środa, 20 lipca 2011

Punkt omega.


W jednej z sal muzeum prezentowana jest instalacja, polegająca na wyświetlaniu w maksymalnie spowolnionym tempie Psychozy Hitchcocka. Galerię dzień w dzień odwiedza anonimowy obserwator. Zafascynowany tym, co widzi na ekranie, rozmyśla o względności czasu i ludzkiego postrzegania. Początkujący reżyser Jim Finley przybywa do położonej na pustyni samotni, gdzie żyje 73-letni uczony, Richard Elster, były współpracownik Pentagonu z czasów wojny w Iraku. Finley chce, aby Elster opowiedział przed kamerą o tym okresie swojej pracy. Starzec jednak unika wyrażenia ostatecznej zgody na udział w zamierzonym filmie. Sporą odmianę do życia w pustelni wprowadza przyjazd córki Elstera. Jednak pewnego dnia, gdy obaj mężczyźni wracają z zakupami, nie zastają Jessie w domu. Rozpoczynają się poszukiwania. Cyniczny dotąd Elster okazuje autentyczny niepokój. Powracamy do galerii, gdzie anonimowy obserwator wciąż obserwuje ekran. W pewnej chwili zagaduje go kobieta. Zaczynają rozmawiać. Przechwalają się, że w dzieciństwie mieli zdolności, jakie spotyka się u ludzi dotkniętych autyzmem. Nowa powieść DeLilla odznacza się wyjątkową prostotą języka i formy – przypomina haiku. Podobnie jak haiku składa się z trzech krótkich części.

