środa, 27 kwietnia 2011

Opięknie. Zadie Smith.

http://www.znak.com.pl/files/covers/card/Smith_Opieknie_front_500pcx.jpg
Profesorów Belseya i Kippsa łączy zamiłowanie do piękna i podziw dla Rembrandta. Dzieli zaś stosunek do piękna i do Rembrandta, a to wystarczy, by zostali wrogami na śmierć i życie. Gdy Kippsowie przenoszą się za ocean i osiedlają w kampusie, gdzie mieszkają Belseyowie, losy ich rodzin splatają się w nieprzewidywalny sposób, a komplikacje mnożą się jak szalone.
Zadie Smith opowiada historię dwóch rodzin, a przy tym z dystansem i humorem porusza najważniejsze tematy współczesności: zagadnienia tożsamości, rasy, globalizmu i fanatyzmu religijnego.

FRAGMENT

Do: HowardBelsey@fas.Wellington.edu
Od: Jeromeabroad@easymail.com
Data: 19 listopada
Temat:
Szanowny Doktorze Belsey!
Nie mam pojęcia, jak Pan przyjmie tę wiadomość! Jesteśmy zakochani! Córka Kippsów i ja! Zamierzam ją poprosić o rękę, Tato! I myślę, że powie „tak”!!! Kumasz, co znaczą te wykrzykniki? Ma na imię Victoria, ale wszyscy nazywają ją Vee. Jest zdumiewająca, fantastyczna, olśniewająca.

„Oficjalnie” oświadczę się jej dziś wieczorem, ale chciałem, żebyś wiedział pierwszy. Spadło to na nas jak Pieśń Salomona i nie da się wytłumaczyć inaczej, jak tylko coś w rodzaju wzajemnego objawienia. Przyjechała tu zaledwie tydzień temu - wygląda to na jakieś wariactwo, ale jest faktem!!! Mówiąc poważnie: jestem szczęśliwy. Weź, proszę, podwójne valium i poproś mamę, żeby do mnie napisała najszybciej jak się da. Nie mam już impulsów na karcie, a nie chcę korzystać z ich aparatu.
Jxx




2



- Co to jest, Howard? Co to ma być?
Howard Belsey pokazał swojej amerykańskiej żonie, Kiki Simmonds, odpowiedni fragment wydrukowanego maila. Oparła się łokciami na stole po obu stronach kartki i opuściła głowę, tak jak to robiła zawsze, kiedy koncentrowała wzrok na drobnym druku. Howard odszedł na drugi koniec kuchni, żeby wyłączyć gwiżdżący czajnik. Rozbrzmiewała tylko ta jedna, wysoka nuta - reszta była milczeniem. Jedyna córka Belseyów, Zora, siedziała na stołku, tyłem do pokoju, z słuchawkami na uszach, wpatrując się z namaszczeniem w ekran telewizora. Levi, najmłodsze z ich dzieci, stał obok ojca przed kuchennymi szafkami. W pewnej chwili zaczęli jeść śniadanie bez słowa, z choreograficzną precyzją, podając sobie pudło z płatkami, wymieniając dodatki, napełniając miseczki i nalewając mleko z różowego porcelanowego dzbanka ze słonecznożółtym brzegiem. Okna kuchni wychodziły na południe. Światło padające przez podwójne przeszklone drzwi do ogrodu i przez łuk dzielący kuchnię na dwie części lądowało łagodnie na martwej naturze, jaką przedstawiała sobą Kiki siedząca przy kuchennym stole, znieruchomiała, zaczytana. Przed nią stała portugalska misa z ciemnoczerwonej gliny, w której piętrzył się stos jabłek. O tej porze światło słoneczne sięgało dalej, za stół kuchenny, docierając do holu i do mniejszego z dwóch salonów. Tutaj półka zapełniona starymi książkami w miękkich okładkach dotrzymywała towarzystwa zamszowemu siedzisku i otomanie, na której Murdoch, jamnik Belseyów, wylegiwał się wyciągnięty w promieniach słońca.
- To jakiś żart? - zapytała Kiki, ale nie uzyskała odpowiedzi.
Levi kroił truskawki, płukał je i wrzucał do miseczek. Zadaniem Howarda było wychwytywanie ogonków i wrzucanie do śmieci. W chwili, gdy kończyli to zajęcie, Kiki odjęła ręce od skroni, odwróciła kartkę i zaśmiała się cicho.
- Śmieszy cię to? - zapytał Howard, podchodząc do śniadaniowego baru i opierając się o blat. W odpowiedzi twarz Kiki zamieniła się w kamienną czarną maskę. Był to ów wyraz twarzy sfinksa, który skłaniał czasami jej amerykańskich przyjaciół do przypisywania jej bardziej egzotycznego pochodzenia niż rzeczywiste. Bo w rzeczywistości Kiki pochodziła z prostej rodziny z prowincjonalnych regionów Florydy.
- Może by tak odrobina powagi, kochanie - zaproponowała. Sięgnęła po jabłko i pokroiła je nożykiem z przezroczystym trzonkiem, dzieląc na nieregularne ćwiartki. Potem zaczęła je powoli zjadać, jedną po drugiej.
Howard odgarnął oburącz włosy z czoła.
- Przepraszam... ja tylko... zaśmiałaś się, więc pomyślałem, że jest w tym może coś zabawnego.
- A jak miałam zareagować?- zapytała zniecierpliwiona Kiki. Odłożyła nożyk i wyciągnęła rękę do Leviego, który przechodził akurat obok niej z miseczką. Chwyciwszy swego piętnastoletniego syna za pasek dżinsów, bez trudu przyciągnęła go do siebie, zmuszając go, aby przysiadł i by mogła wetknąć metkę jego koszykarskiej bluzy za kołnierz. Potem zahaczyła kciukami o bokserki, aby i tam coś poprawić, ale chłopak wyrwał się jej.
- O rany, mamo!
- Levi, kochanie, podciągnij je trochę... tak je nisko opuściłeś... cały tyłek masz odkryty.
- A więc to nie jest zabawne - rzekł Howard. Takie drążenie sprawy bynajmniej go nie bawiło, ale mimo to zamierzał być konsekwentny, nawet jeśli pierwotnie chciał przyjąć inną taktykę, zdając sobie sprawę z tego, że ich rozmowa to droga donikąd.
- O Boże, Howard - westchnęła Kiki. Odwróciła się w jego stronę. - Możemy to chyba załatwić za piętnaście minut, prawda? Kiedy dzieci będą... - Uniosła się lekko w krześle, słysząc zgrzyt zamka we frontowych drzwiach, a po chwili jeszcze jeden.
- Zoor, kochanie, idź otwórz drzwi, proszę, bolą mnie dziś kolana. Ona nie może wejść, musisz jej pomóc...
Zora, pogryzając grzankę w kształcie kieszonki wypełnionej serem, wskazała na telewizor.
- Zora, idź tam natychmiast, bardzo cię proszę, to ta nasza nowa pomoc, Monique - jej klucz nie wiadomo czemu nie pasuje - zdaje się, że prosiłam cię, żebyś dorobiła jej zapasowy - nie mogę tu sterczeć cały dzień i czekać na nią w domu. Zoor, ruszże wreszcie tyłek...
- To już drugi tyłek dzisiejszego poranka - zauważył Howard.
- Jakie to miłe. Jakie cywilizowane.

Zora zsunęła się ze stołka i ruszyła przez hol w stronę frontowych drzwi. Kiki znów obrzuciła męża badawczym, pytającym spojrzeniem, na co zareagował najbardziej niewinną miną, na jaką mógł się zdobyć. Podniosła list nieobecnego syna, sięgnęła po zawieszone na łańcuszku okulary spoczywające na imponującym biuście i ulokowała je na czubku nosa.
- Musisz to przyznać - mruknęła, czytając powtórnie list.
- Ten chłopak nie jest głupi... kiedy chce zwrócić na siebie twoją uwagę, wie, jak tego dopiąć - powiedziała, rzucając Howardowi spojrzenie i oddzielając sylaby jak kasjer w banku odliczający banknoty. - Córka Monty'ego Kippsa. No i proszę. Nagle się zainteresowałeś.
Howard zmarszczył brwi.
- A więc tylko tyle masz do powiedzenia.
- Howard, na kuchence gotuje się jajko, nie wiem, kto je nastawił, ale woda już całkiem wyparowała i paskudnie śmierdzi. Wyłącz gaz, proszę cię.
- Tylko tyle masz do powiedzenia?
Howard przyglądał się, jak jego żona nalewa sobie spokojnie trzecią szklankę soku pomidorowego. Podniosła ją do ust, ale nagle znieruchomiała.
- Doprawdy, Howie - rzekła. - On ma dwadzieścia lat. Potrzebuje zainteresowania taty i zdobywa je. Weźmy choćby tę praktykę u Kippsa - istnieje przecież milion innych praktyk, które mógłby odbyć. A teraz ślub z najmłodszą Kippsów? Tu nie trzeba freudowskiej psychoanalizy. Uważam, że najgorsze, co możemy zrobić, to traktować to poważnie.

Dostojewski i przeklęte problemy.



Przybylski – już podczas stypendialnego pobytu w Rosji zaprzyjaźniony z Anną Achmatową i Nadieżdą Mandelsztam, w przyszłości światowej sławy badacz, tłumacz pism prozą Achmatowej, Osipa Mandelsztama i Nadieżdy Mandelsztam, najwybitniejszy w Polsce edytor utworów Mandelsztama – pozostał twórcą bodaj najlepszej w Polsce pracy o Dostojewskim i bezsprzecznie jednego z najznakomitszych dzieł polskiej rusycystyki, godnego miejsca obok dzieł Wacława Lednickiego czy Rafała Blütha. Jego ksiązka ma rangę historyczną, a zarazem po dziś dzień nie straciła na aktualności – w lekturze porywająco świeża, może nawet wyrazistsza w odbiorze po niemal półwieczu poszerzania w Polsce wiedzy i znajomości rosyjskich kontekstów historycznych, ideowych i cywilizacyjnych.

Adam Pomorski

Książka Przybylskiego jest reakcją na naiwny biografizm i naiwny socjologizm, dwie szeroko rozkrzewione metody, które klucza do całego Dostojewskiego szukają bądź w jego przeżyciach biograficznych, bądź w policyjnym systemie państwa carów. (..) Przybylski zadaje druzgocące ciosy wszystkim prostackim metodom interpretacji Dostojewskiego, dowodząc, że są odpowiedzią (…) na problemy i zagadnienia związane z poszukiwaniem środków moralnej reedukacji człowieka nowożytnego.

Tomasz Burek, „Horyzont Dostojewskiego”, „Twórczość” 1965, nr 10

Książka oparta na materiałach w owym czasie w większości jeszcze nieopublikowanych, odkrywcza tak interpretacyjnie, jak źródłowo – powstała jako doktorat na warszawskiej rusycystyce i po raz pierwszy ukazała się drukiem w roku 1964. Obecne wydanie jest jej pierwszą reedycją po czterdziestu sześciu latach.

wtorek, 12 kwietnia 2011

cO KOCHAŁEM.Siri Hustvedt



Akcja powieści Co kochałem rozpoczyna się w 1975 roku w Nowym Jorku, kiedy historyk sztuki Leo Hertzberg, narrator, odkrywa w jednej z galerii w SoHo niezwykły obraz. Zafascynowany, kupuje dzieło, a po jakimś czasie dociera do jego autora, którym okazuje się nieznany malarz William Wechsler. W ten sposób narodzi się długoletnia przyjaźń między obu mężczyznami, a losy dwóch rodzin, dwóch małżeństw, dwóch synów urodzonych w tym samym roku i wychowujących się razem, splotą się na zawsze w nierozerwalną całość. Pogłębianiu się tej zażyłości sprzyja bliskie sąsiedztwo, spędzane razem wakacje, wspólne poglądy i zainteresowania, lecz więzi między przyjaciółmi jeszcze bardziej się zacieśnią, gdy zaczną na nich spadać życiowe ciosy przerastające ich siły. Kreśląc sylwetki swoich bohaterów i ukazując złożone relacje między nimi, autorka potrafiła wydobyć najsubtelniejsze odcienie ich uczuć. To bogactwo emocjonalnych tonów nadaje postaciom niezwykłą wyrazistość.

Jednym z ciekawszych wątków tej wielowarstwowej książki jest artystyczna ewolucja Billa, którą Leo wnikliwie obserwuje jako przyjaciel i zarazem znawca sztuki, a z jego opisów i refleksji wyłania się znakomity portret współczesnego twórcy, wiecznie poszukującego nowych środków wyrazu dla swoich idei. Ukazując trudną drogę Billa do sukcesu, Siri Hustvedt, ustami narratora, zwraca też uwagę na niepokojące trendy w nowojorskiej sztuce lat 80. i 90., takie jak eksperymenty pewnych twórców, którzy w imię wolności artystycznej próbowali szokować widzów brutalnym okrucieństwem i przemocą. Czyni przy okazji wiele celnych spostrzeżeń na temat kreowania idoli w świecie sztuki oraz samego środowiska nowojorskich krytyków, którzy ulegając chwilowym modom, promują tanie efekciarstwo.

FRAGMENT


Erica miała wtedy trzydzieści cztery lata. Byłem od niej starszy o jedenaście lat, a pobraliśmy się rok przedtem. Dosłownie zderzyliśmy się ze sobą w Bibliotece Butlera na Uniwersytecie Columbia. Zdarzyło się to w sobotnie październikowe przedpołudnie, gdy półki z zamówionymi wcześniej woluminami były już niemal doszczętnie opustoszałe. Usłyszałem jej kroki, a następnie poczułem jej obecność za rzędem ksiąg oświetlonych jedynie przytłumionym blaskiem lampy z wyłącznikiem czasowym. Odnalazłem książkę, której szukałem, i ruszyłem w stronę windy. Prócz szmeru żarówek nie słyszałem nic. Kiedy skręciłem za róg, potknąłem się o Ericę siedzącą na podłodze obok rzędu półek. Zdołałem utrzymać równowagę, ale spadły mi okulary. Ona je podniosła i gdy pochyliłem się, by je odebrać, postanowiła wstać i głową uderzyła mnie w brodę. Kiedy na mnie spojrzała, zobaczyłem uśmiech na jej twarzy. — Jeszcze parę takich prób, a dojdziemy do czegoś — regularnych gagów z burleski — rzekła.

Natychmiast wpadłem w zachwyt na widok tej ślicznej kobiety. Miała pełne usta i gęste, ciemne włosy obcięte na pazia.

Wąska spódniczka uniosła się w górę w czasie naszej kolizji, odsłaniając jej nogi. Gdy ją obciągała, zerknąłem na jej uda. Doprowadziwszy się do porządku, spojrzała na mnie i znowu się uśmiechnęła. W czasie tego drugiego uśmiechu zauważyłem, że jej dolna warga przez chwilę lekko zadrżała. Doszedłem do wniosku, że to drobna oznaka nerwowości lub zakłopotania oznaczająca, iż nie odrzuci mego zaproszenia. Gdyby nie to — jestem absolutnie przekonany — jeszcze raz bym ją przeprosił i odszedł. Jednakże to leciutkie drżenie wargi, które zresztą natychmiast ustąpiło, ujawniło jakąś łagodność charakteru i dało znać o — jak odgadywałem — jej pilnie strzeżonej zmysłowości. Zaproponowałem, byśmy poszli na kawę. Kawa zmieniła się w lunch, a lunch w kolację. A nazajutrz rano leżałem obok Eriki Stein w moim łóżku w dawnym mieszkaniu przy Riverside Drive. Ona nadal spała. Słońce padające z okna oświetlało jej twarz i włosy. Bardzo ostrożnie dotknąłem czubka jej głowy. W tej pozycji trwałem przez kilka minut, przyglądając się twarzy tej kobiety i marząc, by ze mną została.

W tamtych czasach rozmawialiśmy ze sobą całymi godzinami. Okazało się, że Erica pochodziła z tego samego świata. Jej rodzice byli niemieckimi Żydami, którzy wyjechali z Berlina w 1933 roku, mając po kilkanaście lat. Ojciec został wybitnym psychoanalitykiem, a matka — nauczycielką emisji głosu w szkole muzycznej Julliarda. Oboje już nie żyli. Zmarli w odstępie kilku miesięcy na rok przed naszym spotkaniem, czyli wtedy, gdy umarła i moja matka: w 1973 roku. Ja także urodziłem się w Berlinie i mieszkałem tam przez pięć pierwszych lat. Moje wspomnienia o tym mieście są fragmentaryczne, a niektóre zawierają pewnie sporą dozę fikcji. Są to i zapamiętane obrazy, i historie wymyślone przeze mnie na podstawie relacji matki, która opowiadała mi o wczesnych latach mego życia. Erica przyszła na świat na Manhattanie, w dzielnicy Upper West Side, gdzie ja z kolei wylądowałem po powrocie z Londynu, spędziwszy trzy lata w wynajętym mieszkaniu w Hampstead. I to właśnie Erica skłoniła mnie do wyniesienia się z West Side i porzucenia wygodnej kwatery dla wykładowców Uniwersytetu Columbia. Jeszcze przed naszym ślubem oznajmiła, że chce „wyemigrować" Kiedy zapytałem, co przez to rozumie, odparła, że nadszedł czas, by sprzedała mieszkanie rodziców na Osiemdziesiątej Drugiej Zachodniej i ruszyła w długą drogę metrem na południe Manhattanu. — Tutaj panuje zapach śmierci — orzekła. — Środków antyseptycznych, szpitali i stęchłego tortu Sacher. Muszę się stąd wynieść. — A zatem oboje z Ericą opuściliśmy znajome obszary naszego dzieciństwa i postawiliśmy nogę na terytorium artystów i cyganerii. Skorzystaliśmy z pieniędzy otrzymanych w spadku po naszych rodzicach i kupiliśmy duże mieszkanie przy Greene Street, między ulicami Canal i Grand.

Nowy teren ze swymi pustymi po zmroku ulicami, niską zabudową i młodymi lokatorami wyswobodził mnie z dawnych więzów, choć nigdy nie myślałem o nich jako o ograniczeniach. Mój ojciec zmarł w 1947 roku, mając zaledwie czterdzieści trzy lata, ale matka przeżyła go o wiele lat. Byłem ich jedynym dzieckiem, więc oboje żyliśmy pod władaniem jego ducha. Matka starzała się i coraz bardziej cierpiała na artretyzm, ale ojciec pozostał młody, utalentowany, z wielką karierą przed sobą — lekarz, który mógł osiągnąć, cokolwiek tylko zapragnął. To „cokolwiek" stało się dla matki wszystkim. Przez kolejne dwadzieścia sześć lat żyła w tym samym mieszkaniu przy Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy między Broadwayem i Riverside Drive, roztrząsając utraconą przyszłość ojca. Kiedy zacząłem wykładać na uniwersytecie, studenci zwracali się do mnie czasem per „doktorze Hertzberg", a nie „panie profesorze", a w takich razach nieodmiennie myślałem o mym ojcu. Przeprowadzka do SoHo nie wymazała mojej przeszłości i nie doprowadziła do amnezji, ale kiedy skręcałem za róg ulicy lub przechodziłem na drugą stronę jezdni, nie natykałem się na wspomnienia z emigranckiego dzieciństwa i młodości. Erica i ja byliśmy dziećmi uchodźców ze świata, który przestał istnieć. Dla naszych rodziców, zasymilowanych Żydów z klasy średniej, judaizm był religią praktykowaną przez ich pradziadkówrPrzed 1933 rokiem uważali się za „żydowskich Niemców"; to określenie nie funkcjonuje już w żadnym języku.

Kiedy się poznaliśmy, Erica była profesorem na wydziale anglistyki Uniwersytetu Rutgersa, a ja już od dwunastu lat wykładałem historię sztuki na Columbii. Miałem doktorat z Harvardu, a ona z Columbii, co wyjaśniało, dlaczego w tamten sobotni poranek siedziała w bibliotece swojej dawnej Alma Mater — miała tam stałą przepustkę przyznawaną absolwentom. Wcześniej bywałem zakochany, ale niemal za każdym razem przychodził moment zmęczenia i nudy. Erica nigdy mnie nie nużyła. Niekiedy mnie irytowała i wpędzała w rozpacz, ale w jej towarzystwie nigdy nie popadałem w nudę. Jej uwaga na temat obrazu pędzla Billa była dla niej typowa: prosta, trafiająca w punkt, wnikliwa. Nigdy nie traktowałem mojej żony protekcjonalnie.

Obok domu pod numerem 89 przy Bowery przechodziłem wielokrotnie, nie zatrzymując się ani razu, by choć rzucić okiem na fasadę. W podniszczonym czteropiętrowym budynku z cegły między Hester Street i Canal Street mieściły się niegdyś jakieś hurtownie, ale w czasie, gdy postanowiłem odwiedzić Willia-ma Wechslera, lata tej skromnej świetności dawno już minęły. Okna wystawowe na parterze zabito dyktą, a ciężkie metalowe drzwi na poziomie ulicy miały wygięcia i dziury, jakby ktoś atakował je stale młotkiem. Na jedynym schodku rozłożył się brodacz z flaszką schowaną w papierowej torebce. Zaklął pod moim adresem, kiedy poprosiłem, żeby się ruszył, i niedbałym ruchem ni to się sturlał, ni to zsunął ze stopnia.

Moje pierwsze wrażenia dotyczące nowo spotkanych ludzi zazwyczaj przyćmiewa późniejsza z nimi znajomość, ale w przypadku Billa co najmniej jeden z aspektów owych pierwszych sekund utrwalił się w mojej pamięci na cały okres naszej przyjaźni. Bili miał czar — tę tajemniczą siłę przyciągania, która zdolna jest z miejsca uwieść obcych. Kiedy stanął w progu swego atelier, był niemal tak samo zaniedbany jak pijak u drzwi wejściowych. Miał dwudniowy zarost. Jego gęste czarne włosy sterczały na czubku i z boków głowy, a ubranie w równym stopniu nosiło ślady farby, co i zwykłego brudu. Jednakże wystarczyło, by na mnie spojrzał, a od razu poczułem działanie jakiegoś niewidzialnego magnesu. Jak na mężczyznę rasy białej miał bardzo ciemną karnację, a intensywnie zielone oczy zdradzały jakąś domieszkę krwi azjatyckiej. Miał mocno zarysowaną, kwadratową szczękę i takiż podbródek. Szeroki w barach, odznaczał się potężnymi ramionami. Jego wzrost nie przekraczał metra dziewięćdziesięciu, a mimo to zdawał się nade mną górować, choć byłem od niego niższy zaledwie o pięć-sześć centymetrów. Dużo później doszedłem do wniosku, że jego niemal magiczny czar miał coś wspólnego z oczami. Kiedy na mnie patrzył, przenikał mnie wzrokiem bez cienia zakłopotania, ale zarazem wyczuwałem jego wewnętrzne skupienie na czymś innym. I choć jego zainteresowanie moją osobą zdawało się autentyczne, czułem, że nic ode mnie nie chce. Bili roztaczał wokół siebie aurę całkowitej autonomii, co było wręcz obezwładniające.

— Wynająłem to miejsce ze względu na światło — rzekł, gdy ruszyliśmy w głąb atelier na trzecim piętrze. Trzy wysokie okna na samym końcu rozświetlone były popołudniowym blaskiem słońca. Budynek najwyraźniej osiadał na płytkich fundamentach, więc tyły pracowni znajdowały się na nieco niższym poziomie niż wejście do niej. Zauważyłem, że i podłoga jest mocno pofałdowana. Robiła wrażenie zmąconej wiatrem tafli jeziora. Na wyższym krańcu pracownia była umeblowana skąpo — stołek, stół sporządzony ze starych drzwi opartych na dwóch kozłach, zestaw stereo w otoczeniu mnóstwa taśm i kaset wrzuconych do białych pojemników z ażurowego plastiku. Pod ścianą stały stłoczone rzędy płócien. Całe pomieszczenie silnie pachniało farbą, terpentyną i zgnilizną.

Wszystkie utensylia niezbędne do życia gospodarz zgromadził w niższej części pracowni. Stół opierał się o staroświecką wannę na nóżkach. Obok znajdowało się szerokie łoże, sąsiadujące z kolei ze zlewem, a żelazny piecyk był wciśnięty w przestrzeń między ogromnymi regałami zapchanymi masą książek. Książki leżały też w stertach na podłodze koło pieca oraz na fotelu, na którym — jak można było sądzić — nikt nie siadał od lat. Bałagan w mieszkalnej części pracowni zdradzał nie tylko ubóstwo Billa, ale i jego obojętność dla przedmiotów życia codziennego. Z czasem właściciel tego gospodarstwa stał się zamożnym człowiekiem, ale to wcale nie zmieniło jego podejścia do rzeczy. Bill pozostał osobliwie niezwiązany z miejscami, w których mieszkał, i zupełnie nie dbał o ich urządzenie.

Nawet tamtego dnia wyczułem w nim ascetyzm, niemal brutalną potrzebę prostoty i niechęć do wszelkiego kompromisu. Moje doznanie wynikało i z jego sposobu wyrażania się, i z cech fizycznych. Bill był spokojny, mówił łagodnym tonem i kontrolował swoje ruchy, a jednak emanowała zeń jakaś intensywność jasno wytyczonego celu wypełniająca całą przestrzeń wokół. W odróżnieniu od innych ludzi o silnych osobowościach nie zachowywał się hałaśliwie, nie miał aroganckich manier, nie starał się na siłę nikogo oczarować. A mimo to, gdy stanąłem obok niego i patrzyłem na jego obrazy, czułem się jak karzeł, który właśnie poznał kolosa. Wskutek takiej reakcji moje komentarze na temat jego sztuki stawały się bardziej przemyślane i głębsze. Walczyłem w ten sposób o należną mi przestrzeń.


Panettone, czyli opowieść o miłości do ciasta.





Zdecydowaliśmy się kupić do kawy wielką włoską babkę- panettone... oj smakowite nieprzeciętnie. A teraz przy kawie możemy się delektować tym smakiem, no i jeszcze powstał mi plan w głowie aby na święta samodzielnie upiec takie pachnące panettone.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Sekretne życie pszczół.

Sekretne życie pszczół

Pełna ciepła, napawająca optymizmem opowieść o kobiecej przyjaźni i solidarności, która potrafi wskrzesić nawet najbardziej wypaloną ludzką duszę. Niezatartym wspomnieniem czternastoletniej Lily Owens, mieszkającej z nieczułym prymitywnym ojcem na brzoskwiniowej farmie w Karolinie Południowej, jest dzień kiedy zginęła jej matka. Lily miała wówczas cztery lata. Po matce pozostało tylko zdjęcie i obrazek Czarnej Madonny z nagryzmoloną nazwą miejscowości ? Tiburon. Kiedy opiekująca się Lily czarnoskóra niania zostaje pobita przez miejscowych rasistów i wtrącona do więzienia, rezolutna nastolatka pomaga jej zbiec. Uciekinierki docierają do odległego o kilkadziesiąt mil Tiburonu i zatrudniają się w miejscowej pasiece. Prowadzące ją trzy czarne pszczelarki, silne i mądre kobiety, pomagają Lily przezwyciężyć poczucie winy i uwierzyć w siebie, w to, że jest kimś wyjątkowym. Będzie jej to bardzo potrzebne, kiedy odkryje prawdę o swojej matce.Kobieca , ciepła książka. Zakupiłam sobie egzemplarz, bo zamierzam do niej wracać by poczuć się lepiej, by być świadomą kobiecej siły i męstwa, które zawsze może w sobie odkryć.
Sentymentalna, ale naprawdę warta przeczytania.

wtorek, 5 kwietnia 2011

plakat do filmu Wytańczyć marzenia (2006)plakat do filmu Wytańczyć marzenia (2006)plakat do filmu Wytańczyć marzenia (2006)plakat do filmu Wytańczyć marzenia (2006)plakat do filmu Wytańczyć marzenia (2006)
Oparta na faktach historia, w której Antonio Banderas gra uznanego na arenie międzynarodowej tancerza baletowego Pierra Dulane. Po zakończeniu kariery Dulane (Banderas) jest instruktorem tańca w szkole publicznej w Nowym Yorku. W momencie, kiedy jego metody nauki ścierają się z hip hopowymi instynktami jego uczniów, tworzy zespół, który kreuje nowy styl tańca i staje się jego mentorem.Film oglądało mi się dobrze, miły czas relaksu i kilka miłych przeżyć muzyczno- tanecznych. Minusem jest jednak wbrew pozorom właśnie niedosyt jaki mamy na zakończenie, bo jakoś mało było tego tańca w filmie.Zapewne warto zobaczyć tango w wykonaniu Banderasa i jego uzdolnionej partnerki, szczególnie polecam panią.

Ostatnia stacja.

plakat do filmu Last Station, The (2009)plakat do filmu Last Station, The (2009)plakat do filmu Last Station, The (2009)plakat do filmu Last Station, The (2009)plakat do filmu Last Station, The (2009)plakat do filmu Last Station, The (2009)
Dramat historyczny o życiu rosyjskiego pisarza Lwa Tołstoja. Opowieść o próbie odnalezienia równowagi pomiędzy sławą i bogactwem, a oddaniem idei wyzbycia się materializmu.
Piękna historia, o życiu, miłości i sławie. Zastanowić się warto nad tym co najistotniejsze w życiu, ten film w tym pomaga. Jednocześnie można sobie przyswoić ostatnie miesiące życia tego wielkiego pisarza. Można się zastanawiać nad tym czy warto było gdzieś po drodze zaniedbać miłość by walczyć o utopijną miłość, która by miała połączyć wszystkich ludzi. Nie wydaje mi się, tragiczne wybory i powzięte decyzje, które zamykają drogę miłości, a przecież chodziło o miłość.
Film jak najbardziej wart obejrzenia, ale uwaga wymaga dużo od widza. Oglądaliśmy go z Ukochanym z wielką uwagą, nabrałam ochoty by przeczytać pamiętniki Tołstoja.

Gotan Project - Last Tango In Paris (La Revancha Del tango Live)