piątek, 31 października 2008

Zapowiedż wydawnicza.

Balthus
KORESPONDECJA MIŁOSNA Z ANTOINETTE DE WATTEVILLE 1828-1937
Fragment książki


160. (11 czerwca 1935)
Antoinette do Balthusa
Zielone Świątki

Kochanie, jesteś pierwszą osobą, do której piszę. Dojechałam szczęśliwie do kraju Twych przodków, tak dalekiego i innego niż mój. Dom jest wspaniały, nieco zrujnowany, fasada jeszcze bardzo ładna, ale wnętrze zdewastowane przez żołnierzy, którzy mieszkali tu w czasie wojny. Brak najmniejszych wygód. Śpię na sienniku, wszystko nieprawdopodobnie prymitywne, w zimie musi tu być strasznie, ale park jest przepiękny. Kleistowie są przemili, nieco zbyt niemieccy jak na mój gust. Opowiem Ci o tym kiedyś, to tylko w końcu pierwsze wrażenia. Gdyby lato było ładne, to świeże powietrze zrobi mi dobrze. Obawiam się, że nie zobaczę za bardzo Polski, niestety. Mam zamiar jechać do Rygi na początku sierpnia, a potem jeszcze raz do Berlina. Napiszę. Spróbuj zdobyć jakieś pieniądze i bądź w Paryżu około 15 sierpnia. Mam wspaniały plan.
Do zobaczenia, maleńki, nie zapominaj o Twej siostrzyczce
Bébé
Nie zapomnij wysłać mi „Minotaure'a".


161. (12 czerwca 1935)
Antoinette z Zawierza do rodziny w Bernie
List w języku niemieckim
Wtorek

Kochani moi!
Czekacie zapewne z niecierpliwością na wiadomość ode mnie, ale ponieważ poczta odchodzi tu raz dziennie i lepiej samemu dostarczyć list do pociągu, nie miałam dotąd okazji podzielenia się z Wami pierwszymi wrażeniami z Europy Wschodniej. Dziś mamy pierwszy dzień słoneczny, więc opalam się po raz pierwszy w parku. Park zaś jest zachwycający, podobnie zresztą jak cała okolica. Ze wzgórz i pagórków rozciąga się widok na liczne małe jeziora, które należą do majątku. Wygląda to bajkowo. Niemal wszystkie wzgórza pokryte są lasami iglastymi i liściastymi, więc możecie sobie wyobrazić, jak podoba mi się to wiejskie życie. Wrócę do domu bardzo opalona i z pewnością gruba, gdyż trzy razy dziennie wypijam tu miskę mleka, a do tego jajka, masło i ser. Niestety, Mina zaraziła się odrą od swej młodszej siostry (dzięki Bogu, ja już chorowałam na odrę) i musi teraz leżeć w tak piękną pogodę. Ma już się wprawdzie lepiej, ale wstanie dopiero za dwa dni. Jej rodzice są uroczy, zwłaszcza ojciec, który jest może tylko nieco zbyt „niemiecki". Jest tu też 14-letni chłopiec i dwie dziewczynki — 11 i 9 lat. Dwójka innych dzieci jest w Rydze, zatem rodzina jest ogromna. Wuj, pan von Hahn, również ma czworo dzieci, a piąte ma się urodzić w przyszłym miesiącu. Młodzieży tu więc nie brakuje. Małe dzieci wuja ogolone są na łyso i chodzą na bosaka jak dzieci chłopskie. Wszystko jest tu zresztą niewyobrażalne prymitywne. Nie ma urządzeń higienicznych, więc pozwoliłam sobie na wielki luksus i podwędziłam jedyną miednicę w domu. Każdego ranka przynoszą mi dzban ciepłej wody, co pozwala mi zaspokoić moje własne potrzeby. Zagadką jest dla mnie, jak myją się pozostali. Mój pokój mieści się w ogrodowym domku, pokrytym gliną pobielaną wapnem. Od kiedy Mina jest chora, mieszkam tu sama. Obok mieszka gość wuja, Niemiec, raczej głupi i strasznie gadatliwy. Materace zastąpiono tu siennikami, które cudownie pachną i są w dodatku bardzo miękkie. Wystarczy wymościć sobie dziurkę w środku i spać jak w gnieździe. Wielki dom, z piękną jeszcze fasadą, był niegdyś dworem polskim należącym do niejakiego hrabiego Mirskiego. Była tu też oranżeria, kiedyś za¬pewne wspaniała. Dziś, niestety, wszystko jest zniszczone. Cały region zdewastowała wojna, nie spłonęły jedynie — jakimś cudem — mury domu. Kleistowie budują nowy dom, więc ten umeblowali minimalnie, co sprawia, że wygląda biednie i pusto. W lecie to nie ma znaczenia, ale w zimie musi być strasznie. Jest tu też dość brudno. Choć domowników jest wielu, nie robią nic w tym względzie i sami są strasznie brudni. Już się do tego przyzwyczaiłam i pomimo dość podejrzanego zapaszku w Hotelu Centralnym w Dyneburgu nie znalazłam tam pluskiew. Nie należy tu jednak stosować „klisz europejskich". Widuje się tu wiele typów rosyjskich, z długimi brodami i koszulami pod szyję. Mówią między sobą po białorusku, nie po polsku. Od wczoraj staram się mówić kilka słów po polsku, ale to język bardzo trudny i nie umiem zapamiętać słów, które nie mają nic wspólnego z tym, co znamy. Wymowa jeszcze gorsza. Znalazłam małego Berlitza, z którym mam spory kłopot. Polska nauczycielka dzieci, która uwielbia dawać lekcje, zajmie się moim rozpaczliwym przypadkiem.
No dobrze, teraz muszę już biec na obiad. Niech Robi napisze, czy jedzie do Meklemburgii. Nie sądzę, by można tu było jeździć konno. Widziałam konie, ale tylko robocze. Pozdrowienia
Bébé

[…]

170. Paryż, 16 sierpnia (1935)
Balthus do Antoinette

My beloved, darlingest Queen of Cats!

Chciałem, byś list ten znalazła po przyjeździe do Rygi, jednak spóźniłem się i wysłałem telegram z powitaniem i ukłonami. Bébé kochana, od kiedy wiem, że Cię zobaczę, straciłem kompletnie orientację i biegam jak szalony. Chciałem być przy Tobie natychmiast! Mój Boże, ileż to będziemy mieli sobie do powiedzenia, do opowiadania! Niestety, uwijam się tutaj wśród spraw organizacyjnych, które wydają mi się tak zagmatwane, że nie jestem w stanie myśleć jasno (choć wszystko jest pewnie bardzo proste).
Oto więc, co mój szalony mózg po wielu wysiłkach ma Ci do zaproponowania! Przede wszystkim chciałbym widzieć Cię choć przez chwilę samą! W Berlinie, jak sama przewidujesz, byłoby to niemożliwe, ja sam zaś osobiście nie cierpię Berlina. To okrutne, bezduszne miasto i ze wszystkich tam pobytów mam same nieprzyjemne wspomnienia. Ponadto podróż jest dość droga, i to pomimo zniżki. Ponieważ mam teraz do dyspozycji jedynie dwa tysiące franków francuskich, wolałbym wydać je z Tobą aniżeli na kolej. Po całym namyśle sugeruję więc, że po Rydze (myślisz wyjechać 26-go lub 27-go, jeśli dobrze zrozumiałem) zatrzymujesz się w Berlinie do 31-go, potem wsiadasz do pociągu bezpośredniego do Bazylei, a ja spotykam Cię we Fryburgu Bryzgowijskim (to po drodze). Stamtąd jedziemy na siedem lub osiem dni do Szwarzwaldu, gdzie byłem raz blisko dziesięć lat temu i skąd mam cudowne wspomnienia. Widziałem się z Sieburgiem, który zna dobrze te okolice i dał mi wszelkie informacje. Pytałem u Cooka o Twój bilet, ale nie umiano mi powiedzieć nic precyzyjnego. Wydaje się, że w zasadzie można przedłużyć bilet o trzy miesiące, choć to zależy od rodzaju (?) biletu. Lepiej będzie, jeśli spytasz się w Rydze lub Berlinie. Gdybyśmy się mieli spotkać we Fryburgu B. około 1-go września, to i tak nie będzie miało znaczenie, bo opłacę Ci powrót z Fryburga do Berna.
Zatem, Bébé, pisz szybciutko, co o tym myślisz, czy mój pomysł ze Schwarzwaldem ci się podoba. Mnie wydaje się cudowny i o wiele bardziej poetycki od Berlina. Muszę mieć Twoją odpowiedź najpóźniej do środy lub czwartku, gdyż około 26-go muszę jeszcze pojechać do Sils, gdzie zaprosili mnie moi przyjaciele Jouve’owie123. Muszę ich spotkać z przyczyn „technicznych" i pogadać z nimi o rzeczach, które dotyczą Ciebie i mnie. To wspaniali przyjaciele, którzy wiele dla mnie robią. Zostanę tam trzy lub cztery dni i popędzę na spotkanie z Tobą. Nie zapomnij posłać mi Twego adresu w Rydze, tak byśmy mogli wymieniać się listami bez żadnych przeszkód.
Do zobaczenia, Bébé, życie moje! Odnajdę niebawem swą duszę.
Jesteśmy aniołami!
Całuję z rozmachem
Your King B




171. 21 sierpnia 1935
Antoinette do Balthusa

Wczoraj wieczorem dostałam wreszcie Twój list, na który czekałam niecierpliwie, nie wiedząc, co mi zaproponujesz. Kochany mój, Twój telegram tuż po moim przyjeździe do Rygi sprawił mi szaloną przyjemność. Głowa biega mi już we wszystkie strony z powodu rzeczy i ludzi, jakich widzę od chwili wyjazdu w czwartek z Zawierza. Nic, tylko rozpakowuję i pakuję walizki. Opowiem Ci o tym. Przyjechałam więc w piątek do Rygi, gdzie poznałam wu¬ja Hahna, jego żonę, księżną Lieven, oraz dwoje ostatnich dzieci z rodu Kleistów. W sobotę wyjechaliśmy wszyscy na weekend do rodziców Lievenów, gdzie moja przyjaciółka Mina zaręczyła się w niedzielę rano z Johhnym Lievenem, bratem pani Hahn, przez co ciotka została szwagierką i trudno już się połapać w tych nowych parantelach. Zaręczyny podobały mi się. On jest miłym chłopcem i raduje mnie, że moja najlepsza przyjaciółka wyjdzie tak dobrze za mąż, pomimo że jeśli chodzi o stronę finansową, sprawa wygląda już nieco gorzej, gdyż państwo skonfiskowało wszystkie majątki, nie pozostawiając nic poza małymi „resztówkami". Resztówka Lievenów i tak jest najpiękniejsza w całej Łotwie. Starsi Lievenowie to cudowni, wielcy państwo i bardzo uroczy. Spędziłam tam trzy wspaniałe dni. Jestem naturalnie zaproszona na ślub i myślimy składać sobie wzajemnie z Miną wizyty. Wczoraj opuściliśmy to urocze miejsce i przenieśliśmy się do Libawy, do starego domu rodziców Miny, gdzie znalazłam Twój list. O 5-ej jedziemy na wieś do kolejnych przyjaciół. Do Rygi wracam w sobotę wieczorem, a we wtorek wyjadę do Berlina, skąd 1-go rano ruszę do Fryburga, gdzie będę wieczorem, jeśli Ci to odpowiada.
Napisz do pani Meierhoffer, 162 Uhlandstrasse, Berlin W. Jestem zachwycona, szaleję z radości na myśl, że pochodzę z Tobą po Schwarzwaldzie. Byłoby to jak we śnie, tylko boję się trochę, co po¬wie Robi... Ale ostatecznie to nieważne, płonę z pragnienia, by Cię ujrzeć. Mina widziała Twoje fotografie i myśli, że bardzo do siebie pasujemy. Daje nam swoje błogosławieństwo, co bardzo się dla mnie liczy, gdyż jest to dziewczyna cudowna, bardzo się do niej zbliżyłam i przysięgłyśmy sobie widywać się jak najczęściej pomimo wielkich odległości.
Napisz jak najszybciej, kiedy chciałbyś mnie widzieć. Boję się, że coś wypadnie w ostatniej chwili, bardzo się martwię o Mamę, która, jak pisze Papa, ma się bardzo źle.
Do zobaczenia już bardzo, bardzo niedługo, maleńki mój

Bébé




* Pierre Jean Jouve (1887-1976), poeta i pisarz francuski, w 1925 roku poślubił psychoanalityczkę z Genewy, Blanche Reverchon (1879-1974), którą spotkał w 1921 roku. Podczas paryskiego pobytu Rilkego (styczeń-sierpień 1925) zaprzyjaźnił się z Baladine i jej dwoma synami.








INTERESUJĄCA KSIĄŻKA,MOJE ODKRYCIE MIESIĄCA.

Pascal Mercier
NOCNY POCIĄG DO LIZBONY
Fragment książki
W księgarni pachniało cudownie starą skórą i kurzem. Właściciel, starszy mężczyzna, o którego znajomości języków romańskich krążyły legendy, zajmował się czymś na zapleczu. W księgarni było pusto, przebywała w niej tylko młoda kobieta, z wyglądu studentka. Siedziała w rogu przy stole i czytała cienką książkę w pożółkłej oprawie. Gregorius wolałby być sam. Bez świadków łatwiej zniósłby uczucie, że znalazł się tu tylko dlatego, że nie mógł zapomnieć melodii portugalskiego słowa, a może także dlatego, że nie wiedział, dokąd miałby pójść. Przeszedł wzdłuż regału, nie oglądając żadnej z książek. Od czasu do czasu przytrzymywał okulary, by przeczytać tytuł na wyższej półce, ledwo jednak go przeczytał, tytuł zaraz wylatywał mu z głowy. Tak jak już wiele razy, Gregorius został sam ze swoimi myślami, a jego umysł zamknął się na świat zewnętrzny.
Gdy otworzyły się drzwi, obrócił się szybko i rozczarowany, że to tylko listonosz, stwierdził, iż wbrew postanowieniu i wszelkiemu rozsądkowi czekał jednak na Portugalkę. Studentka zamknęła książkę i wstała, ale zamiast odłożyć tom do pozostałych leżących na stole, nadal wpatrywała się w szare okładki, pogłaskała je i dopiero po kilku chwilach odłożyła książkę tak delikatnie i ostrożnie, jakby kartki mogły rozsypać się w pył przy gwałtownym poruszeniu. Dziewczyna stała jeszcze chwilę przy stole i wyglądało na to, że może zmieni zdanie i jednak kupi książkę. Potem wyszła z rękoma w kieszeniach i ze spuszczoną głową. Gregorius wziął książkę w dłonie i przeczytał: AMADEU INÁCIO DE ALMEIDA PRADO, UM OURIVES DAS PALAVRAS, LISBOA 1975.
Nadszedł księgarz, rzucił okiem na tom i przeczytał tytuł. Gregorius usłyszał tylko potok syczących dźwięków, połykane, ledwo słyszalne samogłoski zdawały się wyłącznie pretekstem, by na końcu wyrazów powtarzać szumiące sz.
- Czy zna pan portugalski?
Gregorius pokręcił głową.
- To znaczy Złotnik słów. Czyż to nie piękny tytuł?
- Spokojny i elegancki. Jak matowe srebro. Czy mógłby pan powtórzyć go po portugalsku?
Księgarz ponownie wymówił melodyjne słowa. Można było usłyszeć, że rozkoszuje się ich aksamitnym brzmieniem. Gregorius otworzył książkę i przekartkował do miejsca, gdzie zaczynał się tekst. Podał tom sprzedawcy, który rzucił mu zdumione, ale przyjazne spojrzenie i zaczął czytać. Gregorius, słuchając, zamknął oczy. Po kilku zdaniach księgarz przerwał.
- Czy mam przetłumaczyć?
Gregorius skinął głową. I usłyszał słowa, które wywarły na nim oszałamiające wrażenie, ponieważ brzmiały tak, jakby zostały napisane tylko dla niego, i to nie tylko dla niego, ale dla niego w to właśnie przedpołudnie, które wszystko zmieniło.
Z tysięcy doświadczeń, które zbieramy, najwyżej jedno wyrażamy w słowach, a i to tylko przypadkowo i bez staranności, na którą zasługuje. Wśród wszystkich tych niemych doświadczeń kryją się te, które niezauważenie nadają naszemu życiu formę, barwę i melodię. Gdy zaś jako archeologowie duszy zwracamy się ku tym skarbom, odkrywamy, jak są zagmatwane. Przedmiot obserwacji nie trwa nieruchomo, słowa mijają się z przeżyciami i w rezultacie widzimy na papierze same sprzeczności. Długi czas wierzyłem, że to ułomność, coś, co należy pokonać. Dziś sądzę, że jest inaczej: że zaakceptowanie chaosu to królewski trakt prowadzący do zrozumienia tych znanych, a jednak zagadkowych doświadczeń. Wiem, brzmi to dziwnie, a nawet dziwacznie. Ale odkąd w ten sposób patrzę na tę kwestię, mam wrażenie, że po raz pierwszy jestem prawdziwie skoncentrowany i żyję pełnią życia.
- To wstęp - powiedział księgarz i zaczął przerzucać kartki. - A w kolejnych rozdziałach, jak się zdaje, autor zaczyna sięgać ku owym ukrytym przeżyciom. Jako archeolog odkrywający samego siebie. Niektóre rozdziały mają wiele stron, inne z kolei są bardzo krótkie. Tutaj na przykład jest taki, który skiada się z pojedynczego zdania. - Przetłumaczył:
Jeśli naprawdę jest tak, że możemy przeżyć tylko małą część tego, co się w nas znajduje - co dzieje się z resztą?
- Chciałbym kupić tę książkę - powiedział Gregorius.
Księgarz zamknął tom i przejechał dłonią po okładce w taki sam delikatny sposób, jak wcześniej studentka.
- Znalazłem ją w zeszłym roku w pudle z tanią książką w antykwariacie w Lizbonie. I teraz sobie przypominam: wziąłem ją, bo spodobał mi się wstęp. Potem o niej zapomniałem. - Spojrzał
na Gregoriusa, który gorączkowo szukał portfela. - Podaruję ją panu.
- To... - zaczął Gregorius zachrypłe i odchrząknął.
- I tak kosztowała tyle co nic - powiedział księgarz i podał mu książkę. - Teraz sobie pana przypominam - San Juan de la Cruz. Zgadza się?
- Czytała go moja żona - powiedział Gregorius.
- A zatem jest pan filologiem klasycznym z Kirchenfeld, wspominała o panu. Potem słyszałem kogoś jeszcze, jak o panu opowiadał. Brzmiało to tak, jakby pan był chodzącą encyklopedią. - Roześmiał się. - Niezwykle lubianą encyklopedią.
Gregorius włożył książkę do kieszeni płaszcza i podał mężczyźnie dłoń. - Bardzo dziękuję.
Księgarz odprowadził go do drzwi. - Mam nadzieję, że pana nie...
- W żadnym wypadku - odparł Gregorius, dotykając jego ramienia.
Na Bubenbergplatz Gregorius przystanął i powiódł wzrokiem dookoła. Spędził tu całe życie, znał wszystko wokół i czuł się tu jak w domu. To ważne dla kogoś tak krótkowzrocznego jak on. Dla kogoś takiego miasto, w którym żył, było jak obudowa, zamieszkana jaskinia, bezpieczna konstrukcja. Wszystko inne oznaczało niebezpieczeństwo. Tylko ktoś noszący tak samo grube szkła jak Gregorius mógł to zrozumieć. Florence nie rozumiała. I może z tego samego powodu nie rozumiała, dlaczego nie lubi latać. Wsiąść do samolotu i kilka godzin później przybyć do zupełnie innego świata, nie mając czasu, by obejrzeć poszczególne widoki po drodze - nie lubił tego, bo wywoływało w nim niepokój. To niewłaściwe, powiedział do Florence. Niewłaściwe? Co masz na myśli? - spytała poirytowana. Nie potrafił tego wyjaśnić i dlatego coraz częściej latała sama albo z innymi, zwykle do Ameryki Południowej.
Gregorius podszedł do witryny z plakatami przy kinie Bubenberg. Na późnym seansie wyświetlano czarno-biały film według powieści Georges'a Simenona L’homme qui regardait passer les trains. Gregoriusowi spodobał się tytuł i długo przyglądał się zdjęciom. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy wszyscy kupowali kolorowe telewizory, całe dnie na próżno próbował znaleźć czarno-biały odbiornik. Wreszcie przyniósł do domu telewizor ze śmietnika. Nawet po ślubie z uporem odmawiał wyrzucenia go, telewizor stał więc w pracowni, a gdy Gregorius był sam, ignorował kolorowy odbiornik w salonie i włączał starą skrzynkę, na której obraz migotał i od czasu do czasu się rozjeżdżał. Mundus, jesteś niemożliwy, powiedziała pewnego dnia Florence, gdy zastała go przed tym okropnym, nieforemnym pudłem. Kiedy zaczęła się do niego zwracać tak jak inni i traktować w domu jak popychadło całego miasta Berno - to był początek końca. Gdy po rozwodzie kolorowy telewizor zniknął z mieszkania, Gregorius odetchnął z ulgą. Po wielu latach kineskop zupełnie się popsuł i dopiero wtedy Gregorius kupił nowy, kolorowy odbiornik.
Zdjęcia w kinowej witrynie były duże i drażniąco ostre. Jedno ukazywało bladą, alabastrową twarz Jeanne Moreau, która odgarniała z twarzy wilgotne pasemka włosów. Gregorius ruszył z miejsca i wszedł do najbliższej kawiarni, by obejrzeć dokładniej książkę, w której Portugalczyk ze szlacheckiego rodu próbował wyrazić w słowach samego siebie i swe nieme przeżycia.
Dopiero teraz, gdy z dokładnością miłośnika starych książek Gregorius powoli przewracał stronę po stronie, odnalazł portret autora, stare zdjęcie, pożółkłe już przed oddaniem do druku. Czarne niegdyś plamy zbrązowiały i widać było jasną twarz na tle gruboziarnistego, cienistego mroku. Gregorius przetarł okulary, założył je ponownie i w ciągu kilku chwil pozwolił się całkowicie oczarować tej twarzy.
Mężczyzna nieco po trzydziestce promieniał inteligencją, pewnością siebie i śmiałością, które dosłownie oślepiły Gregoriusa. Jasna twarz z wysokim czołem była zwieńczona bujnymi
ciemnymi włosami, połyskującymi matowo i zaczesanymi do tyłu, włosy przypominały hełm, z którego po bokach, miękkimi falami spadały na uszy pojedyncze pasma. Wąski rzymski nos nadawał twarzy wielką wyrazistość, tak samo jak mocne brwi przypominające grube belki, namalowane szerokim pędzlem i dość krótkie od zewnętrznej strony, więc na środku powstawało zagęszczenie, dokładnie tam, gdzie znajdowały się myśli. Pełne, wygięte usta, które pasowałyby do twarzy kobiety, były otoczone cienkimi wąsami i przyciętą brodą. Z powodu czarnego cienia, który broda rzucała na smukłą szyję, Gregorius miał wrażenie, że postać charakteryzuje się pewną surowością i twardością. Jednak najważniejsze były ciemne oczy. Podkreślały je cienie, ale nie cienie zmęczenia, wyczerpania lub choroby, lecz powagi i melancholii. W spojrzeniu łagodność mieszała się z nieustraszonością i niezłomnością. Mężczyzna ten był marzycielem i poetą, pomyślał Gregorius, ale jednocześnie kimś, kto potrafił zdecydowanie posługiwać się bronią albo skalpelem, kimś, komu lepiej zejść z drogi, gdy w jego oczach płonie ogień. Te oczy zdołałyby powstrzymać zgraję gotowych do walki olbrzymów, ale nieobce też im było nienawistne spojrzenie. Jeśli chodzi o ubranie, zdjęcie ukazywało tylko biały kołnierzyk i węzeł krawata oraz ciemniejszy fragment odzienia, które Gregorius wyobrażał sobie jako surdut.
Dochodziła pierwsza, gdy Gregorius otrząsnął się z zamyślenia nad portretem. Ponownie pozwolił, by kawa wystygła. Pragnął raz jeszcze usłyszeć głos Portugalki i zobaczyć ją w ruchu. Jeśli w 1975 roku autor miał nieco ponad trzydzieści lat, na które wyglądał, teraz musiał być po sześćdziesiątce. Português. Gregorius przywołał w myślach głos bezimiennej Portugalki i nadał mu głębsze brzmienie, choć inne niż u księgarza. Miał to być głos o melancholijnej czystości, który dokładnie odpowiadałby wizerunkowi Amadeu de Prado. Gregorius spróbował wyobrazić sobie brzmienie zdań z książki wypowiadanych tym głosem. Nie udało mu się, nie wiedział, jak należało wymawiać poszczególne słowa.
Kawiarnię minął Lucien von Graffenried. Gregorius był zaskoczony, ale z ulgą stwierdził, że nawet nie drgnął. Spoglądał za odchodzącym uczniem i myślał o książkach zostawionych w klasie. Musiał poczekać, aż o drugiej znowu zaczną się lekcje. Dopiero wtedy będzie mógł pójść do ksiegarni, by kupić podręcznik do nauki portugalskiego.



Pascal Mercier
NOCNY POCIĄG DO LIZBONY
Deszczowy poranek w Bernie. Raimund Gregorius jak co dzień idzie do szkoły, w której od wielu lat uczy języków klasycznych. Na moście Kirchenfeld widzi piękną nieznajomą, szykującą się do samobójczego skoku…
Wkrótce potem berneńskiemu nauczycielowi wpada w ręce książka portugalskiego autora, Amdeu de Prado. Pod wpływem tych dwóch okoliczności Gregorius, samotny intelektualista, w jednej chwili porzuci dotychczasowe uporządkowane życie: nieoczekiwanie, w połowie lekcji, wstaje i wychodzi ze szkoły. Nocnym pociągiem podąży do Lizbony, nie wiedząc, jakie tajemnice wyjawi mu to cudowne miasto. Jego przewodnikiem jest książka Portugalczyka, z którą nie rozstaje się ani na chwilę. Poruszony do głębi zawartymi w niej refleksjami o miłości, przyjaźni, odwadze, lojalności, samotności i śmierci, Gregorius pragnie dowiedzieć się jak najwięcej o Amdeu de Prado. Podjęte prze z niego poszukiwania zaprowadza go do osób bliskich portugalskiemu pisarzowi. Dzięki ich wspomnieniom stopniowo ukazują się coraz inne fakty z życia tego zagadkowego człowieka, który, jak się okazuje, był także genialnym lekarzem i uczestnikiem ruchu oporu przeciw dyktaturze Salazara. Stanie się on dla Gregoriusa „złotnikiem słów”, mistrzem odkrywania nieznanych dotąd aspektów życia.
Czy jednak na pewno można wkroczyć w życie kogoś innego i naprawdę je zrozumieć? Wyrwać się z dotychczasowej egzystencji i jedną decyzją radykalnie zmienić swój los – c

Historie cmentarne-Borys Akunin.


fragment książki

Grigorij Czchartiszwili

VOILÀ UNE BELLE MORT, CZYLI ŚMIERĆ PIĘKNA

Tu człowiek czuje się Napoleonem na polach Austerlitz. Wszędzie uczta śmierci, dużo spiżowej broni, malowniczo ułożonych ciał i co jakiś czas ma się ochotę zawołać: Voilà une belle mortl*

Voila un beau cimetière**. Rzecz nie w wypielęgnowaniu i nie w rzeźbiarskiej urodzie, tylko w absolutnej harmonii z ziemią, w której wykopano tych 70 000 dołów. Włócząc się po alejach, ani na minutę nie zapominamy, że jesteśmy na ziemi francuskiej, nawet jeśli trafimy do sektora ormiańskiego czy żydowskiego. I jeśli na Starym Dońskim cmentarzu w Moskwie ma się wrażenie, że pochowana jest tam dawna, zmarła Rosja, to Francja cmentarza Père-Lachaise wygląda na całkiem żywą i pełną energii. Rzecz mo­że w tym, że jest to główna nekropola kraju, a tego rodzaju miejsce przypomina filtr: wszystko, co zbędne, nieczyste, nieistotne, zapada się pod ziemię; zastaje sucha reszta, for­muła narodowej swoistości.

Francja to jeden z nielicznych krajów, którego obraz każdy tworzy sobie już w dzieciństwie. Ten mój obraz jest taki sam jak u większości: d'Artagnan (w tejże roli Napole­on i Fanfan-Tulipan), Wielki Mistrz templariuszy (takoż hra­bia Saint-Germain i hrabia Monte Christo) i, oczywiście, Manon-Lescaut (takoż królowa Margot i madame de Pompadour). Można określić tę triadę również inaczej, i to po francusku — słowa są zrozumiałe bez przekładu: aventure, mystère, amour. Klisza zestawiona z książek i filmów jest tak trwała, że żadne uzyskane później wiadomości, a na­wet osobista znajomość z rzeczywistą Francjąynie są w sta­nie tego obrazu zmienić czy choćby w istotny sposób uzu­pełnić. A co najważniejsze — sami nie mamy ochoty go zmieniać. Prawdziwa, nie książkowa Francja jest równie nudnym i prozaicznym krajem jak wszystkie kraje świata. Jej mieszkańcy interesują się najbardziej nie miłością, przygodami i mistyką tylko podatkami, nieruchomościami i ceną benzyny. Dlatego Père-Lachaise to prawdziwa ra­dość dla frankofilów, do których zalicza się 99 procent ludzkości, z wyjątkiem bodaj tylko korsykańskich i nowokaledońskich separatystów. Na Père-Lachaise nie ma ani benzyny, ani podatków. Nieruchomość, co prawda, jest tu reprezentowana bardzo naocznie, ale metafizyczny sens tego słowa wyraźnie przeważa nad jego składnikami ko­mercjalnymi.

Skoro zaś mowa o komercji, to pierwszą siedemnastohektarową działkę na wzgórzu Charonne miasto Paryż na­było od prywatnych właścicieli 23 prairiala XII (i ostatniego) roku I Republiki, czyli w roku 1804. Cmentarze leżące w granicach miasta przekształciły się w rozsadniki czynni­ków antysanitarnych, wobec czego merostwo zarządziło przeniesienie milionów szkieletów do Katakumb, a dla no­wych nieboszczyków założyło parkopodobne nekropole na przedmieściach.

Cmentarz najpierw nazwano Wschodnim, ale przyjęła się inna nazwa, obecna. Oznacza ona „Ojciec Lachaise" — kiedyś dożywał tu swoich dni słynny François de La ChaiSe, spowiednik Króla Słońce. "

W pierwszych latach, tak jak to zwykle bywa, mało kto chciał chować drogich krewnych w mało prestiżowym za­padłym kącie, dlatego władze zdecydowały się na roztrop­ne pi-arowskie posunięcie: przesiedliły na Père-Lachaise pewną liczbę „gwiazd”. Początek byt nie w pełni udany — przeniesienie szczątków Ludwiki Lotaryńskiej, niczym niewyróżniającej się małżonki niczym niewyróżniającego się Henryka III, nie uczyniło cmentarza modnym. Ale to jest Francja i za to ją kocham najbardziej: tu od niepamiętnych czasów literatura znaczyła więcej niż monarchia. Kiedy w roku 1817 roku na wzgórze Charonne przeniesiono do­czesne szczątki Abelarda, Lafontaine'a, Moliera i Beaumarchais'go, pogrzeb na Père-Lachaise zaczęto uważać za wy­soki zaszczyt. I to był też początek tutejszej turystyki.


* Jaka piękna śmierć! (fr.).

** Jaki piękny cmentarz! (fr.).

BORYS AKUNIN

DAJ MI UCAŁOWAĆ SWE USTA

Pół roku temu, pracując w archiwum londyńskim, Pa­sza natknął się na list jednego z tych piętnastu ludzi, którzy 3 grudnia 1900 roku odprowadzali w ostatnią drogę ciało zhańbionego odszczepieńca. Postać Oscara Wilde'a dawno interesowała Paszę — już nie pierwszy miesiąc krążył nad biednym pedziem, niczym czarny kruk z ballady.

Postać kultowa, naśladowców masa, każda pozostała po klasyku relikwia sprzedaje się za grube pieniądze, ce­ny idą w dziesiątki tysięcy funtów. I to za byle fidrygałek, a tymczasem, jak wynikało z pamiętników, miłośnik zielonych goździków nosił na małych palcach dwa uni­kalne pierścionki z wielkimi szmaragdami. Wierzył, że jeden z nich (ten z prawej ręki) przynosi mu szczęście, a drugi (z lewej) nieszczęścia. Ponieważ bez smutku nie ma radości, Wilde nigdy nie rozstawał się z obu pierście­niami. Rozumie się, dopóki siedział w więzieniu karnym, musiał obchodzić się bez talizmanów, ale ledwie wyszedł na wolność — założył je na nowo. Wielu pamiętnikarzy podkreśla ze zdziwieniem, że wygnaniec nie sprzedał ani nie zastawił swoich szmaragdów nawet wtedy, kiedy zo­stał bez grosza. Przesiadywał w ulicznych kawiarniach, sączył absynt i czekał, aż obok przejdzie ktoś z jego licz­nych paryskich znajomych i zapłaci za niego rachunek. Czasem oczekiwanie przeciągało się. Frederic Boutet wspomina, że zobaczył Wilde'a w kawiarni przy bulwa­rze Saint-Germain w ulewny deszcz. Pisarz siedział zu­pełnie samotny, przemoknięty na wskroś, w obwisłym kapeluszu, a przecież królewski: masywny pod­bródek opierał o rączkę laski, na grubych palcach poły­skiwały szmaragdowe skarabeusze, a gest, jakim Wilde przywołał znajomego, był wytworny i majestatyczny.

Gdzie potem podziały się pierścienie — oto co inte­resowało Necrophorusa. W muzeach ich nie było, na aukcjach nigdy nie wypłynęły. Czy przypadkiem nie leżą w trumnie na cmentarzu Père-Lachaise?

List niejakiego Sybilla Hamptona, który z ciekawości przyszedł na pogrzeb otoczonego skandaliczną sławą pi­sarza, wspaniale potwierdził tę hipotezę, przynajmniej w połowie.

Z opublikowanych notatek innych uczestników uro­czystości żałobnej wiadomo, że przy wykopanej już mo­gile doszło do nieprzyjemnego incydentu — nieprzyjemnego do tego stopnia, że ci dobrze wychowani panowie, jakby się umówili, woleli go nie opisywać. Z ich mgli­stych relacji można zrozumieć tylko tyle, że znienawi­dzony przez wszystkich lord Alfred Douglas, l'homme fatal, który zgubił biednego Oscara, urządził tam jakąś obrzydliwą scenę.

Jeden tylko mister Hampton, którego z nieboszczy­kiem nic nie łączyło, z zapałem plotkuje o tym, co się stało, w liście do swojej londyńskiej przyjaciółki. Ociera­jąc dłonią rozpalone czoło, Pasza czytał: „O tym, co działo się potem, mogę opowiedzieć tylko Tobie, ponie­waż wiem, miła przyjaciółko, że ze swoim taktem potra­fisz zachować ten nieapetyczny epizod w tajemnicy — damy i dżentelmeni obecni na pogrzebie tak się umówi­li, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę nie­zdrowe zainteresowanie, przejawiane przez określoną część prasy wobec wszystkiego, co związane jest z imie­niem nieszczęsnego mister Wilde'a. A zatem, jak już pisałem, „Bogu podobny Bosie” (podobno tak właśnie nieboszczyk nazywał swojego efeba) pojawił się na cmentarzu spóźniony. Nie przeszkodziło mu to wybuch­nąć rozgłośnym szlochem. Mnie omal nie zemdliło, kie­dy ten wulgarny jegomość (i pomyśleć, że to syn marki­za Queensberry!) wskoczył do dołu i zaczął ryczeć, by go zakopano razem z „ubóstwianą Salome”. Koniec koń­ców, oczywiście, wylazł stamtąd, ale najpierw wycałował wargi nieboszczyka, jak wyraża się mój lokaj Toby, „z ję­zyczkiem”. Przez ten czas wszyscy obecni zdążyli nabrać tak głębokiego obrzydzenia dla młodego pajaca, że nikt nawet nie zaprotestował, kiedy ściągnął z prawej ręki zmarłego szmaragdowy pierścień i uroczyście nasadził go sobie na palec, wołając: «Teraz jesteśmy na wieczność zaręczeni!...»”

Z prawej, a więc Pierścień Szczęścia — gorączkowo kombinował Leńkow. Lord Alfred wiedział, gdzie stoją konfitury. Tylko że powodzenia pierścień mu i tak nie przyniósł. Bosie szybko przeputał spadek po tatusiu i umarł w nędzy.




czwartek, 30 października 2008

MARIUSZ WILK-DLA PRAGNĄCYCH PODRÓŻY


ragment książki

Konda, 1 września 2003

Po długim okresie milczenia mam wrażenie, jakbym wy­chynął z głębiny Oniego, pozostawiając w jego zielonkawej pomroce bezmowne widziadła.

Henryk Elzenberg, jeden z autorów, do których często po­wracam, zapisał w swoim dzienniku pod datą 5 kwietnia 1936 roku, że rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieodzwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie...) świadomości — nie istnieje.

Zali więc pisanie byłoby jednym ze sposobów utrwalenia własnej rzeczywistości?

2 września

Na początek parę słów objaśnienia długiej nieobecności mojego dziennika w „Rzeczpospolitej".

Otóż wiosną ubiegłego roku — ledwie lody jęły tajać — zmieniłem miejsce zamieszkania w Rosji. Po dziesięciu la­tach życia pod kręgiem polarnym przeniosłem się z Wysp Sołowieckich na Morzu Białym do wsi Konda Biereżnaja nad Jeziorem Onieżskim i osiadłem w starym, drewnianym domu, o którym już kiedyś w „Rzepie" pisałem.

Złożyły się na to trzy przyczyny:

po pierwsze — ostatnimi czasy Sołowki stały się zgiełkli­we (turyści, biznes, polityka), a ja kocham ciszę, o której oj-ciec Ludwik (Thomas Merton) mawiał, że jeśli nie nauczy­my się jej słuchać, to nie będziemy mogli powiedzieć nicze­go, co jest warte powiedzenia;

po wtóre — jako temat Sołowki wyczerpałem, jako miej­sce do życia Wyspy wyczerpały się same;

po trzecie zaś — polubiłem Karelię, jej oczy koloru Oniego i głębię w nich ukrytą, i w którymś momencie do mnie do­szło, że w dwóch miejscach być nie sposób, w dwóch miej­-
scach można jeno bywać.

Zatem osiadłem w Zaonieżu.

Odtąd w moim życiu sporo się zmieniło:

widok z okna (teraz co rano zaglądam w Oniego) i wo­nie z dworu (zapach glonów zastąpiła dzika mięta);

ryba na stole (zamiast dorsza czy śledzia — łosoś, pa­lia, krasny pstrąg) i goście za stołem (częściej są to tubylcy,
rzadziej turyści z Polski);

stosunek do narzędzi pracy (dobry topór cenię wyżej
niż laptopa) i do samej pracy, bo praca — według Aleksandra Błoka — wszędzie jest jednaka, czy to piec budujesz, czy wiersz układasz.

Nie mam tu telewizora!

Nie słucham radia!

Nie czytuję gazet!

Do snu kołysze mnie już nie oddech Oceanu Lodowatego, a szept topoli i pluskanie Oniego. Drugiego, co do wielkości, jeziora w Europie.

I tak dalej...

Słowem — inaczej tu żyję. Oraz wolniej — nieco.

Bo w obraz za oknem wchodzić należy powoli, aby pojąć grę światła w wodzie w zależności od pory roku, zachmurze­nia nieba, czasu dnia. I zapachów z dworu warto uczyć się niespiesznie, by nie bajać o marihuanie tam, gdzie rosną zwyczajne konopie.

Ludzi także pierwej wypada poznać, żeby zrozumieć nie tylko to, o czym mówią, gdy wypiją, lecz i to, o czym milczą, gdy są trzeźwi. A dopiero potem o tym wszystkim można pi­sać.

Stąd ta przerwa w dzienniku.

11 września

Samodyscyplina jest jednym z elementów prawdziwej wolności człowieka.
Thomas Merton

On rana dmie szałonnik (wiatr południowo-zachodni). Oniego staje dęba raz po raz i bieży ku mnie białymi grzywa­mi fal. Lodowata woda zatyka dech... Ciało, mdłe jeszcze od snu i ciepłej pościeli, szybko kostnieje i nawet ostry kraul nie pomaga. Przy wyjściu z wody fala zbija z nóg. Zaiste morze.

Potem długo rozcieram szorstkim ręcznikiem brzuch, uda, plecy i ramiona, by na powrót sprowadzić się do włas­nego ciała, parę głębszych oddechów, witam słońce i siadam do pisania.

„Ten, kto chce pisać — uczył Zai Yun, słynny kaligraf chiński epoki Chan, autor pierwszego w Podniebiosach trak­tatu o sztuce pisania — niechaj usiądzie prosto, myśli uspo­koi i puści je wolno, nie formułując słów, nie zakłócając od­dechu, niechaj osadzi ducha swego głęboko w sobie i wtedy, niewątpliwie, pismo wyjdzie mu znakomite".

Jednakże główną przyczyną mojej długiej nieobecności na łamach „Rzeczpospolitej" był brak prądu.

Tak, tak! — we wsi Konda Biereżnaja, gdy się do niej sprowadziłem, nie było elektryczności. A ja bez komputera — ni be, ni me. Odwykłem, niestety, od ręcznego pisania. Na­leżało zatem prąd do Kondy najsamprzód doprowadzić.

To znaczy: postawić sześć słupów wysokiego napięcia od głównej linii do podstacji transformatorowej we wsi i dwa słupy od podstacji do domu, zamontować i uziemić samą podstację, przeciągnąć parę wiorst kabla, rozprowadzić przewody po domu i całość oficjalnie zatwierdzić.

— Ba, łatwo powiedzieć...

Każdy bowiem, kto choć trochę zna ruską „głubinkę", do­myśli się, ile z tym było mitręgi w urzędach, bieganiny od jednego naczelnika do drugiego —jak od Annasza do Kajfa­sza — według reguły: im niższy szczebel i dalej od centrum, tym większy lęk przed podjęciem decyzji. Ileż należało przedłożyć próśb do rozpatrzenia, zaświadczeń do podpisu, zezwoleń do ostemplowania. Ile trzeba było dawać w łapę.

Każdy też, kto choć raz miał do czynienia z ruskim muzy­kiem, przedstawi sobie, ile z majstrami przyszło się użerać, bo jak nie zapoj (długotrwałe pijaństwo), to sianokosy, by ro­botę, której się podjęli — zakończyli. Ileż straciliśmy czasu na oczekiwanie, pieniędzy na zaliczki, cierpliwości na nie-słowność. Ileż wódy trzeba było nalać, wyciągając muzyków z pochmiela.

Ale nikt, kto nie żył czas jakiś na wsi w Rosji, nie może mieć pojęcia, jak wygląda obecnie wspólnota wiejska — a ra­czej to, co się z niej wyrodziło po wielu latach komunistycz­nych eksperymentów. Niegdyś pospołu mogli cerkiew w trzy dni postawić albo sąsiadowi pogorzelcowi dom odbudować, dzisiaj społem jedynie wypić potrafią, a i to potem się pobi­ją... Myśl, żeby razem prąd do wsi doprowadzić, nawet pija­nemu nie przyszłaby do głowy.

W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Michaił Pri-szwin, jeden z mych ulubionych autorów piszących o Kare­lii, twierdził, że zamiast tracić czas na tak zwane „podróżo­wanie" w pełnym tego słowa znaczeniu, to jest na „przemieszczanie się po bezkresnych przestrzeniach", lepiej osiąść w jakimś charakterystycznym zakątku i, z bliska mu się przyjrzawszy, wyrobić sobie zdanie o całym kraju głęb­sze, aniżeli może dać nam jakakolwiek podróż.

Ja zaś, nauczony doświadczeniem, znajduję, że jeszcze le­piej w tym charakterystycznym zakątku przedsięwziąć coś, co wciągnęłoby miejscowych w dzieło, na przykład: kupić dom i rozpocząć jego remont, spróbować wiejski chram odrestaurować albo prąd do wsi doprowadzić. Bo co innego żyć wśród tuziemców na prawach obcego — wilka-samotni-ka, zbieracza bylin czy „dacznika" — z dala od ich proble- mów i trosk, a co innego wtargnąć w ichnie interesy, zderzyć je ze sobą i poruszyć do żywego. Tak właśnie — na sobie! — najlepiej się poznaje zarówno ludzi, jak i kraj, w którym oni żyją.

Wracając do Kondy Biereżnej, powiem, że awantura z prądem więcej mi powiedziała o bycie i obyczajach Zaonie-żan niźli dziesiątki wcześniej przeczytanych książek i setki opowieści znajomych, którzy przyjeżdżają tutaj na lato zbie­rać jagody i byliny. Nauczyłem się — na przykład — nie słu­chać ni rad, ni złorzeczeń sąsiadów, lecz patrzyć im na ręce, nie dawać muzykom zaliczek, dopóki nie zakończą roboty i nie czekać do wiosny, aż leśnicy wyjdą z zimowego zapoju, tylko samemu walić sosnę na słupy elektryczne, póki soki nie zaczęły w drzewach krążyć. Sporo też do mnie doszło z rozważań Błoka o ruskim muzyku, ale o tym kiedy indziej napiszę.

I tak, po wielu miesiącach, prąd do Kondy Biereżnej do­prowadziliśmy. Tym samym dokończyliśmy tu dzieło Leni­na. Ale komunizmu od tego więcej nie stało. W międzyczasie bowiem władza sowiecka się stąd zmyła.

TROCHĘ O PISARZU.

Andrea Camilleri
Andrea Camilleri

Andrea Camilleri, znany włoski pisarz i reżyser teatralny, urodził się w 1925 roku w Porto Empedocle, małym miasteczku na Sycylii; od dawna jednak mieszka w Rzymie. Przez wiele lat głównym obszarem jego działalności twórczej był teatr. Ponad sto realizacji scenicznych, wśród których znaczną część stanowią sztuki Pirandella i De Filippa, a z autorów zagranicznych Becketta, Ionesco, Strindberga i Eliota, przyniosło mu środowiskową sławę wybitnego reżysera, mistrza klasycznej realizacji, i zaowocowało profesurą w ważnych włoskich akademiach sztuki teatralnej i filmowej. Jako pisarz debiutował wierszami na początku lat czterdziestych. Na tych pierwszych dokonaniach zakończył jednak swoje poetyckie próby i od tej pory powszechnie cenioną pracę reżysera łączył z eksperymentami prozatorskimi. Pierwszą powieść Il corso delle cose ("Bieg rzeczy") opublikował w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Zmęczony poszukiwaniami na poziomie języka i kompozycji, postanowił radykalnie zawęzić formę i skupić się na strukturze powieści kryminalnej, opartej na nienaruszalności związków logicznych, czasowych i przestrzennych. Od czasu publikacji w 1994 roku Kształtu wody, pierwszej powieści detektywistycznej Camilleriego, jego popularność i poczytność we Włoszech stale wzrasta, od kilku lat zasługując na miano fenomenu czytelniczego.

Akcja wszystkich książek rozgrywa się w małej sycylijskiej mieścinie o nazwie Vigata, której nie ma na mapie, lecz która - zgodnie z zapewnieniem autora - jest dość wierną repliką jego rodzinnego miasteczka, żyjącego własnym rytmem, z dala od ważnych i głośnych spraw świata. Materiału do nakreślenia fabuły dostarcza pisarzowi zawsze jedna z wielu tajemniczych afer, które rozgrywają się na sycylijskiej prowincji, na niewidzialnym pograniczu interesów mafijnych i politycznych. Bardzo mocną stronę tych powieści stanowi ciekawie zarysowana postać głównego bohatera, komisarza Salvo Montalbano, człowieka z krwi i kości. Montalbano to nazwisko bardzo popularne na Sycylii, a ponadto Camilleri nazwał tak swego bohatera w hołdzie dla hiszpańskiego pisarza Manuela Vasqueza Montalbana, znanego już czytelnikom twórcy postaci detektywa, Pepe Carvalha. Komisarz, indywidualista i sentymentalny samotnik, skupia w sobie najlepsze cechy tradycyjnych wartości sycylijskiej arystokracji: niezależność, poczucie honoru oparte na lojalności i uczciwości, ironiczny dystans wobec przedstawicieli nowych hierarchii, sympatię dla wyższych sfer, a zarazem szacunek i współczucie dla ludzi prostych, przegranych i skrzywdzonych. Funkcja, którą pełni Montalbano, jest kwintesencją pasji poznawczej i dociekliwości samego Camilleriego; z zawodem policjanta nieodłącznie związana jest ambicja poznania prawdy, prawda zaś stanowi walor, w którego poszukiwanie warto zaangażować całą inteligencję.

PIWOWAR Z PRESTON-CAMILLERI



Na grzeczne pytanie markiza cavaliere nabrał powietrza w płuca.
— Mówię o Łagnerze! O jego boskiej muzyce! O duchu jego muzyki, który nawiedza wszystkich innych muzyków! O tej muzyce, na której wszyscy dzisiaj lub jutro połamią sobie rogi!
— O tym Łagnerze nigdy nie słyszałem — wyrzekł Giosuè Zito, szczerze zdumiony.
— Bo z pana jest ignorant! Nie ma żadnej różnicy między pana kulturą a kulturą dorsza! Kawałek tej muzyki zagrała mi pani Gudrun Hoffer na fortepianie. Myślałem, że jestem w raju! Ale, na świętego Belzebuba, jak można nie znać Łagnera? Nigdy pan nie słyszał o Okręcie widmie?
Giosuè Zito, który po uprzednim ciosie ledwie do siebie doszedł, zachwiał się i przytrzymał stolika, żeby nie upaść.
— A pan się zaparł, żeby mnie wykończyć! Dlaczego, do cholery, ciągle pan gada o tych duchach?
— Bo tak się ta opera nazywa i jest niezrównana! Mam to gdzieś, że pan narobi w gacie! To nowa muzyka! Rewolucyjna! Jak ta z Tristanal.
— Aj! Aj! — mruknął kanonik Bonmartino, badacz patrystyki, który miał zwyczaj oszukiwać samego siebie przy stawianiu pasjansa.
— Co chce mi pan dać do zrozumienia tym swoim aj, aj?
— Nic — wyjaśnił kanonik z twarzą tak pogodną, jakby wokół jego głowy krążyli dwaj aniołowie. — Chcę panu tylko oznajmić, że w języku włoskim tristano oznacza smętną dupę. Odbyt, anus triste. No i wyobrażam sobie, że skoro tak, to ta opera musi być tego warta.
— No to ksiądz kanonik też gówno rozumie z Łagnera!
— Przede wszystkim to się pisze wu, a, gie, en, e, er, i czyta się Wag-ner. To Niemiec, drogi przyjacielu, nie żaden Anglik ani inny Merykanin. I do tego ani chybi jest duchem, jak pan mówi, niech Bóg uchowa zdrowie pana Zito. Umarł, zanim się jeszcze narodził, to płód poroniony. Muzyka tego pańskiego Wagnera to uroczysta kupa, hałaśliwa sraczka, pierdy pełne i puste. Coś z wychodka, z kloaki. Ten, kto uprawia poważną muzykę, ani chybi tego nie zagra, może mi pan wierzyć.
— Czy panowie pozwolą, że dorzucę słówko? — odezwał się dyrektor szkoły Antonio Cozzo, który siedział w fotelu, czytał gazetę i aż do tej chwili nie bąknął ani słowa.
— Pan będzie łaskaw — powiedział Bonmartino.
— Nie mówię do księdza — uciął dyrektor szkoły — ale do cavaliere Mistretty.
— Proszę — podjął Mistretta, obrzucając go wojowniczym spojrzeniem.
— Chcę tylko powiedzieć parę słów o Trubadurze, arcydziele łabędzia Busseta. Czy to jasne?
— Jak najbardziej.
— A zatem, cavaliere, proszę posłuchać. Biorę Abbietta zingara i pakuję ją w pańskie prawe ucho, chwytam Tacea la notte placida i wsadzam panu w lewe ucho, żeby pan już nie mógł słuchać swojego ukochanego Łagnera, jak go pan nazywa. Potem łapię Chi del gitano i wpycham panu do lewej dziurki w nosie, sięgam po Stride la vampa i ładuję do prawej dziurki, aż nie zdoła pan złapać oddechu. A w końcu układam piękny bukiet z // balen del tuo sorriso, Di ąuella pira i Miserere i wtykam go panu w tyłek, który z tego, co słyszę, ma dużą pojemność.
Nagle w klubie czas jakby zamarł. Potem krzesło stojące obok krzesła cavalier Mistretty poszybowało przez salon w kierunku głowy dyrektora Cozzo. Ów, spodziewając się takiej akcji, wstał czym prędzej i uskoczył w bok, a tymczasem sięgnął prawą ręką do tylnej sakiewki przy spodniach, gdzie trzymał broń, pięciostrzałowy rewolwer „Smith and Wesson". Ale nikt z obecnych nie wpadł w panikę, wszyscy wiedzieli, że gest dyrektora był zwykłym trikiem, stosowanym nawet trzy razy dziennie w przypadku zapalczywych sprzeczek albo niegroźnych bijatyk. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nigdy, przenigdy Cozzo nie odbezpieczyłby rewolweru, żeby strzelić do jakiejkolwiek żywej istoty, człowieka czy bydlęcia.
— Co jest, panowie, pora zakończyć te dyrdymały — wmieszał się commendator Restuccia, człowiek brzuchaty, małomówny i w razie sprzeciwu groźny.
— To on mnie zaczepił! — próbował się usprawiedliwić cavaliere, jakby się znalazł na korytarzu szkoły podstawowej.
Ale commendatore, wyraźnie znużony, utkwił w obu przeciwnikach groźne spojrzenie i przemówił głosem stanowczym.
— Powiedziałem dosyć, to dosyć!
Niezwłocznie obaj doprowadzili się do porządku. Dyrektor Cozzo podniósł krzesło, które go musnęło, cavaliere Mistretta poprawił marynarkę.
— Uściśnijcie sobie ręce — padł rozkaz commendatore, wobec którego wszelki sprzeciw byłby samobójczy. Wykonali polecenie, nie patrząc sobie w oczy, podczas gdy właśnie w tej chwili wkraczał służący Tano, niosąc na tacy kruche ciasteczka z sezamem, rurki z nadzieniem, lody cytrynowe, sorbety o smaku jaśminu, napoje migdałowe i anyżkowe. Tano zaczął je rozdawać zgodnie z zamówieniami. Nastąpiła chwila ciszy i właśnie w tej ciszy zgromadzeni usłyszeli, że don Totó Prestia półgłosem intonuje Una furtiva lacrima.





wtorek, 28 października 2008

NOWE WIDOKI W POKOJU.


Nareszcie udało mi się wprowadzić ład w naszym książkowym miejscu. Choć teraz większość książek jest niewidoczna, to jednak ja sama bez problemu potrafię odszukać to czego potrzebuję. A malowniczo wygląda szczególnie podczas naszych wieczorów przy świecach. Zdjęcia zrobił Ukochany. Ach... to najpiękniejsze miejsce w domu....tam gdzie są książki.



DWA DNI W PARYŻU.

2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris
''Dwa dni w Paryżu” to historia dwójki ludzi, Jacka i Marion. Ona jest Francuzką, on Amerykaninem. Mieszkają w Nowym Jorku i mają kota. Po wakacjach w Wenecji, przed powrotem do domu, zatrzymują się na dwa dni w rodzinnym mieście dziewczyny, w Paryżu. Zwiedzają miasto, rozmawiają, chodzą na imprezy. Jack poznaje rodzinę Marion, jej znajomych i byłych kochanków. Takie tam, życiowe, zwyczajne szumy, zlepy, ciągi.

Film Delpy nie jest prostą kontynuacją „Przed wschodem..” i „Przed zachodem..”. Nie da się powiedzieć o nim, że jedyną zmienną jest tu podmienienie Ethana Hawke’a na Adama Goldberga. Bohaterowie Linlatera rozmawiają o życiu, o marzeniach, ideach i ideałach. Poruszają się wyłącznie w wysokich rejestrach, niesieni przez te kilka chwil, które dał im los. Tamte filmy zanurzone są w melancholii, bo odnoszą się do chwil, które zaraz miną i do kogoś, kto i tak zaraz wsiądzie do pociągu, a chciałoby się go zatrzymać na dłużej. Jest to kino eleganckie, które świadomie omija ciemne ścieżki życia, w których tkwi się na co dzień i koncentruje się na stracie – tym wszystkim, co mogło się zdarzyć, a ostatecznie zostało stracone, bezpowrotnie. Delpy wyszła poza ten schemat, poza mechanikę spotkania, które rozgrywa się w przestrzeni, gdzie świat nie ma dostępu. „2 dniami w Paryżu” odpowiedziała na pytanie, które stawiała sobie większość widzów filmów Linlatera: co by się stało, gdyby tych dwoje zaczęło ze sobą naprawdę być? Zamieniła spotkanie na bycie z kimś. Ten odmienny stan przyniósł sytuacje nowe, których pojedyncze spotkanie zwyczajnie nie mogło dostarczyć, choćby takie, jak codzienne poranne kichanie jednego partnera prosto w zaspaną twarz drugiego.

Delpy radykalizuje pejzaż życia w związku, przenosząc go w inne otoczenie. Jack wchodzi w obcy mu świat, nie czyta francuskiego kodu zachowań, bo nie zna języka, dlatego ciężko jest mu się z kimkolwiek porozumieć, zaśmiać z czyjegoś żartu czy rozsmakować w anegdocie. To zderzenie kultur jest tutaj barwne i żywiołowe, zaczyna się przy rodzinnym obiadku, a kończy w taksówce, ale nie jest najważniejsze. Dzięki niemu Delpy każe swoim postaciom choć na chwile wyjść z powtarzalnych czynności, przypisanych ról. Gdy społeczne maski lekko się obsuną, pojawiają się inne, ale ciekawsze. Pod inteligentną, cyniczną i nieufną maską hipochondryka, który głosuje na Demokratów, Jack okazuje się być facetem raczej niepewnym siebie i swojego miejsca w związku. Dlatego jest chorobliwie zazdrosny i wkręca sobie, że Marion go zdradza. Ona natomiast pozuje na artystkę, która żyje we własnym świecie, wyzwolona z wszystkich mieszczańskich brudów, ale w gruncie rzeczy marzy o tym jedynym, równocześnie szukając ciągłych oznak adoracji ze strony innych. Obydwojgu ciężko jest przyjąć do siebie nową cząstkę elementarnej prawdy o sobie, a co dopiero jakoś ją obłaskawić. Zresztą nie ma nawet czasu na mediacje. Ciągle coś przeszkadza, ciągle pojawiają się jakieś tematy zastępcze: raz Marion kłóci się z Jack’iem o to, kto podczas stosunku ma być na górze, innym razem on nie pozwala jej zasnąć, oglądając nocą w łóżku na laptopie klasyczny film Fritza Langa.

Czy jest jakieś wyjście z tego kłębu irytacji i sprzecznych sygnałów. Pewnie nie ma, gdyż one są w jakimś stopniu naturą każdego związku, który - oprócz tego, że jest łąką pełną dmuchawców, latawców i pałających miłością serc - jest również areną nieustannych zapasów i szermierki słownej. Mimo tych nieusuwalnych sprzeczności, Julie Delpy sugeruje, że szczera rozmowa o sobie, o swoich potrzebach i wątpliwościach jest czymś, co zawsze może pomóc. Trzeba tylko choć przez chwile zapomnieć o śmieszności, otworzyć się i słuchać.

poniedziałek, 27 października 2008

Mrożek,to zawsze dla mnie teatr, poznać jego samego również warto.

ImageMAREK ZAGAŃCZYK ("ZL" 94)

Sławomir Mrożek, "Baltazar. Autobiografia". Warszawa, Noir sur Blanc, 2006, s. 254.

Niewielu jest pisarzy, tak jak Mrożek, dokładnie, długo i co najważniejsze inteligentnie przyglądających się światu. Od dawna szukamy u Mrożka odpowiedzi na pytania: kim jesteśmy, gdzie mieszkamy, jak widzą nas inni i co sami o sobie myślimy. Poznajemy, jak w lustrze, naszą twarz.
Podziwialiśmy u Mrożka ironiczny dystans, uśmiech swobody i błyskotliwą grę skojarzeń. Mówiliśmy Mrożkiem, bo był od nas mądrzejszy. Gdy za tą mądrością nadążał teatr, gdy w postaciach Mrożka rozpoznawali się wielcy aktorzy, powstawały ważne przedstawienia. A dzisiaj, gdy Mrożek rzadziej bywa grywany, możemy czytać jego książki: tom korespondencji z Błońskim i niezwykłą autobiografię, spisaną jako ćwiczenie w walce z afazją. Mrożek przypomina własną historię, wraca pamięcią do siebie sprzed choroby, tak jakby szukał postaci ze swoich dramatów. Pisze o sobie w sposób osobisty i obiektywny zarazem. Krótkie zdania, wydobyte z niepamięci, wyszukane w języku, którym na nowo przemawia, opisują świat dzieciństwa, wojny, lat powojennych i emigracji. Poznajemy pisarza, który mówi o chwilach radości i smutku, jasności i zagubienia. Mówi, jak to zwykle Mrożek, oszczędnie, tyle ile trzeba i mówi mądrze, o tym, co wspólne i co prywatne. Dobrze choć przez chwilę być na miarę Mrożka. Przyjąć jego punkt widzenia. Mrożek bowiem jest zawsze o krok przed nami. Trudno za nim nadążyć.

środa, 22 października 2008

TAKIE PODRÓŻOWANIE UWIELBIAM.

ImageRyszard Kapuściński "Podróże z Herodotem". Kraków, Znak, 2004.

Seweryn Hammer tłumaczył "Dzieje" Herodota w połowie lat czterdziestych, pracę rozpoczął chyba już w trakcie II wojny, co należy potraktować jako wiele znaczący zbieg okoliczności, bo dzieło to opowiada o wielkiej wojnie ery starożytnej. Czesław Miłosz nie mógł znać greckiego oryginału (greki nauczył się dopiero w latach siedemdziesiątych, przygotowując się do tłumaczeń biblijnych), trudno też przypuszczać, by przed 1947 rokiem czytał przekład Hammera, z tej prostej przyczyny, że trafił on do drukarni w 1951 roku, a światło dzienne ujrzał w roku 1955. Tak więc opinia Miłosza na temat dzieła Herodota, jako bardziej dobrotliwego i mniej krwawego od późniejszej Wojny peloponeskiej Tukidydesa, zawarta w znanym ustępie "Traktatu moralnego" z 1947 roku ("Jeżeli wiesz, co było potem, / To dziwnie ci nad Herodotem, / Mając znajomość z nocy kresem / Zasiadaj nad Tukidydesem"), była przytoczoną przez poetę opinią obiegową. U Herodota - i Kapuścińskiego - nie brak "purpurowego soku".Jest to zazwyczaj okrucieństwo komiksowe, sprowadzające się do technicznego opisu tego, co za pomocą ograniczonej liczby prymitywnych narzędzi człowiek może zrobić z ciałem drugiego człowieka, jak w tej pierwszej z brzegu scenie, w której Lidyjczyk Pytios błaga przyjaznego mu króla Persów, Kserksesa, o zwolnienie ze służby wojskowej jednego z jego pięciu synów. Król wpada w szał: ?Nędzny człowieku, ty ośmielasz się wspominać o twoim synu, choć jesteś moim niewolnikiem, który powinien by z całym domem i wraz z żoną iść za mną? Po tej odpowiedzi zaraz rozkazał tym, którzy do egzekucji byli powołani, aby odszukali najstarszego z synów Pytiosa i wpół go przecięli, po czym jedną połowę zwłok ułożyli po prawej stronie drogi, drugą zaś po lewej, a środkiem miało przejść wojsko?.

Nie ze względów obyczajowych jednak publikacja polskiego tłumaczenia Dziejów była tak długo wstrzymywana. O szybsze bicie serca musiały przyprawiać cenzurę zarówno opisy złowrogich perskich władców, których żądza panowania nie znała żadnych granic, jak i odpowiedź Ateńczyków udzielona perskiemu wysłannikowi, proponującemu im bałamutną ugodę: ?My sami wiemy, że Pers posiada potęgę o wiele większą niż my, tak że nie trzeba nam tego przypominać. Ale mimo to, przywiązani do wolności, będziemy się bronić, jak potrafimy?.

Polityczne perypetie wokół publikacji polskiego tłumaczenia "Dziejów" dobitnie pokazują, na ile książka ta, mimo upływu niemal dwu i pół tysiąca lat, zachowała swą bulwersującą siłę. Bo za Herodotem nie przepadali już jego współcześni ? miał za mało uprzedzeń (nie ukrywał na przykład swego podziwu dla barbarzyńców, jeśli tylko na niego zasługiwali, a powstanie religii interpretował w sposób naturalistyczny) i za dużo niezależności, by zaskarbić sobie powszechny poklask. Nie opłacał go żaden władca, utrzymywał się sam, dzięki spotkaniom autorskim, w trakcie których snuł opowieści ze swych rozlicznych podróży. Nie był naukowcem, raczej pierwszym reporterem o umyśle ruchliwym, chłonnym i krytycznym, w dodatku obdarzonym niezłym zmysłem marketingowym ? wiedział na przykład, od czego należy zacząć opowieść, by zaciekawić czytelnika. Kapuściński po raz pierwszy zetknął się z Herodotem w roku 1951, gdy zaczął studiować historię w Uniwersytecie Warszawskim; kilka lat później, gdy ukazało się wreszcie polskie tłumaczenie Dziejów, przyszły autor "Cesarza" rozpoczął już swą pracę reportera w ?Sztandarze Młodych?, odnalazł w nim idealnego towarzysza podróży.

Tłem "Podróży z Herodotem" są w dużej mierze afrykańskie szlaki autora, choć książka zaczyna się od opisu pierwszych wypraw Kapuścińskiego ? do Indii i do Chin ? w latach pięćdziesiątych (przy okazji Kapuściński daje dowód wielkiego dystansu do siebie i poczucia humoru, kreśląc swój autoportret z czasów młodości ? jest to portret zahukanego młodego dziennikarza z PRL-u, który rusza na wyprawę do Indii, nie znając angielskiego). Na pierwszy rzut oka Podróże z Herodotem to zaledwie postscriptum do "Hebanu". Jednak nikt, kto uważnie przeczyta Podróże, nie będzie miał wątpliwości, że to książka w dorobku autora arcyważna. Herodot nie jest tu przewodnikiem w sensie dosłownym, podróż w przestrzeni fizycznej nie odbywa się w zasadzie jego szlakiem, choć czasem o niego zahacza. Jest natomiast i nauczycielem warsztatu, i autorem sceptycznej refleksji o niemożliwości dotarcia do prawdy, która jest perspektywiczna, i kimś w rodzaju Sancho Pansy, co i rusz napominającym współczesnego podróżnika, ostrzegającym go przed popadnięciem w euforię: popatrz, powiada, nic nowego nie zdarza się pod słońcem, bo prawa historii są niezmienne i niezmienna jest ludzka natura.

Herodot postawił przed sobą dwa zasadnicze cele. Pierwszym było utrwalenie dziejów świata, przeciwstawienie się niszczycielskiemu działaniu czasu. Drugi, bodaj ważniejszy, cel Herodota stanowiło zrozumienie rozdarcia świata, faktu, że ?rozpada się on na Wschód i Zachód, że te dwa obszary są w stanie skłócenia, konfliktu, wojny?. Zwłaszcza to drugie pytanie jest wciąż aktualne, a nawet aktualniejsze niż kiedykolwiek wcześniej: jak bowiem zrozumieć tę plątaninę bezładnych faktów, które składają się na historię, na naszą współczesność, która staje się historią? Dlaczego ludzie nienawidzą się wzajemnie, walczą ze sobą, chcą panować nad innymi? Można to tłumaczyć, odwołując się do socjologicznych, historycznych czy politycznych faktów. Aby zajrzeć pod ich podszewkę, należy jednak odwołać się do hipotezy o niezmienności natury człowieka, dzięki której wciąż to samo przedstawienie grane jest na arenie dziejów. Herodot, uważany za ojca historiografii, dostarcza, nieoczekiwanie, argumentów przeciwko historyzmowi. Ludźmi powoduje zawsze i wszędzie hybris, złudzenie wszechmocy, wiara we własne nieograniczone możliwości, która ściąga na ich głowy gniew bogów. Dlatego właśnie historia Napoleona wyruszającego na Moskwę tak jest podobna do historii perskich władców organizujących wyprawy przeciwko Grecji. Być dobrym władcą to nie chcieć zbyt wiele, umieć nałożyć na siebie mądre ograniczenia.

Skoro człowiek jest wszędzie taki sam (żeby poznać jego naturę wystarczy, zgodnie ze wskazówką Schopenhauera, przeczytać jedno historyczne dzieło), skąd odnaleźć w sobie wystarczająco dużo zapału, by zwiedzać świat? ?Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia?. Dla Herodota - i Kapuścińskiego - nie historyczne prawa, ale ludzie stoją w centrum zainteresowania, a ich rozmaite wcielenia, kostiumy, są wystarczającą podnietą, aby wyruszyć w podróż. W podróży można napotkać znaki nieograniczonej niemal potęgi ludzkiego talentu i wyobraźni, takie choćby, jak ruiny wzniesionego na rozkaz Dariusza Wielkiego Persepolis, które stają się okazją do medytacji nad podwójną, bosko-diabelską naturą piękna. Podróżnik stoi na szczycie schodów prowadzących do miasta, skąd Dariusz patrzył kiedyś na korowód małych jak ziarnka piasku lenników, i pod wpływem tego widoku formułuje pytanie o cierpienie niewolników, którzy wznosili kiedyś to i inne miasta, ciosali kamienie a potem pchali je pod górę, to samo pytanie, które doprowadziło Nietzschego do obłędu. "Czy te cuda mogłyby powstać bez owego cierpienia? Bez bata dozorcy? Bez strachu, który jest w niewolniku? Bez pychy, która jest we władcy? Czy wszelkiej sztuki przeszłości nie stworzyło to, co jest w człowieku negatywne i złe? Czy nie stworzyło jej przekonanie, że to, co w nim negatywne i słabe, może być przezwyciężone tylko przez piękno, tylko przez wysiłek i wolę jego tworzenia? I że jedno, co się nigdy nie zmienia, to jest kształt piękna i żyjąca w nas jego potrzeba?".

Odkrycie wielokulturowości świata, dzięki któremu naszym oczom ukazał się Inny, było jedną z najtrudniejszych prób, przed jakimi stanął człowiek w ciągu ostatnich stuleci, próbą, w której nie zawsze udawało mu się zachować twarz. Jej rezultat bywał dwojaki ? albo utwierdzenie własnej tożsamości na drodze podboju i ujarzmienia Innego, albo zdobycie dystansu do samego siebie, spojrzenie na siebie oczami Innego. Zrozumienie, że sami należymy do tej wielkiej mozaiki, której wszystkich kamyków pewnie nigdy nie poznamy. Zmienne losy tych spotkań uprawniają nas do tego, by nazwać ziemię "pogodną Arkadią, która co kilka lat spływa krwią". Ale nigdy nie zniechęcą do wyruszenia w jeszcze jedną podróż w poszukiwaniu piękna.

POWRÓT DO ZAGAJEWSKIEGO

Adam Zagajewski "Anteny". Kraków, a5, 2005

Do lat siedemdziesiątych odsyła (dyskretnie) najnowszy tom Adama Zagajewskiego - Anteny: aż dwa wiersze poświęcone "staremu Marksowi". Ten sam tytuł - Stary Marks - nosi wszak powstały wówczas wiersz Wiktora Woroszylskiego. Ta sama postać pojawia się wtedy w wierszu Krzysztofa Karaska Młody Marks ("co myśli ten stary Marks / wyśmiewając niedobre wiersze / młodego Marksa"). U Zagajewskiego ten stary Marks:

Nie mógł się skupić, przepisywał dawne prace;
całymi dniami czytał młodego Marksa
i skrycie podziwiał tego ambitnego autora.
Anteny Zagajewski Adam Wydawnictwo a5
Wraz z Marksem wdziera się do poezji żywioł historii: "ożywa prawie codziennie pogodny wrzesień 39, świst bomb"; "kiedy się urodziłem żył jeszcze / i panował ospowaty Gruzin"; "Pisaliśmy wiersze jak ulotki i ulotki / jak fragmenty rozkwitającego poematu" - to wypisy autobiograficzne

Wraz z Marksem wdziera się do poezji żywioł historii: "ożywa prawie codziennie pogodny wrzesień 39, świst bomb"; "kiedy się urodziłem żył jeszcze / i panował ospowaty Gruzin"; "Pisaliśmy wiersze jak ulotki i ulotki / jak fragmenty rozkwitającego poematu" - to wypisy autobiograficzne. Kontekstem dla nich staje się w tej poezji historia Europy, dzieje powszechne. Na odwrotach tych kart spisywane są teksty czytanych poematów, nuty wysłuchiwanych symfonii, szkice oglądanych obrazów. Od dawna kusi mnie wypisanie z wierszy Zagajewskiego nazwisk twórców przezeń przywoływanych, odtworzenie tej poetyckiej, osobistej encyklopedii kultury. A wszystko to przyszpilone autoironicznym komentarzem:

Tak, obrona poezji i wysoki styl, etc.,
ale także letni wieczór w małym miasteczku,
gdy pachną ogrody a koty spokojnie siedzą
przed domami, jak chińscy filozofowie.

Co ważniejsze - poezja czy życie? Te wiersze unieważniają podobne pytania. Gdy je czytam, widzę młodego poetę piszącego wiersz Stary Zagajewski, rozpoczynający się frazą: "co myśli stary Zagajewski czytając wiersze młodego Zagajewskiego", który nagle dostrzegł, że - jak w wierszu Życie nie jest snem - "zaczęły się nad nami / coraz szybciej obracać zegary".
Spotykają się w tym tomie młodość i starość - spotykają się, nie ścierają. Czas przyspiesza, ale jednocześnie zawraca, uruchamia pokłady pamięci. Jeśli miałbym wskazać dominującą cechę tej poezji, powiedziałbym, iż jest to "poezja namysłu" - uważnej, ironicznie zdystansowanej refleksji skupiającej wokół niepochwytnego, lecz jednocześnie nieredukowalnego centrum pozornie rozproszone w czasie i przestrzeni zjawiska. Zarazem jednak zwraca uwagę jej dyskretna dynamika ujawniająca się wówczas, gdy mowa o "zwykłej tragedii" czy wówczas, gdy - jak w Antenach w deszczu - pojawia się werset: "Słońce mnie boli - mówi chłopczyk w parku". To zresztą poemat niezwykły, pełen paradoksów, aforystycznych skrótów, naładowany liryczną energią, domknięty wspaniałą, wielostopniową pointą: "Trzeba mówić z wnętrza. // Nie chodzi o poezję. // Nie mów, słuchaj. // Nie słuchaj". Mam wrażenie, że, przy zachowaniu ciągłości z dotychczasową twórczością, wraz z tym tomem pojawił się nowy, poetycko atrakcyjny, a zarazem, mimo tak wielkiego skupienia, "rozluźniony", pewniejszy siebie i swego słowa Zagajewski, Zagajewski, który (choć nie do końca) wyzwolił się z racjonalności i zawierzył temu, co Leśmian określał mianem "magii słowa".

PIĘKNY PREZENT-SARI





DOSTAŁAM BARDZO NIEZWYKŁY PREZENT. ZNAJOMA HINDUSKA POWRÓCIŁA Z WAKACJI, KTÓRE SPĘDZAŁA W SWOIM RODZINNYM DOMU I W PREZENCIE PRZYWIOZŁA MI TO SARI.BARDZO MI SIĘ PODOBA, ZAWSZE MIAŁAM OCHOTĘ NA POSIADANIE ORYGINALNEGO SARI.TERAZ TO CICHE MARZENIE SIĘ SPEŁNIŁO.DZIĘKUJĘ BARDZO.OCZYWIŚCIE NIE BĘDĘ GO NOSIŁA PO ULICY,ALE W DOMU NA SZCZEGÓLNE CHWILE, DLACZEGO BY NIE?

wtorek, 21 października 2008

SEBALD-PISARZ INTRYGUJĄCY

ImageW. G. Sebald, "Austerlitz”. Tłum. Małgorzata Łukasiewicz. Warszawa, W. A. B., 2007, s. 360.

W grudniu 2001 roku W. G. Sebald zginął w wypadku samochodowym na drodze w Norwich w Anglii. Był wtedy u szczytu literackiej kariery, która na dobre rozpoczęła się wraz z opublikowaniem w 1993 roku jego trzeciej powieści Wyjechali (The Emigrants). Dziś Sebalda uznaje się za jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy niemieckich. Pozostawił po sobie cztery powieści, eseje, kilka tomików poezji, a także zagadkę - trudno wyzbyć się wrażenia, że przedwczesna, tragiczna śmierć jest niepokojąco doskonałym zwieńczeniem jego elegijnej twórczości.

Wyjątkowość Sebalda jako pisarza kryje się w sposobie, w jaki konstruuje on narrację. Jego proza wymyka się klasyfikacjom i sytuuje gdzieś pomiędzy gatunkami (sam Sebald określał swoje powieści mianem prose-fiction). Pisane przez niego książki są mieszanką dziennika podróży i wymyślonych wspomnień, wypełniają je czarno-białe fotografie nieznanych postaci lub architektonicznych detali, obfitują w szczegółowe opisy fortyfikacji, dworców kolejowych i pejzaży. Są jak encyklopedia lub raczej jak wnętrze gabinetu osobliwości, po którym poruszać potrafi się tylko jego właściciel. Można też powiedzieć, że są one jak ludzka pamięć - wiele w nich zaskakujących obrazów i zatartych wspomnień. Jednak przedstawiają pamięć szczególną, bolesną pamięć doświadczonych wojną, ocalałych z Zagłady. Czytelnicy często napomykają o zawrocie głowy, o jaki przyprawia ich ta proza (Vertigo - zawrót głowy to zresztą tytuł jednej z powieści Sebalda), o swego rodzaju transie, w jaki wpadają, obcując z jej balansującą na granicy nudy raz monotonną, raz urywającą się niespodziewanie narracją. To, co istotne, opowiadana przez autora historia, rozmywa się gdzieś pośród "narracyjnej mgły" (określenie Geoffa Dyera), z której tylko czasem dochodzą nas odległe głosy czy echa.
Austerlitz to ostatnia książka Sebalda. Jej tytułowy bohater Jacques Austerlitz mówi o sobie: "Odkąd pamiętam, zawsze nawiedzało mnie poczucie, że nie mam swego miejsca w rzeczywistości, że wcale nie istnieję". Jak wszystkie postaci pojawiające się w powieściach tego autora Austerlitz czuje się wygnańcem, a jego tajemnica skrywa się w przeszłości. Wszystko zaczyna się od przypadkowego spotkania na dworcu w Brukseli. Tam właśnie narrator po raz pierwszy widzi Austerlitza. Rozmowa podjęta przez nich w dworcowej poczekalni toczyć się będzie przez trzydzieści lat. Dowiemy się z niej, w jaki sposób Austerlitz stopniowo odzyskiwał utracone życie. Wychował się jako Dafydd Elias w rodzinie walijskiego kaznodziei. Dopiero w wieku piętnastu lat dowiedział się, że jest Żydem, i poznał swoje prawdziwe nazwisko. Jego opiekunowie zniszczyli wszystkie dokumenty świadczące o jego pochodzeniu. Dlatego miną lata, nim dowie się, że urodził się w Pradze, skąd w 1939 roku jako pięciolatek został wysłany ostatnim dziecięcym transportem do Wielkiej Brytanii, a tym samym ocalony przed śmiercią, która spotkała niemal wszystkich jego bliskich. Jednak "zmarli powracają" - pisał Sebald w powieści Wyjechali. Niepokojącej, namacalnej niemal bliskości innego, widmowego świata Austerlitz doświadczał od wczesnego dzieciństwa: "Czasem było tak, jakbym usiłował ze snu wydostać się do rzeczywistości, to znów zdawało mi się, że obok mnie idzie niewidzialny brat bliźniak, niejako przeciwieństwo cienia", mówi, wspominając lata dorastania. Poznanie prawdziwego nazwiska przyniosło bohaterowi jedynie pozorną ulgę. Wiedza, jaką uzyskał wraz z tym odkryciem, spotęgowała tylko jego samotność, uczucie wyobcowania, rozpaczy, a jednocześnie dwuznacznej wyjątkowości, które towarzyszyło mu od zawsze. Raz jednak odemkniętych drzwi pamięci nie da się na powrót zamknąć - wracające z ogromną siłą wspomnienia, pojawiające się pod postacią halucynacji i przewidzeń zmusiły Austerlitza do konfrontacji z zapomnianą przeszłością i pchnęły do wyjazdu do Pragi w poszukiwaniu rodziców i utraconych wspomnień. Niepokój połączony z dziwnym odrętwieniem, który stale odczuwa bohater Sebalda, jest idealnym odwzorowaniem naszej współczesnej wrażliwości ukształtowanej w cieniu obozów zagłady i w bliskości ofiar wojen, prześladowań, kolonizacji i dekolonizacji.Widmowa egzystencja postaci zaludniających książki Sebalda możliwa jest dzięki wyznawanej przez pisarza koncepcji czasu. "Kiedy [...] idąc przez miasto, zaglądam na jedno z tych cichych podwórek, gdzie od dziesiątków lat nic się nie zmieniło, czuję niemal cieleśnie, jak strumień czasu spowalnia w polu grawitacji zapomnianych rzeczy. Wydaje mi się wtedy, że wszystkie chwile naszego życia dane są naraz w przestrzeni, jak gdyby przyszłe zdarzenia już istniały, i chodzi tylko o to, byśmy wreszcie znaleźli do nich drogę [...]. A czy nie możemy sobie wyobrazić, że mamy umówione spotkanie także w przeszłości [...] i mamy tam odszukać miejsca i osoby, które, niejako poza czasem, pozostają z nami w jakimś związku?" - zastanawia się Austerlitz. Czas jest dla Sebalda czymś względnym, plastycznym - przypomina on koncepcję Bruno Schulza piszącego o "odnogach czasu", w których równolegle do siebie istnieć mogą osobne światy. Coś odchodzi w przeszłość, aby w pewnym momencie do nas wrócić. Przeszłość, a wraz z nią pamięć wyziera zewsząd, nie sposób się przed nią ukryć. To właśnie pokazują czarno-białe, melancholijne fotografie, które Sebald konsekwentnie umieszcza w książkach. Możemy nieomal usłyszeć, jak opowiadają nam o przeszłości, "[...] coś się tam wewnątrz porusza, słychać ciche westchnienia rozpaczy, gémissements de désespoir".
Świat, który odkrywa przed nami Sebald, to świat trawiony rozkładem. Spowija go mgła, deszcz i kurz, a pierwowzorem jego budowli mógłby z powodzeniem być zamek w Komburgu - siedziba Chateaubrianda, piewcy fantomów, bytu cieni. W Pamiętnikach zza grobu Chateaubriand tak ją opisuje: "Dodajcie do tego jeszcze rozmaite części przyboczne, chodniki i schody tajemne, więzienia i wieżyczki, cały labirynt ganków krytych i odkrytych, podziemia murowane, których rozgałęzienia były po części nieznane, powszechne milczenie, ciemność, twarze ponure, a będziecie mieli zupełny obraz zamku w Komburgu". Przedstawiane przez Sebalda, uosabiające siłę porządku oraz rozumu, budynki twierdz, dworców i pałaców, ciągnące się w nieskończoność robotnicze osiedla czy przez lata nieotwierane pokoje - wszystkie mają coś z tajemniczości i przejmującej zgrozą pustki gotyckiego zamczyska, wraz z chwilą powstania „rzucają już cień własnej destrukcji i zaprojektowane są od początku pod kątem przyszłego bytowania w charakterze ruin".
Ruiny są bardzo ważną figurą w twórczości pisarza. To właśnie w na wpół zrujnowanej, nieczynnej poczekalni londyńskiego dworca Austerlitz doświadcza "ssącej siły minionego czasu" i odkrywa w sobie dotychczas zatarte wspomnienia z dzieciństwa. Wszystkie budowle mają dla Sebalda ambiwalentny, zagadkowy status ruin, są przepełnione martwotą, a jednak zachowują pamięć o minionych zdarzeniach, mają moc ożywiania wspomnień.Spośród wszystkich książek Sebalda Austerlitz najbardziej przypomina konwencjonalną powieść. Jako pierwsza przynosi też nutę optymizmu. Pisarz daje swojemu bohaterowi nadzieję - Austerlitz mimo licznych kryzysów powoli wydaje się wracać z krainy cieni do świata żywych ludzi. W Pradze odnajduje rodzinny dom, w tamtejszym archiwum teatralnym trafia na zdjęcie matki, potem zaś wyrusza do Paryża, tam bowiem urywa się ślad jego ojca. W pewnym sensie Austerlitz to zapis doskonałego seansu psychoterapeutycznego. Jacques Austerlitz jest ocaleńcem i jako taki z całą mocą doświadcza traumy właściwej ocalałym z Zagłady. "Kiedyś w przeszłości myślałem, popełniłem jakiś błąd i teraz żyję fałszywym życiem" - mówi, wspominając swoje dziecinne lęki. Życie jawi mu się jako nieistnienie, znikanie, zamazywanie i rozpacz. Wykształcone przez lata mechanizmy obronne okazują się zbyt słabe wobec naporu wypieranych wspomnień. Autocenzura myśli prowadzi bohatera do paraliżu mowy, gwałtownego niszczenia wszystkich zapisków i notatek, przedłużającej się bezsenności, ataków halucynacji i wreszcie do całkowitego załamania nerwowego. Przypadkowo usłyszana audycja w radio staje się dla niego impulsem do podróży do Pragi. Tak rozpoczyna się uzdrawiający proces żałoby, określany w psychologii terminem working through,, przepracowywanie traumy prowadzące do wyzwolenia się ze stanu wszechobecnej melancholii i zaakceptowania tego, co dotąd było niechciane i wypierane ze świadomości. Poprzez opowiadanie swej historii Austerlitz przechodzi od pamięci traumatycznej do narracyjnej. Życzliwy słuchacz, którego odnajduje w osobie narratora, jest mu niezbędny, dopiero rozmowa pozwala mu zdobyć konieczny do odbudowania tożsamości dystans do minionych traumatycznych wydarzeń. Obsesja na punkcie przeszłości wpisuje pisarstwo Sebalda w rozwijającą się od lat osiemdziesiątych XX wieku kulturę posttraumatyczną, której znanymi i wybitnymi przedstawicielami są między innymi Thomas Bernhard i Henryk Grynberg. Kultura posttraumatyczna żywi się urazem, nie pragnie zagojenia ran, ponieważ właśnie one są źródłem tożsamości jej tworów. Wydaje się, że i w tym wypadku Sebald idzie własną drogą. Jego dzieło spotykało się z zarzutem wtórności wobec XIX-wiecznych niemieckich elegii, nazywano go pisarzem "proustowskim", lecz mimo to broni on swojej osobności. Jego fetyszem jest pamięć i jej tajemnicze mechanizmy. Jego pisarstwo, odmiennie niż kultura posttraumatyczna, nie spogląda obsesyjnie w przeszłość - ono jest ową przeszłością i z niej się wywodzi. Sebald patrzy na świat, podobnie jak Chateaubriand, niejako zza grobu. "W Niemczech mówiło się, że on pisze jak duch, nad jego twórczością w niepokojący sposób zawsze unosiła się aura dzieła pośmiertnego" - pisał we wspomnieniu o Sebaldzie Geoff Dyer. Wydaje się, że właśnie owa niezwykła umiejętność pisania niejako z przeszłości, fantomiczność jego świata, czyni Sebalda jednym z najbardziej interesujących pisarzy minionego wieku.

HISTORIA WARTA POZNANIA.

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozpoczynam rozdział, w którym chcę nakreślić sylwetkę mego ojca, ostatniego rabina Lwowa, błogosławionej pamięci dr. Jecheskiela Lewina. Trudno jest opisać życie tego człowieka, ponieważ ramy nie tylko rozdziału, ale i książki byłyby zbyt skromne na skreślenie jego biografii. Dokonał herkulesowej pracy, poświęcając się bez reszty narodowi, a przede wszystkim Bogu. Złotymi zgłoskami wpisał się na karty historii Żydów. Był gigantem ducha. Wrył się na zawsze w pamięć Żydów polskich, a specjalnie Żydów Lwowa.

ImageOjciec mój pochodził ze starej rabinackiej rodziny, która wywodzi się od sławnego rabina amsterdamskiego Chachama Tzvi Aschkenazego, był wnukiem rabina lwowskiego Izaaka Schmelkesa, znanego w sferach talmudycznych jako Bejt Jicchak. Dziadek Natan Lewin był rabinem Rzeszowa. Nic też dziwnego, że wyrastając w atmosferze prastarej tradycji, ojciec poświęcił się karierze rabinackiej. Niezależnie jednak od oświaty talmudycznej kształcił się. Ukończył gimnazjum i Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, uzyskując stopień doktora filozofii (praca doktorska: Neoplatonizm a judaizm).
W młodym wieku został rabinem jednego z największych miast polskiego Górnego Śląska, Katowic. W 1929 roku opuścił jednak tę gminę, nie mogąc się pogodzić z duchem całkowitej asymilacji, który tam panował, i przeniósł się do Lwowa.
Zwracał na siebie uwagę swą niecodzienną powierzchownością i indywidualnością. Wysoki, smukły, z charakterystycznym dobrotliwym uśmiechem na ustach. Nawet zmarszczki dookoła oczu świadczyły o pogodzie ducha tego człowieka. Wysokie, silnie sklepione czoło dowodziło intelektu, rozsądku i inteligencji. Włosy ciemnego koloru zaczesane do góry i piękna blond broda. Tak mniej więcej wyglądał mój ojciec.
Był duchownym w pełnym tego słowa znaczeniu. Z chwilą gdy został rabinem, wszystko odłożył na drugi plan, stawiając ponad wszystko Wszechmogącego i żydostwo. Zatapiał się w modlitwie w zupełności. Wpadał w kontemplację, zagłębiając się w Stwórcy, stając przed Nim. Gdy recytował w templu modlitwy, recytował je z taką mocą, że wstrząsał duszami ludzkimi.
Wszystkie jego walory wewnętrzne i zewnętrzne zdobyły mu olbrzymią popularność. Specjalnie garnęli się do niego maluczcy i biedni, których był opiekunem. W każdym przede wszystkim widział człowieka, twór boży. Jego wrogami byli ci, których gromił biczem swego słowa za to, że nie tylko sami, lecz także ciągnąc innych, staczali się w moralną przepaść. Miał przedziwny dar krasomówstwa. Był jednym z najlepszych mówców w Małopolsce, a może nawet w Polsce. Jego kazania ściągały tłumy ludzi. Słowami porywał, ludzie słuchali jego słów jak zahipnotyzowani. Mowy były treściwe, zawierały głębokie myśli, a przede wszystkim były jasne i dla większości zrozumiałe. Sławna była swego czasu mowa wygłoszona na pogrzebie żydowskiego studenta zamordowanego na terenie Uniwersytetu Lwowskiego w 1938 roku. Zaatakował w niej niedwuznacznie politykę rządu polskiego w stosunku do Żydów. (Pogrzeb Zellermayera).
"Syjonizm jest jedynym wyjściem dla Żydów, syjonizm jest jedyną ideologią polityczną godną Żyda". To było zasadą ojca. Z całym zapałem idealisty jeszcze we wczesnej młodości rzucił się w wir pracy politycznej. Stanowisko rabina i praca naukowa nie przeszkadzały mu bynajmniej być prezesem Keren Kajemetu i Hajesodu na Małopolskę. Następnie pracował czynnie w egzekutywie syjonistycznej. Jego zasługi na tym polu były olbrzymie, niestety jednak faktów przytoczyć nie potrafię, bo byłem wówczas za młody, żeby to zrozumieć. Lepiej, gdy wypowiedzą się ci, którzy przeżyli ten kataklizm dziejowy, a znali ojca z pracy. Są to znany działacz syjonistyczny, członek Agencji Żydowskiej dr Emil Schmorak, dr Emil Sommerstein i wielu, wielu innych.
Podręczna biblioteka ojca składała się z 12 000 książek. To świadczy o ogromie jego intelektu. Ojciec stale je wertował. Biblioteka składała się z trzech części: rabinicznej, filozoficznej i historycznej. Bibliofil mógł znaleźć w niej niejednego białego kruka. Na przykład w bibliotece ojca znajdowało się genewskie wydanie Józefa Flawiusza Wojny żydowskiej z 1506 roku, były też weneckie Gemary z początków XVII stulecia. Każdą wolną chwilę ojciec spędzał wśród książek. One były jego największą namiętnością. Tam powstawały jego mowy, artykuły i książki niestety chwilowo zaginione.Najbardziej garnęła się do ojca młodzież, której był nie tylko opiekunem i przewodnikiem, lecz przede wszystkim przyjacielem. Interesował się nią, jej poglądami, sposobem nauczania w szkołach. Był opiekunem olbrzymiego odłamu młodzieży żydowskiej w polskich szkołach, narażonej na antysemickie wybryki kolegów i nauczycieli Polaków. Będąc inspektorem szkół powszechnych, odwiedzał je stale. W tym tylko celu przyjął ten kłopotliwy poniekąd urząd. Dla młodzieży zorganizował specjalne nabożeństwa w templu, tak zwane egzorty. Wielki nacisk kładł też na religijne wychowanie młodzieży. Za czasów ojca poziom nauki religii podniósł się wydatnie. Wykładowcami byli błp. dr Bartfeld i rab. dr Dawid Kahane. Ale tym wszystkim ojciec się jeszcze nie zadowalał. Wykładał 2 godziny dziennie w Pedagogium (wyższej uczelni przygotowującej nauczycieli dla szkolnictwa żydowskiego). W ostatnich latach przed wojną był rektorem tejże uczelni.
Wszystko to razem nie przeszkadzało ojcu bynajmniej w pracy naukowej. Ojciec był filozofem i nad tą ciekawą dziedziną nauki intensywnie pracował. Napisał 3 książki, których rękopisy chwilowo znajdują się w Związku Radzieckim. Tytuł jednej pamiętam: Marek Aureliusz - cesarz filozof . Tytuł drugiej prawdopodobnie: Neoplatonizm. Nad tą książką ojciec pracował razem z profesorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie Ryszardem Ganszyńcem, z którym był zaprzyjaźniony.
Środowisko, z którego ojciec wyszedł, było ortodoksyjne, lecz ojciec się z ram ortodoksji wyłamał. Nie pod względem religijnym, nie pod względem tradycji, lecz ze względów narodowych. Wówczas ortodoksja wszystkimi możliwymi środkami zwalczała syjonizm. Trzymała młodzież z dala od oświaty świeckiej i prądów narodowych. Już sam fakt, że obok oświaty rabinicznej kształcił się dalej, był solą w oku pewnych kół, które od wnuka Bejt Jicchaka oczekiwały czegoś zupełnie innego. Lecz ojciec mój nie należał do ludzi, których można wziąć w karby i skierować na jakąś drogę. Należał do ludzi, którzy sami tworzą nowe drogi. Był nieubłaganym wrogiem asymilacji, lecz z tą samą siłą występował nie przeciw ortodoksji, lecz przeciw ciemnocie. Sam ortodoksem do śmierci pozostał, wiążąc to z olbrzymią erudycją, syjonizmem i szerokimi horyzontami.
ImageDo pierwszych ostrych tarć doszło, gdy ojciec kandydował na stanowisko rabina postępowego we Lwowie. Zaatakowano go w prasie, z początku przemawiając do ambicji, następnie zupełnie niedwuznacznie grożono końcem pierwszego rabina postępowego we Lwowie, którego chasydzi fanatycy otruli w 1848 roku. Ojciec zupełnie się tym nie przejął. Z całą konsekwencją kroczył dalej drogą, którą sobie wyznaczył. Początkowo wywołało to szaloną burzę w sferach ciemnoty, lecz w kołach światłej ortodoksji zdobył sobie z czasem swoimi poczynaniami najgłębszy szacunek i uznanie. Ciasne umysły pozostały jego wrogami do końca, a nawet po śmierci. Ze swoimi kolegami ortodoksami, rabinami Ziffem, Wolfsbergiem i Altmanem, pozostawał w najlepszych stosunkach.
W okresie kadencji ojca gmina wyznaniowa znajdowała się u szczytu swego rozkwitu. Była to zasługa dwóch rabinów gminy, dr. Lewiego Freunda i dr. Jecheskiela Lewina. Tempel stał się ośrodkiem i centrum duchowym żydostwa lwowskiego. Z kazalnicy rozlegały się wzniosłe słowa Tory, nauki moralne, lecz także ciężkie gromy przeciw asymilacji. Nabożeństwa były przepiękne. Towarzyszył im znakomity chór, a także modlili się wybitni kantorzy. W soboty i święta synagoga była przepełniona, ciesząc się niespotykaną dotąd frekwencją.
Po śmierci dr. Abrahama Inslera, założyciela tygodnika "Opinia", jednego z czołowych dziennikarzy żydowskich, ojciec objął stanowisko redaktora naczelnego tego tygodnika. Wydawał go razem z red. Michałem Hoffmanem. Artykuły pióra ojca ukazywały się od mniej więcej 1920 roku w żydowskich gazetach w Polsce. Pisywał do "Nowego Dziennika", "Chwili", "Tagblattu", "Der Najer Morgen", "Gazety Porannej" i wielu innych. Lecz całą pełnią zabłysnął talent publicystyczny ojca w "Opinii". Artykuły wstępne podpisane inicjałem "L" cieszyły się szaloną poczytnością, jak też odcinki biblijne. W nieustraszony sposób wystąpił do walki z faszyzmem na łamach tego tygodnika. Przy "Opinii" założył wydawnictwo Cofim, które wydało cały szereg wartościowych książek.
Ciekawy był tryb życia, jaki prowadził ojciec. Wstawał codziennie o czwartej rano i do siódmej pracował w gabinecie. Później szedł do templu na modlitwy poranne. Po śniadaniu przyjmował interesantów do drugiej, czasami też do czwartej po południu. Nikt nie odchodził, nie załatwiwszy swoich spraw. Poczekalnia ojca była stale pełna ludzi. Po południu wykładał w Pedagogium, skąd udawał się do templu na modlitwy wieczorne. Wieczorem zabierały mu czas instytucje, którymi kierował, lub posiedzenia. Gdy, bywało, wieczór miał wolny, co należało do rzadkości, zamykał się w swej ulubionej bibliotece, pracując naukowo, względnie pisząc. Jasne jest, że prowadząc taki tryb życia, miał dla nas, dzieci, bardzo mało czasu. Ubolewał nad tym, lecz praca i obowiązki duchownego były na pierwszym planie, myśmy szli po tym. Do nas należało jedynie sobotnie popołudnie. Prowadzono dom bardzo piękny, w którym kwitła prastara żydowska tradycja. Wieczory piątkowe, sedery, święta były po prostu krynicą, z której czerpaliśmy żydostwo. Zostaną one na zawsze w pamięci brata i mojej.

Image W latach trzydziestych arcybiskup metropolita greckokatolickiego obrządku, Andrzej hrabia Szeptycki, obchodził 70-lecie swoich urodzin. Duchowieństwo polskie kierujące się nienawiścią narodową i szowinizmem zignorowało tę uroczystość. Ojciec, chcąc zaprotestować przeciw temu, odwiedził wraz ze swoim kolegą metropolitę. W ten sposób zadzierzgnęła się nić osobistej przyjaźni między ludźmi, którzy potrafili się wznieść ponad wszystko i mimo dzielącej ich przepaści znaleźć wspólną platformę. Obaj byli filozofami, obaj byli głęboko wierzący, każdy na swój sposób. Ojciec zapoznał metropolitę ze skarbami ducha i kultury żydowskiej, co przyniosło później olbrzymie owoce. Metropolita Szeptycki w czasie okupacji niemieckiej uratował wielu Żydów, z niesłychanym poświęceniem i szlachetnością, a przede wszystkim zupełnie bezinteresownie. Był przyjacielem Żydów.
Wojna. Do Lwowa wkroczyli Sowieci. Rozpoczął się ciężki okres walki dla ojca. Mimo widocznego niebezpieczeństwa nie opuścił swego posterunku. Nie uległ terrorowi sowieckiemu. Z kazalnicy nadal nauczał i nieraz z całą odwagą cywilną występował przeciw antyreligijnej propagandzie sowieckiej. Odwagą swoją zaimponował nie tylko Żydom, ale także Polakom i Ukraińcom, a przede wszystkim komunistom. Nie licząc się zupełnie z następstwami, jakie to mogło pociągnąć, ruszył w nierówny bój z całą odwagą i nieustraszonością człowieka, który wie, że spełnia pewną misję, który wie, że za nim stoi Bóg. Tempel gromadził jeszcze szersze rzesze wierzących, słowo Boże głoszone przez ojca rozlegało się z nie mniejszą siłą jak przed wojną. Z całą stanowczością oparł się pokusom Sowietów, którzy proponowali mu karierę polityczną i naukową w zamian za zrzeczenie się rabinatu. Od swej linii, której się trzymał przez całe swoje życie, nie odstąpił ani na włos. I tak przeszły dwa lata ciężkiej walki, które ojca szalenie postarzyły. Posiwiał, jedynie oczy pałały dawnym młodzieńczym blaskiem, biła z nich nadal niespożyta energia. Pogody ducha nie tracił nawet w najtrudniejszych momentach. Nic tego człowieka o granitowej sile ducha złamać nie mogło.

Image Dnia 30 czerwca 1941 roku wkroczyły pierwsze hordy faszystowskie do Lwowa. Na drugi już dzień rozpoczął się pogrom. Padły pierwsze ofiary. Ojca przestrzeżono, by ukrył się. Ale on nie należał do ludzi, którzy się chowają. Z podniesioną głową spokojnie kroczył ku swemu przeznaczeniu. Widząc, że pogrom przybiera zastraszające rozmiary, postanowił udać się do wyżej wspomnianego metropolity Andrzeja Szeptyckiego z prośbą, by wpłynął na rozbestwioną ludność ukraińską, której dziełem był pogrom. Należy zaznaczyć, że metropolita Szeptycki był jedynym człowiekiem, który miał wpływ na motłoch ukraiński. Oto kilka zdań z ich rozmowy. Treść ich znam, ponieważ tłumaczyłem ojcu wstęp z języka polskiego na ukraiński:

Przyszedłem do Pana, Ekscelencjo, w imieniu gromady żydowskiej miasta Lwowa i prawie półmilionowej rzeszy Żydów żyjących na terenach zachodniej Ukrainy. Swego czasu wysłowiłeś się: "Jestem przyjacielem Żydów". Zawsze podkreślałeś swe przychylne stanowisko do nas. Proszę, by teraz w chwili strasznego niebezpieczeństwa Ekscelencja dał dowód swej przyjaźni, wpływając na wzburzone masy, które rozpoczęły pogrom. Proszę o ratunek dla setek tysięcy Żydów. A Bóg wszechmogący i wszechwiedzący stokrotnie Ekscelencji to wynagrodzi.

Później z ust metropolity dowiedziałem się jeszcze kilku szczegółów. Metropolita prosił, by ojciec został u niego w pałacu, dopóki się nie uspokoi na mieście. Ojciec na to odpowiedział:

Moja misja jest skończona. Przyszedłem interweniować dla ogółu, a nie ukryć siebie. Idę do mojej gromady, gdzie jest moje miejsce. Bóg ze mną.

Z tymi słowami na ustach wyszedł. W naszym domu była właśnie ukraińska milicja, która ciągnęła Żydów do więzienia Brygidek. Sąsiadka specjalnie czekała na ojca, by go przestrzec, lecz odpowiedział jej, że jest mu wszystko jedno, i kredowobiały wszedł na schody. Przed drzwiami mieszkania schwytali go Ukraińcy i zaprowadzili do Brygidek, gdzie zginął śmiercią męczeńską al kidusz Haszem. Dumnie kroczył, bity przez Niemców i Ukraińców, z podniesionym czołem i pogodą, i spokojem, jakie daje człowiekowi poczucie spełnionego obowiązku i czyste sumienie. Gdy znalazł się wśród tłumu, odmówił modlitwę przedśmiertną Wide, zwrócił się do ludzi i zaintonował wielkim głosem: Szma Jisrael Adonaj..., dalej już nie dokończył. Seria z karabinu maszynowego przecięła nić żywota tego człowieka o kryształowej duszy. Byłem naocznym świadkiem śmierci ojca. Razem z nim zginęło około 2 000 ludzi.
Muszę dodać, że idąc do metropolity ojciec włożył czarny ornat i rękawiczki, których zazwyczaj używał do pogrzebów. Przed odejściem serdecznie pożegnał się z rodziną, jakby przeczuwając, że idzie na śmierć. Tak zginął ostatni rabin Lwowa dr Jecheskiel Lewin - luminarz żydostwa polskiego. Śmierć była koroną jego życia. Prowadził żydostwo lwowskie za dobrych czasów, prowadził je w ciężkim okresie okupacji sowieckiej, poprowadził w daleką drogę - bez końca - w wieczność.