Fragment książki

Prawdziwego życia nie da się sprowadzić do słów mówionych ani pisanych, nigdy nikomu to się nie uda. Ono toczy się, kiedy jesteśmy sami, kiedy myślimy, czujemy, zatopieni we wspomnieniach, marzycielsko świadomi siebie, w tych właśnie submikroskopijnych chwilach. Elster mówił to więcej niż raz i w niejeden sposób. Twierdził, że jego życie się dzieje, gdy on siedzi wgapiony w pustą ścianę, myśląc o kolacji. — Ośmiusetstronicowa biografia to tylko martwe domysły — powiedział. Prawie mu wierzyłem, gdy mówił takie rzeczy. Twierdził, że wszyscy nieustannie to robimy, stajemy się sobą pod warstwą biegnących myśli i mętnych obrazów, zastanawiając się od niechcenia, kiedy w końcu zabierze nas śmierć. Tak właśnie żyjemy i myślimy, wiedząc o tym lub nie. To jest właśnie ta sieczka myśli, które miewamy, kiedy wyglądamy przez okno pociągu, nudne smużki medytacyjnej paniki. Słońce prażyło. Tego właśnie chciał: poczuć, jak wbija się w niego głęboki żar, poczuć własne ciało, uwolnić je od czegoś, co nazywał wymiotnym działaniem Nowin i Ruchu. Był na pustyni, z dala od miast i rozproszonych miasteczek. Przyjechał, żeby jeść, spać i się pocić, nic nie robić, siedzieć i myśleć. Wokół domu były tylko same dale, żadnych widoków ani rozległych panoram, tylko dale. Powiedział, że przyjechał tu, żeby przestać gadać. Zresztą oprócz mnie nie miał do kogo. Z początku robił to rzadko i nigdy o zachodzie słońca. Nie były to przepyszne rentierskie zachody w barwach walorów i obligacji. Elster uważał, że zachód słońca jest ludzkim wynalazkiem: poprzez postrzeganie tworzymy ze światła i przestrzeni aranżację, która zdumiewa i zachwyca. Patrzyliśmy, zdumieni i zachwyceni. Powietrze drżało, a nienazwane kolory i rysy krajobrazu nabierały wyrazistości, precyzji konturów i rozmiarów. Może to z powodu dzielącej nas różnicy wieku myślałem, że on w porze dogasania ostatniego blasku czuje coś innego niż ja — uporczywy, samorodny niepokój. To by wyjaśniało, dlaczego milczał. Dom był żałosną hybrydą. Miał dach z blachy falistej i ściany z desek, od frontu niedokończony chodnik z kamieni, a z boku doczepiony taras, na którym siadywaliśmy w porze milczenia Elstera, pod rozpłomienionym niebem, gdy wzgórza, ledwie widoczne w samo najbielsze południe, wydawały się bliskie. Nowiny i Ruch. Sport i Pogoda. Tym jadowitym tonem mówił o życiu, które porzucił: ponad dwa lata spędził wśród prężnych umysłów, sprawców wojny. Powiedział, że to tylko szum gdzieś w tle, i lekceważąco machnął ręką. Lubił ten gest. Były szacunkowe oceny ryzyka, dokumenty wytyczające kierunki polityki, międzyinstytucjonalne zespoły robocze. A on przyszedł z zewnątrz, co prawda jako renomowany uczony, ale bez żadnego doświadczenia w pracach rządu. Siedział przy stole w bezpiecznej sali konferencyjnej ze strategami i wojskowymi analitykami. Zaproszono go, żeby — jak powiedział w cudzysłowie — „konceptualizował”, czyli przykładał nadrzędne idee i zasady do takich zagadnień jak rozmieszczenie wojsk czy tłumienie rewolty. Twierdził, że miał prawo czytać tajne depesze i protokoły do użytku wewnętrznego. Przysłuchiwał się gadaninie etatowych ekspertów, metafizyków z agencji wywiadowczych, fantastów zatrudnionych w Pentagonie. Elitarne gabinety na drugim piętrze Pentagonu, te z oknami. Masyw i fanfaronada — powiedział. Zrzekł się tego wszystkiego w zamian za przestrzeń i czas. Sprawiał wrażenie, jakby jedno i drugie wchłaniał przez skórę. Były dale spowijające każdy rys krajobrazu i była moc geologicznego czasu, drzemiąca gdzieś tam, hen — zastępy koparek w poszukiwaniu zwietrzałej kości. Wciąż widzę te słowa. Upał, przestrzeń, bezruch, dal. Stały się widomymi stanami ducha. Nie bardzo wiem, co to znaczy. Wciąż widzę osobne postaci, przebijam się wzrokiem przez wymiar fizyczny aż do uczuć, które słowa te budzą, pogłębiających się z biegiem czasu. Czas — jeszcze jedno takie słowo. Jeździłem autem i patrzyłem. A on siedział w domu, w smudze cienia na skrzypiącym tarasie, i czytał. Zapuszczałem się w kępy palm i dalej szlakami, których nie było na mapie, zawsze z zapasem wody, wszędzie ją ze sobą woziłem, i nie rozstawałem się z kapeluszem, zawsze w kapeluszu z szerokim rondem i chustce na szyi stawałem na cyplach w bezlitosnym słońcu, stałem i patrzyłem. Pustynia mnie przerastała, byłem na niej obcym organizmem, jak w jakimś science fiction, nasycony nią, a zarazem od niej daleki, i musiałem gwałtem wpajać sobie przekonanie, że naprawdę tam jestem. A on wiedział, gdzie jest, w tym swoim fotelu, w żywym kontakcie z protoświatem — myślałem — z morzami i rafami sprzed dziesięciu milionów lat. Zamykał oczy, w milczeniu odgadując naturę późniejszych etapów wymierania, trawiaste równiny jak z obrazków w książkach dla dzieci, region rojący się od szczęśliwych wielbłądów i olbrzymich zebr, mastodontów, tygrysów szablastozębnych. Wymieranie gatunków było jednym z jego stałych tematów. Krajobraz podsuwał tematy. Przestronność a klaustrofobia. To też miało posłużyć za temat.

Brak komentarzy: