie mężczyźni - lekceważą sygnały bólowe. Sądzą, że nieszczęścia zawsze przechodzą obok, że chwytają za gardło sąsiada, kolegę, przechodnia idącego z drugiej strony ulicy, wszystkich, z wyjątkiem nich. Być może dlatego umieralność w kraju jest tak przerażająca.
Neurolog podał Rezmerowi skierowanie do szpitala, ale ten je odsunął i powiedział:
- Nie pójdę do lecznicy. Właśnie wyjeżdżam do Kalifornii.
Lekarz uderzył pięścią w stół.
- Do jasnej cholery, czy pan jest idiotą? Proszę zrozumieć powagę Sytuacji. W pana głowie prawdopodobnie zaczęły się dziać procesy patologiczne, które mogą doprowadzić do - szukał odpowiedniego słowa - katastrofy.
Zakoczony wybuchem gniewu lekarza, pacjent milczał.
-Jeszcze raz proszę, aby wziął pan to skierowanie powiedział łagodnie, jak do dziecka. - Może to jest polisa na dalsze, szczęśliwe życie.

Rezmer ze złością wsadził skierowanie do lewej kieszeni i wyszedł nie pożegnawszy się z neurologiem. Początkowo nie wiedział, co o tym myśleć. Później zaczął budować w głowie prościutki mechanizm obronny. Przekonywał siebie, że lekarze znajdują schorzenie nawet tam, gdzie go nie ma. To ich skrzywienie zawodowe. Tak jak ksiądz wszędzie dostrzega grzeszników, a prokurator - przestępców, tak lekarze wszędzie doszukują się pieprzonej choroby. Zresztą z tego żyją. Te myśli pogłębiły tylko jego gniew i złość.
- Co powiedział ci lekarz? - spytała łagodnie żona.
- Uznał, iż nadaję się do szpitala, i to do kliniki neurologicznej.
- Widocznie miał powody, aby tak sądzić.
Rezmer wybuchnął gniewem.
- Brednie! Jestem zdrowy jak koń... dzisiejsi lekarze wszystkich uznają za chorych. Wszystkich. Nawet w Bogu widzą tylko pacjenta.

Jak getto

Zamiast planowanego wyjazdu do Kalifornii Rezmer trafił do szpitala na Ochocie. Był jednak w niezłym nastroju; ogarniał go umiarkowany optymizm. Sądził, że za kilka dni, może za kilka tygodni znów podejmie normalne zajęcia uniwersyteckie. Przekonywał siebie, że krótki odpoczynek należy mu się po ciężkiej pracy przy biurku. Jednocześnie odczuwał swego rodzaju niepokój przed nieznanym; szary, gigantyczny kompleks szpitalny, górujący nad tą peryferyczną dzielnicą Warszawy, jak Wawel nad Krakowem, zmniejszał pewność jego kroków, budził ciekawość i obawy. Zdawał sobie sprawę, że - podobnie jak amator szachów - zaczyna grę, której reguł jeszcze nie opanował.
Wszedł do gabinetu lekarza dyżurnego. Lekarka wzięła od niego skierowanie i spytała:
- Czy pan już kiedyś leczył się u nas?
- Nie, nigdy nie leżałem w szpitalu... Przepraszam. w czasie wojny biłem się z jednym żulikiem wileńskim na ulicy Kalwaryjskiej i złamałem sobie nogę... Przebywałem więc pewien czas w sowieckiej lecznicy... Ale to historia.
Lekarka spojrzała na niego znacząco; może pochodziła też z Kresów. a może przeciwnie, nazwa tego litewskiego miasta nic jej nie mówiła; wywołała tylko zdziwienie. Nigdy z wyrazu twarzy nie potrafimy odczytać z całą pewnością ludzkich myśli.
Pozostaje tylko dwuznaczność.
- Taaak - powiedziała przeciągając słowo. - przypuszczam, że teraz pana pobyt potrwa długo, może - bardzo długo.
- Chyba pani doktor kpi ze mnie... nie zamierzam żyć zakorkowany w lecznicy... chodzi tylko o te gówniane trzy palce - w jego głosie zdziwienie łączyło się z protestem.
Nie zwróciła uwagi na jego słowa, ponieważ przeglądała jakieś materiały. Po chwili stwierdziła autorytatywnie:
- Niestety, widzę, iż wszystkie sale w klinice są zajęte. Położymy więc pana na korytarzu... Siostro Barbaro - zwróciła się do pielęgniarki - proszę położyć pacjenta na łóżku koło pokoju opatrunkowego.
- Pani doktor, nie chcę przebywać na korytarzu, ponieważ...
Przerwała mu i zaczęła go besztać.
- Proszę nauczyć się już na początku, że w szpitalu, a szczególnie na takim trudnym oddziale jak neurologia, wszyscy chorzy muszą bezwzględnie wykonywać polecenia lekarzy... Zresztą - zmieniła władczy ton na miękki głos kobiecy - na korytarzach leży elita, do której - o ile wiem - również pan się zalicza.
Zauważył lekki uśmiech na jej twarzy.
- Ludzie elity, uczeni, politycy, literaci, przedsiębiorcy, często odżywiają się nieregularnie, pracują w nocy, zbyt dużo palą i zbyt dużo piją, więc ich układ odpornościowy nie wytrzymuje. Najczęściej im trafiają się zawały, wylewy, zatory, osłabienia. Ulegają nagłym wypadkom... Nie ma dla nich zwykle zarezerwowanych miejsc w salach szpitalnych. Muszą więc czasowo położyć się na korytarzu.
Chciał zażartować.. że tym ludziom najczęściej też grają marsza żałobnego Chopina, ale w ostatniej chwili uznał, że taki żart nie byłby na miejscu.
Poszedł w kierunku, gdzie znajdowało się jego korytarzowe łóżko. Powietrze pachniało uryną i potem. Żona, która mu zawsze towarzyszyła, powkładała jego rzeczy do stolika nocnego, poprosiła o czystą pościel i przygotowała łóżko. Początkowo przez wiele godzin nikt się nim nie interesował, miał więc dużo czasu. aby obserwować klinikę, personel i chorych.
Szpital przypominał białe getto, zaludnione zbieraniną ludzi. Trafiali do niego nie tylko chorzy, ale również osoby porzucone przez rodzinę, dranie z rynsztoków, a także ludzie starzy i bezdomni. To getto jednocześnie było przytułkiem, schroniskiem i izbą wytrzeźwień. Koło Rezmera leżała staruszka, z którą nawiązał szczerą rozmowę. Powiedziała mu ze łzami w oczach, że rodzina zachowała się wobec niej podle. Była spluwaczką, na którą pluły dzieci i wnukowie, niewdzięcznicy. Teraz ma przynajmniej wikt i opiekę. Może do każdego otworzyć usta. Zatem szpital ten stanowił schronienie dla różnych pensjonariuszy.
W tej instytucji wszystko znajdowało się w ruchu, jak na autostradzie. Działała potężna maszyneria diagnostyczna i terapeutyczna. zwana złośliwie kupą żelastwa. Przez korytarz
przejeżdżali pacjenci na zabiegi i z zabiegów. Chorzy, których czekał zabieg chirurgiczny, udawali się do bloku operacyjnego na ruchomych łóżkach. Trzy razy dziennie wózki kuchenne, ciężkie jak czołg, przetaczały się przez korytarze. Lekarze, pielęgniarki, księża szybkim krokiem przechodzili z sali do sali.
Ich ruchy wydawały się przypadkowe. chaotyczne, nieukierunkowane jak wędrówka mrówek. Jednak miały jakiś ukryty cel. Nad wszystkim dominowały tępe odgłosy drewniaków lekarzy, które były szczególnie przykre dla Rezmera.
W tym tętniącym życiem szpitalu tylko dwa miejsca stanowiły oazę ciszy i zadumy; były nimi kaplica przyszpitalna i prosektorium. Pacjenci. głównie ci chodzący samodzielnie, często przychodzili do kaplicy modlić się do Boga o zdrowie. Ich prośby rzadko były wysłuchiwane. Może dlatego, że modlili się zbyt gorliwie, może nie umieli znaleźć wspólnego języka z Opatrznością? W każdym razie statystyka zgonów była przerażająca. Prosektorium codziennie przyjmowało wiele plastykowych worków.
Gdy Rezmer z pewnego dystansu obserwował białe getto coraz bardziej przekonywał się, iż jest ono najważniejszą instytucją wymyśloną przez ludzi. Mędrcy Wschodu powiadali, iż "człowiek rodzi się, cierpi i umiera". Te trzy strategiczne przystanki egzystencji znajdowały się w szpitalu. Tu zaczynało się życie i tu następował jego kres. Ale w szpitalu codziennie toczyła się także heroiczna lub nierozumna walka z cierpieniem. W tej walce używano coraz doskonalszej aparatury diagnostycznej i terapeutycznej, która była wytworem ludzkiego geniuszu. Często zawodziła, ale czasem wyciszała człowiecze bóle i męki. W procesie leczenia nie było miejsca na miłość, litość i sentymenty. Lekarze wykonywali swoje mozolne zadania z zimną krwią i w poczuciu obowiązku. Tylko dranie brali kopertówki. Co by pomyślał Hipokrates, gdyby znalazł się w środku tego molochu?

Rezmer leżał na łóżku znajdującym się na szerokim korytarzu kliniki neurologicznej i odczuwał sprzeczne emocje: nadzieję i obawę, dumę i wstręt, zadowolenie i gniew.
- Zupa, zupa fasolowa - krzyknęła kucharka. - Niech pan łaskawie podniesie swój tyłek. Laluś!
- Dziękuję za arystokratyczną diagnozę.
- Swinia... zuuupa...
Te dosadne słowa, pochodzące jak gdyby z innej galaktyki, przerwały łańcuch mętnych rozmyślań Rezmera i sprowadziły go z powrotem na ziemię. "Zupa, zupa fasolowa" - odpowiadało echo.


piątek, 23 maja 2008

Wiersz Bolesława Leśmiana

W zakątku cmentarza

Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
że w obczyźnie cmentarza czują sie- bezdomnie-
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością, co się w jarach gęstwi nieprzytomnie.

Maria z Bzówka- wygody wspomina izdebne,
słońce- w łóżku, wiatr- w sieni- i ogród macierzyn,
Gdzie było tyle w radość uchodzących ścieżyn,
A wszystkie takie trafne i drzewom- potrzebne?...

żebrak, co się zadławił na śmierć krztyną chleba-
Kijem niegdyś wędrownym obłędnie się babrze
W nieodgadle błękitnym- pełnym Boga - chabrze,
By zeń dla snu wiecznego wydłubać- źdźbło nieba.

Mnich, co po to byt ziemski tłumił bez szemrania,
By pędzić żywot wieczny w sposób nienaganny-
Kreśli palcem na próchnie list do panny Anny
Z życzeniami rychłego w kwiatach- zmartwychwstania.

Panna Anna udaje, że jest- bezżałobie
I biorąc na kolana młodą mgłę- pieszczochę-
Ukradkiem z pajęczyny tka zwiewną pończoche
Dla brzozy, co tkwi na kochanka grobie.

A opodal- mniej więcej naprzeciw rozstaju,
We fraku bezrozumnie skąsanym przez szczura,
na czele kilku cieni żeńskiego rodzaju
Nieboszczyk Madaleński- prowadzi mazura.





Jest to mój ukochany wiersz Leśmiana, za jego wersją śpiewaną wręcz przepadam. Może, to taka życiowa wizja umarłych tak na mnie działa... Słucham tego wiersza śpiewanego z promiennym uśmiechem.

A to zwierzaczki u Ciebie Ines :))






Zwierzęta zawsze były niezwykle istotne w moim życiu. Te ze zdjęć są mi znane, a gdy odwiedzam moją drogą Ines, to zawsze ich towarzystwo jest witane z radością. To był pięknie spędzony dzień- dziękuję Ci Ines ( szczególnie za rozmowę).

POBYT W LONDYNIE




A oto krótki filmik z całodziennego pobytu w Londynie. W Londynie mieszkaliśmy z Ukochanym jeden miesiąc w 2007 roku. Miasto pełne bogactwa kulturalnego, ale dla nas osobiście zbyt wielkie, nazbyt hałaśliwe. Chyba lepiej pasujemy do mniejszej społeczności. Choć przyznam szczerze Londyn może omamić człowieka, najlepszym przykładem tego jest fakt, że za tym miastem zawsze tęsknię, ale gdy już mam okazje w nim przebywać po paru godzinach mam ochotę z niego uciekać. Dziwne, czyż nie...?
Film ten został nakręcony ręką Ukochanego. W tym miejscu dziękuję Ci Ukochany, że tak pięknie ze mną byłeś, że czuwałeś, gdy ja spałam z głową na Twoich kolanach, gdy usiedliśmy przy fontannie zmęczeni po zwiedzaniu British Muzeum.

czwartek, 22 maja 2008

Mirosław Czyżkiewicz-ave




W tym utworze łączy się muzyka i tekst, tworząc piękno, które porusza. Dzisiaj słuchaliśmy tej piosenki razem z Ukochanym, oboje byliśmy poruszeni. Tak mało, ciągle za mało powstaje muzyki na wysokim poziomie. Zaintrygowanych twórczością Czyżkiewicza zapewniam, że trochę znajdą w internecie, wystarczą chęci do poszukiwania i trochę czasu.
A my dzisiaj zmęczeni, wczoraj w nocy wróciliśmy z wakacji w Polsce, piękny, intensywny czas.
Niezapomniany dzięki spotkaniom z ludźmi.
Teraz już pozostawiam pustą przestrzeń by muzyka mogła w niej swobodnie zagościć.

czwartek, 1 maja 2008

GABRIEL MARCEL-TAJEMNICA BYTU.(Fragment)


" Zanim pójdziemy dalej, zauważmy,że większość ludzkich istot krąży po omacku przez całe życie wśród dotyczących ich własnej egzystencji danych, jak gdyby torowały sobie drogę pomiędzy dużymi meblami w ciemnym pokoju. Zresztą tragiczne w ich losie jest to, że mogą znosić ciężar swojego życia tylko dla tego, że toczy się ono w takim półmroku. Dzieje się w gruncie rzeczy tak, jak gdyby ich narząd wzroku przystosował się w końcu do tej częściowej ciemności; nie jest to dokładnie takie życiowe kłamstwo, jakie przedstawia Ibsen w Dzikiej kaczce, jest to stan niewidzenia, nie będący zresztą również absolutną nieświadomością. Można by także powiedzieć, że ich uwaga nie jest zwrócona ku tym dotyczących ich egzystencji danym, wydaje się nawet, że szukają one sposobu, aby odwrócić swoją uwagę w innym kierunku, i to szukanie sposobu jest jakby ukrytą sprężyną, która czyni nasze życie znośnym. Formułując inaczej myśl, można by jeszcze powiedzieć, że wszyscy wytwarzamy sobie pewnego rodzaju ochronną powłokę, w której wnętrzu przebiega nasza egzystencja."