Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuł. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuł. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 czerwca 2010

Tekst Marai z Zeszytów Literackich nr 110

W Padwie tak go nazywają: Il Santo, Święty. Z ziemską i ludzką poufałością. Święty Antoni jest w Padwie obecny tak jak ktoś, kto przynależy do rodziny. Wszyscy znają Świętego, mieszkańcy miasta odwiedzają jego grób w wielkiej bizantyńskiej bazylice jak grób przodka, z którym wszystko można omówić; wszystko, nawet najbardziej wstydliwe i smutne ludzkie sprawy.

Obcy też po to do niego idą. Ktokolwiek przyjeżdża do Padwy, pierwsze kroki kieruje do grobu Świętego Antoniego. Przystaje najpierw przed ogromnym kościołem, obok pomnika Gattamelaty na koniu i w roztargnieniu słucha nawoływań sprzedawców pamiątek, świec, świętych obrazków, cudownych medalików i widokówek. Potem kupuje dla Świętego Antoniego półmetrową świecę i wkracza do kościoła, przechodzi pod pękatą kopułą i zatrzymuje się przed pogrążonym w czerwonym półmroku płonących lampek grobowcem. W tym miejscu spoczywa Święty.
O każdej godzinie dnia klęczy tu wielu ludzi. Włosi i cudzoziemcy, mieszkańcy miasta i bogobojni turyści, którzy snują się grzecznie po sanktuarium, trzymając w ręce kapelusz, rękawiczki i aparat fotograficzny, a ich twarze zdradzają zmieszanie. Nikt nie zwraca na nich uwagi. Klęczy tu młoda kobieta w roboczym ubraniu, zrzuciła pewnie tylko fartuch i przybiegła z kuchni sąsiedniej restauracji, uklękła przed grobem Świętego i ukryła twarz w dłoniach. Kiedy po jakimś czasie wychodzi, widzę, że ma oczy mokre od łez. "Gdzie idziesz?", spytano przed chwilą, kiedy rozwiązywała fartuch. — "Zaraz przyjdę — odparła. — Zajrzę tylko na chwilę do Świętego".
Stoi tu lekko pochylony, wysoki, chudy, siwowłosy mężczyzna w ciemnym garniturze. Wyróżnia się niedbałą elegancją i dyskretną, smutną rezerwą, która nie pozwala mu zdradzić uczuć, okazać bólu nawet w pobliżu tego grobowca, przy którym płyną łzy. Głowę lekko skłonił, spogląda w czerwonawy mrok, dolna warga mu drży.
Stara kobieta w chustce głośno mamrocze z typową dla głuchych nieświadomością, że wszyscy słyszą, i najwyraźniej czuje się tu jak w domu; przydźwigała wszystkie strapienia, jakimi obdarowały ją młodość i starość w ciągu długiego życia: błaganie o szczęście i żałość mrocznego rozczarowania, jękliwe słowa żałoby i bezrozumne skargi rozpaczliwego wyrzutu. Przed grobem Świętego stara kobieta zachowuje się swobodnie, wyciera nos, mruga wilgotnymi oczami, rozgląda się, po czym dalej ciągnie swoją długą i głośną skargę. Co opłakuje? Na co się żali? Pewnie już nawet nie chodzi o szczegóły, o śmierć Eleonory i nieszczęście Giuseppy, nie o to, że Philippo pije, a Vittorio zginął... Nie, ona żali się na wszystko, wszystko, co było i jest, na całe życie z jego niepojętymi i nagłymi zwrotami, namiętnościami i ich skutkami. Stara kobieta mamrocze bez przerwy, ale niespiesznie, jak ktoś, kto ma czas i wie, że Święty cierpliwie wysłucha skargi. Młoda kobieta bez kapelusza przyciska dziecko do piersi i wznosi w górę niebieskie, jakby niewidzące, szklane oczy.
Wokół nagrobka, który kryje relikwie Świętego, rozgoryczeni i cierpiący ludzie, którzy mu ufali, pozostawili fotografie, listy i inne drobne przedmioty. Wiele tu zdjęć dzieci: miłe albo przestraszone buzie tych, których uratował Święty Antoni, przyjaciel dzieci, kiedy anioł śmierci wyciągał już swą kościstą rękę ku ich kędzierzawym główkom. Listy zapisane gorączkowym pismem, wyrażające wdzięczność w najróżniejszych językach. Dziękują, błagają, wyznają i żałują za grzechy, obiecują. Piszą we wszystkich językach niebieskim, czarnym i liliowym atramentem: "Jesteśmy ludźmi, jesteśmy grzeszni, jesteśmy dziećmi śmierci. Ale chcemy być szczęśliwi. Chcemy być kochani, nie chcemy, by nasze dziecko zmarło na koklusz. Kochany Święty Antoni, dopomóż!". A Święty milczy, ponieważ wie, że ludzie są słabi, żal za grzechy i obietnice jutro zmienią się w zimną obojętność, łakomą żądzę i zuchwałą wyższość. Świętego nie obchodzą obietnice. Milczy i pomaga.
Dlatego ja też zapalam świecę przed grobem Świętego, przystaję w mroku i mówię do niego w myślach:
"Wierzę w ciebie, drogi Święty, bo jesteś blisko ludzkich pragnień i cierpień. Będę cię odwiedzał co roku, jeśli łaskawy los pozwoli mi się znaleźć w pobliżu Padwy. Nie proszę cię o nic, ale nie kieruje mną duma, tylko zrozumienie i zgoda na los. ImageWierzę jednak, że możesz pomóc, i wierzę, że wszystkie te pragnienia, bóle, nadzieje i rozczarowania, z którymi wierni błagalnie zwracają się ku tobie, zespalają się w potężną, ponadludzką moc. Czuję ją w pobliżu twego grobu i dlatego zawsze stoję tu ze ściśniętym gardłem. Nie proszę cię o pomoc, drogi Święty, ponieważ wiem, że jestem odpowiedzialny za wszystko, co się stało i stanie: jestem winny i jestem ofiarą, inaczej być nie może. Ale uczucia ludzi, którzy zwracają się do ciebie o każdej porze dnia i w każdym miejscu na świecie, by ucieleśnić się tu w postaci łzy, listu czy fotografii, wszelkie cierpienia, na jakie nie ma ziemskiego wytłumaczenia, cała nadzieja i tajemnicze, niezrozumiałe pragnienia, wszystko to wzdycha, szepcze i płacze przy twoim grobie. I gdyby te westchnienia, które się ku tobie kierują, złączyły się w jedno, zerwałaby się tu taka wichura, tu, w tym mrocznym kościele, jak nad Saharą, kiedy podnosi się burza piaskowa. Drogi Święty, który trzymasz Dzieciątko na ręku, pomagaj ludziom. Sekret pomocy jest twoim sekretem. Bo widzisz, że nad ludzkim światem znów krąży Anioł Przeznaczenia. Pomóż, drogi Święty, zauszniku ludzkich pragnień, namiętności i nędzy, pomóż, ty najbardziej ludzki spośród świętych, który z gotowością pochylasz się nad upokorzeniem i hańbą, bo wiesz, jacy są ludzie, i wiesz, jak nędzny i zarazem wzniosły jest nasz los. Pomóż, drogi Święty, by Hans, Jean i George wrócili do domu z wojny, pomóż, by kobiety były silne i miały dzielne i uczciwe serca, i żeby dzieci nie dusił ani koklusz, ani gaz musztardowy. Teraz musisz szczególnie dużo pomagać, drogi Święty, bo grozi nam straszliwe osierocenie. Żarliwe modlitwy cierpiących i ubogich mogłyby teraz zapalić przed Tobą świecę tak ogromną jak Mont Blanc czy Gaurizankar, i w blasku tej świecy, która oświetla pogrążony w ciemności świat, nie ujrzałbyś nic innego, tylko pobladłe i załzawione albo wykrzywione śmiertelnym grymasem, nieme twarze. Więc teraz pomóż" — tak do niego mówiłem.
A młoda kobieta z dzieckiem na ręce uśmiechnęła się, jakby otrzymała wieść z niebios, i z ulgą wznosząc w górę niebieskie oczy, lekkim krokiem ruszyła do wyjścia.

Magyar Nők Lapja, 20 I 1940

SÁNDOR MÁRAI
tłum. Teresa Worowska

Niniejszy szkic pochodzi z tomu Sándora Máraiego, który ukaże się w serii "Podróże" nakładem Zeszytów Literackich.

Tekst tak piękny, że nie mogłam nie zamieścić go tutaj. Kupujcie Zeszyty Literackie!!!

wtorek, 25 sierpnia 2009

z Zeszytów Literackich

Japonia
TOMAS VENCLOVA
W poprzek połowy świata. Gubię jeden dzień z życia (trzynastkę), bo przecinamy linię zmiany dat. Samolot leci prawie piętnaście godzin bez przerwy, co nie sprawia mi większego kłopotu. W pewnym momencie z okna widać ponure kopce śniegu - góry Alaski nieopodal Fairbanks. Po prawej stronie Kamczatka i Wyspy Kurylskie, niebezpieczny region, nad którym Sowieci całkiem niedawno zestrzelili koreański samolot pasażerski. Zginęło wtedy około trzystu osób. Przed wyjazdem kolega A. L. życzył mi: "Oby towarzysz Andropow zechciał cię zestrzelić w drodze powrotnej, po obejrzeniu Japonii. Wtedy będzie mniej przykro".
15 maja 1984
Budzę się o trzeciej, nie mogę zasnąć. Za oknem powoli świta, miasto staje się coraz bardziej widoczne, niczym na fotografii, wilgotne, czyste, pod niskimi obłokami - trochę zabawkowe. Białe i czerwonawofioletowe budynki w stylu konstruktywizmu. A parki, jakież parki! Wszystko rozpościera się gdzieś hen w nieskończoność, zapewne aż do szczytu Fudżi pozostającego poza zasięgiem wzroku.[...]
Tematyka kongresu dotyczy głównie perspektywy wojny atomowej - tutaj ta trauma nadal przytłacza. W pomieszczeniu obok wystawa na temat Hiroszimy - stopione od gorąca i promieniowania japońskie naczynia. „Niczego mnie, proszę pana, tak nie żal jak porcelany”.[...]
Nie słucham wystąpienia Robbe-Grilleta, przecież nie po to przyjechałem do Japonii. Pociąga mnie miasto - chciałoby się zebrać jeszcze jakieś jego okruchy. Już całkiem nieźle zacząłem radzić sobie w metrze. Ale mimo to czuję się otoczony przez magiczne znaki, niepojęte gesty, elegancko nieprzejrzystą mgłę. Kobiety w wagonie śmieją się jak Europejki (o mało nie wysiadły przez pomyłkę na złej stacji), ale jakoś inaczej, i basta. Nie chcę być rasistą, jednak czasem mam wrażenie, że otaczają mnie kukiełki z bajek Hoffmanna.
Kilka wspaniałych godzin spędzam w najbardziej tradycyjnej dzielnicy Tokio - w Asakusie. Tu zostaję na obiad w małej restauracji, gdzie na migi udaje mi się zamówić ryż z ostrym sosem za 600 jenów (według tutejszych cen tanio jak barszcz). Zwiedzam imponującą i bardzo ludową świątynię Sensoji. Mogę zrozumieć tylko tyle, że niczym się ona nie wyróżnia, jest nawet prymitywna (powiedzmy, jak cerkiew na prowincji), ale cała reszta pozostaje niejasna. W dużej misie pośrodku podwórza dym z kadzidła, ludzie grzeją nad naczyniem dłonie (widocznie to jakiś rytuał), ja również się ogrzewam. Potem wszyscy rzucają drobne, a może nawet coś innego do studni. Kupują coś w rodzaju modlitewników buddyjskich, ja również. Wnętrze świątyni tonie w kwiatach, lśni ogromnym złotym baldachimem, wytwornymi posągami i lampionami. Tu zaczyna się sfera sacrum, której przekroczyć nie mam odwagi, widzę kilka modlących się staruszek, mnicha w białych skarpetach, swastykę na dziwnej skrzyni w prawym rogu ołtarza. Niestraszne to wprawdzie, ale bardzo, i to bardzo niezwyczajne. Chyba nie ma tu poczucia epifanii, jest raczej wrażenie magii i obcości. Wokół kryte ulice, jarmark Dalekiego Wschodu (wcale niepodobny do bazaru w Azji Środkowej bądź w Izraelu). Można tu kupić dziwne błyskotki, wisiorki, narzędzia i sprzęty niejasnego przeznaczenia, lalki, zioła, raki, ale przede wszystkim mechaniczne zabawki. Szczekają sztuczne pieski, gumowe foki w wiadrze biją płetwami ogonowymi. Nieprawdziwa małpka kręci ogonem niczym słowik z bajki Andersena. Być może dlatego Japończycy uwielbiają komputeryzację.[...]

17 maja 1984
[...] Jadę do Nikko. Autobus przesadnie długo pokonuje zakręty uliczek w chaosie miasta. Przejeżdżamy obok tak zwanej wieży Tokio. Wygląda na dużo mniejszą od Eiffla (chociaż, zdaje się, jest większa). Na dworcu Asakusa tłok, może tysiąc uczniaków w żółtych czapeczkach. Atmosfera pełnej mobilizacji, nieco nerwowa. Pięć minut przed odjazdem wsiadamy do pociągu. Wielopiętrowe betonowe skrzynie powoli zostają wyparte przez zwyczajowe japońskie domki, potem tradycyjne pola ryżowe, po których przechadzają się stosunkowo tradycyjni chłopi. Obok mnie siedzi niesłychanie elegancki Francuz, towarzyszy mu młody czarnobrody (zapewne kochanek), potem jakaś Amerykanka z Silicon Valley usiłuje nawiązać rozmowę. A ja tym chętniej wyglądam przez okno. Oto cmentarz: poprzednim razem widziałem przez ogrodzenie jedynie gąszcz drewnianych tabliczek, teraz uświadamiam sobie, że istnieją również marmurowe nagrobki - czarne prostokątne bryły jak w Estonii. Po godzinie pojawiają się niewysokie góry. Wjeżdżamy do niezwykłego wąwozu, po obu stronach pędzącego pociągu nie ma nic z wyjątkiem różowych azalii. Jedziemy jakby w środku wiązanki. Wszyscy Japończycy w wagonie ożywiają się, pokazują palcami azalie, wykrzykują: "Ach!". To już Nikko.
Wydłużone, rozciągnięte w kotlinie górskiej (chyba dwadzieścia osiem kilometrów) miasteczko z niewysoką zabudową. Odbiera nas ruchliwy przewodnik o dźwięcznym głosie, wymachujący żółtą chorągiewką, niczym nieróżniący się od przewodników wycieczek w Europie - takie same płytkie żarciki, takie samo gadulstwo. Przynależność zawodowa góruje nad narodową i kulturową. W samym parku narodowym w Nikko niesamowite tłumy zwiedzających. Najwięcej Japończyków, osiem milionów turystów w ciągu roku, a niemała część, wydaje się, przyjechała właśnie dzisiaj. Przepychamy się do przodu. Bez wątpienia zgubilibyśmy się, gdyby nie nawoływania i chorągiewka przewodnika.
Zaczyna padać. Pogoda zmienia się gwałtownie. Teraz się rozumie, dlaczego Japończycy wymyślili parasol. Dziwne to wprawdzie, ale deszcz tu wcale nie przeszkadza, a miejsce jest jakby do tego stworzone. Przyjemny chłodek, połyskują ciemne kamienie, mchy, wygięte dachy, a gigantyczne cedry i skrawki gór w prześwitach mgły z całą pewnością wyglądają jak tradycyjny obraz japoński.

Tomas Venclova
Fragment z "ZL" 106.
http://www.travelplanet.pl/dbphotos/przewodnik/japonia_959.jpg

japonia

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Komentarz do lektur...

JAK ROZUMNIE SPĘDZAĆ WAKACJE.UMBERTO ECO
Kiedy zbliżają się letnie wakacje, chwalebny zwyczaj nakazuje tygodnikom
politycznym i kulturalnym podsunąć swoim czytelnikom co najmniej dziesięć
mądrych książek, które pozwolą im rozumnie spędzić rozumne wakacje.
Przeważa jednak nieprzyjemny zwyczaj nakazujący traktować czytelnika jak
osobę niedorozwiniętą i nawet sławni pisarze starają się proponować
książki, które ludzie o średnim wykształceniu powinni byli przeczytać
najpóźniej przed maturą. Wydaje się nam czymś obraźliwym, a przynajmniej
poklepywaniem czytelnika po ramieniu, doradzanie mu, bo ja wiem, niemieckiego
oryginału Powinowactwa z wyboru, Prousta w wydaniu Pleiade albo łacińskich
utworów Petrarki. Musimy uwzględnić fakt, że czytelnik, od tak dawna
zasypywany tego rodzaju radami, musi stawać się coraz bardziej wymagający, a
jednocześnie nie możemy tracić z oczu tych, którzy nie mogąc sobie
pozwolić na kosztowne wakacje, gotowi są przeżyć przygodę niedrogą i
podniecającą.

Komuś, kto zamierza spędzać długie godziny na plaży, doradzałbym Ars
magna lucis et umbrae ojca Athanasiusa Kirchera, rzecz fascynującą dla
czytelnika, który wystawiwszy się na działanie promieni podczerwonych, zechce
zadumać się nad cudownością światła i zwierciadeł. Rzymskie wydanie z
roku 1645 jest nadal dostępne w antykwariatach, za sumy bezspornie niższe od
tych, jakie Calvi wyeksportował do Szwajcarii. Nie zalecałbym
wypożyczania tej pozycji z biblioteki, ponieważ można ją znaleźć jedynie w
zabytkowych pałacach, gdzie personel biblioteczny składa się zwykle z ludzi bez
prawej ręki i lewego oka, którzy spadają z drabiny, kiedy pną się ku
półkom z cymeliami. Dalszą niedogodnością są mole książkowe oraz
kruchość kart, nie należy więc czytać takiego dzieła, kiedy wiatr porywa
plażowe parasole.

Młodzieniec, który podróżuje po Europie z okresowym biletem kolejowym
drugiej klasy w kieszeni, narażony jest więc na lekturę w zatłoczonym
pociągu, gdzie stoi się wystawiając jedną rękę za okno, mógłby zabrać ze
sobą przynajmniej trzy z sześciu wydanych u Einaudiego tomów Ramusia,
które można doskonale czytać trzymając jeden w ręku, drugi pod pachą, a
trzeci między udami. Czytanie w trakcie podróży o podróży to przeżycie
bardzo intensywne i pobudzające.

Młodzieńcom, którzy wyrwali się ze szponów polityki (albo się do niej
rozczarowali), a mimo to pragną być na bieżąco w sprawach Trzeciego
Świata, proponowałbym jakieś arcydzieło filozofii muzułmańskiej. Adelphi
opublikował ostatnio Księgę rad, której autorem jest Kay Ka'us ibn Iskandar,
lecz niestety w tym wydaniu zrezygnowano z oryginału irańskiego, przez co
gubi się oczywiście cały smak tekstu. Godnym natomiast polecenia dziełem
jest Kitab al-s'ada wa'L is'ad Abul'l-Hasana Al'Amiriego, dostępne w
Teheranie w wydaniu krytycznym z roku 1957.

Ponieważ jednak nie wszyscy czytają swobodnie w językach Bliskiego
Wschodu, dla tych, którzy wędrują samochodem, a nie mają kłopotów z
nadmiernym bagażem, doskonała byłaby, jak mniemam, kompletna Patrologia Migne'a.
Odradzałbym pisma ojców greckich przed Soborem Florenckim z roku 1440, gdyż
trzeba by zabrać ze sobą 161 woluminów wydania grecko-łacińskiego i 81
wydania łacińskiego, gdy tymczasem, decydując się na ojców łacińskich
sprzed roku 1216, wystarczy zabrać 218 woluminów. Zdaję sobie sprawę, że
nie wszystkie tomy są dostępne na rynku, od czego jednak fotokopiarki! Tym,
którzy mają zainteresowania mniej specjalistyczne, doradzałbym lekturę
(oczywiście w oryginale) paru solidniejszych dzieł wywodzących się z
tradycji kabalistycznej (są w dzisiejszych czasach niezbędne dla zrozumienia
nowoczesnej poezji). Wystarczy kilka pozycji: naturalnie Sepher Jezirah, Zohar,
Mojżesz Kordowero i Izaak Luria. Zestaw kabalistyczny nadaje się zresztą
wspaniale do wykorzystania w działalności Klubów Śródziemnomorskich,
których animatorzy mogą utworzyć dwie grupy współzawodniczące ze sobą w
budowaniu jak najsympatyczniejszego Golema. A wreszcie tym, którzy mają
trudności z hebrajskim, pozostaje zawsze Pół Corpus hermeticum i pisma
gnostyczne (lepiej wybrać Walentyna, gdyż Bazylides jest często zbyt rozwlekły i
irytujący).

To wszystko (i o wiele więcej) polecałbym ludziom spragnionym wakacji
rozumnych. W przeciwnym razie nie ma dyskusji, zabierajcie ze sobą Grundrisse,
Ewangelie apokryficzne i inedita Peirce'a na mikrofilmach. W końcu tygodniki
kulturalne nie są periodykami dla szkoły podstawowej.

(1981)


Umberto Eco
(Photo: Nancy Crampton) Ze zbioru felietonów Umberto Eco pt. Zapiski na
pudełku od zapałek.

Przełożył z włoskiego Adam Szymanowski.


Tekst ten wyszukał dla mnie Ukochany. Postanowiłam się nim podzielić
bo ironia i erudycja Ecco są na najwyższym poziomie.


piątek, 9 stycznia 2009

Wyszukane w Zeszytach Literackich.

Hugo von Hofmannsthal "List ostatniego z Contarinich"

W dniu dzisiejszym, 10 maja 1888 roku, o godzinie 11 rano przybył do mojego domu pan komisarz Bomparini, notariusz zaopatrzony we wszystkie dokumenty i środki do przeprowadzenia w należytej formie aktu darowizny, na mocy którego ja, niżej podpisany Alviso Contarini, patrycjusz wenecki, hrabia Rzeszy Niemieckiej etc., niższy urzędnik Królewskiej Poczty włoskiej, ustanowiony być miałem właścicielem kapitału "wystarczającego na prowadzenie życia zgodnie z wymogami mego stanu oraz na zamieszkanie głównego piętra jednego z dawnych pałaców rodziny Contarinich przy Canale Grande".

Image W charakterze donatorów figurowali na poczesnym miejscu Pan, Hrabio, oraz Mr Gordon B., dalej zaś grupa przyjaciół, którzy życzyli sobie zachować anonimowość. Bezzwłocznie i nie dopuszczając do żadnej dyskusji, oświadczyłem, że nigdy nie przyjmę ani tej, ani żadnej innej podobnej darowizny, w szczególności zaś odrzucam raz na zawsze tę, o której mowa - co notariusz zaprotokołował. Poczuwam się wszelako do obowiązku niniejszym wyraźnie Pana o tym powiadomić. Mam ponadto zaszczyt powiadomić Pana, że od tej chwili przestałem istnieć dla Pana i innych donatorów z Pańskiego kółka. Że nie spotkam się z nikim z Panów w żadnym miejscu prywatnym ani publicznym. Oraz że wszelką próbę zbliżenia uznam za zmuszanie mnie, bym na zawsze odwrócił się od Wenecji. [...]
Tym samym wprawia mnie Pan w wielkie wzburzenie, dotyka Pan bowiem mego losu, mego światopoglądu, mego Ja. Taki jestem, takim się stałem.
Ale tkwi w tym ponadto coś nieuczciwego. Jestem niczym bilardowa kula, która jeszcze nie dotoczyła się do otworu. Ta ostateczna zapaść dopiero nastąpi.
Muszę jeszcze odrzucić moje tytuły i powiązania. Wtedy dopiero wszystko będzie tak, jak być powinno. Przyjąć Pańską propozycję byłoby komedią - jakże podłą komedią.
Nie można nic odrestaurować. Dawni ludzie lśnili blaskiem pereł od wewnątrz.

Image Jestem teraz drżącym, dobitnym symbolem rzeczy większych niż ja sam. Je ne passe pas un moment vil (nawet z domownikami).
Ale proszę nie uważać mnie za nieszczęśliwego.
Moje wieczory. Chodzenie do kościoła. Przepisywanie przy świecy. Odczucie świata.
...Je me maintiens.
Myśli Contariniego: Sądzę, że nie umiemy sobie w ogóle wyobrazić bezmiernej wspaniałości, z jaką poczynali sobie

niegdysiejsi ludzie w różnych sprawach, na przykład obdarowując się przy wielkich uroczystych zjazdach, kiedy to wszystkich niebiańsko, po królewsku obdarowywano; podobnie jak nie umiemy w ogóle nic co dawniej...
Wynik jest taki: Jesteśmy inni niż tamci inni (niegdyś), a owa inność i świadomość inności to cała nasza natura i całe nasze posłanie: tak jak istota czasów Goldoniego polegała na tym, by na przykład być głuchym na cinquecento i zadowalać się własną epoką. Jesteśmy odbiciami tych, którzy żyli niegdyś. W podeszłym wieku jesteśmy nimi naprawdę.
Ten dystans, i to dystans pełny czci, jest układem współrzędnych naszego ducha.
Posiadanie rzeczy poszczególnej przystoi duszom niewymownie świeższym, naiwniejszym; nam przystoi hipotetyczne posiadanie wszystkiego: wysnuwam najpiękniejsze marzenia ze składu łokciowizny i koronek Venice-Silk-Company, ale nie wiedziałbym, czyją szyję otoczyć sznurem pereł.

tłum. M. Łukasiewicz

[Fragment]

wtorek, 7 października 2008

Z ZESZYTÓW LITERACKICH.NR 103

Kim był Aleksander Wat? CZESŁAW MIŁOSZ

Lata dwudzieste w Europie mijały pod hasłem wielkich eksperymentów awangardowych w poezji i w prozie. Pierwsza wojna światowa uderzyła w fundamenty tradycji europejskiej, ale dla wielu, w tym również dla młodego polskiego poety Aleksandra Wata, były to "szczęśliwe ruiny”: można było upajać się wolnością rozbijania tradycyjnych form.

Image Urodzony w roku 1900 Aleksander Wat studiował filozofię i był współzałożycielem polskiego futuryzmu. Włodzimierz Majakowski, który podczas swojej podróży na Zachód zatrzymywał się w Warszawie, nazwał go „urodzonym futurystą”, chociaż sam Wat wolał mówić o swoich „dadaistycznych” początkach. W latach dwudziestych opublikował tomik wierszy zatytułowany Ja z jednej i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka.
Kolejna książka Wata, Bezrobotny Lucyfer, 1927, składała się z opowiadań, czy raczej paradoksalnych przypowiastek, które, czytane dzisiaj, noszą stylistyczne znamiona swojej epoki, wywierają jednak na czytelniku wrażenie swoją skoncentrowaną energią. Była to książka w intelektualnym rozwoju pisarza bardzo ważna jako akt radykalnej nieufności i pogardy dla cywilizacji, wskutek czego Wat nawrócił się na nową wiarę - komunizm.
W latach 1929-31 Wat umiejętnie redagował wpływowy komunistyczny "Miesięcznik Literacki", który ukazywał się w Polsce, mimo że podlegał kontroli cenzury. Kiedy pismo zostało zamknięte, Wat spędził parę miesięcy w więzieniu.
Wybuch II wojny światowej w jesieni 1939 roku zastał Wata w Warszawie, skąd uciekł do sowieckiej strefy okupacyjnej, stworzonej na mocy paktu między Hitlerem a Stalinem. Tam został aresztowany i odsiadywał wyroki w wielu sowieckich więzieniach, najpierw oskarżony o syjonizm, potem o trockizm, a raz nawet o to, że jest szpiegiem Watykanu. Bezpośrednie zetknięcie z życiem w Sowietach doprowadziło Wata do kompletnej zmiany poglądów. W roku 1946 wrócił do Polski z azjatyckiej części Związku Sowieckiego po długim poszukiwaniu żony i syna, których tam deportowano. Pod koniec burzliwego życia obliczył, że poznał czternaście więzień.
Podjęta przez Wata na nowo działalność literacka w powojennej Polsce szybko została uznana za nieortodoksyjną i obłożona zakazem druku. Wstrząs spowodowany powrotem do tak dobrze znanego wzorca wywołał u Wata atak choroby, z której nigdy się całkowicie nie podniósł. Jego sytuacja zmieniła się jednak znacznie po odwilży w roku 1956. W 1957 Wat opublikował nagrodzony i dobrze przyjęty przez młodsze pokolenie tomik pod tytułem Wiersze.
Od roku 1959 z powodu złego stanu zdrowia Wat mieszkał za granicą: we Francji, Włoszech i w Stanach Zjednoczonych. W latach 1964-65 przeprowadził się do Berkeley w Kalifornii, gdzie, zafascynowany jego talentem opowiadacza, nagrałem ponad czterdzieści sesji rozmów z nim. Wat wrócił do Paryża i tam zmarł w roku 1967. Po jego śmierci w Paryżu opublikowano tom wierszy zatytułowany Ciemne świecidło, a w roku 1977 w Londynie ukazał się Mój wiek, książka zawierająca nagrane przeze mnie wspomnienia. (Później opublikowano ją także po angielsku pod tytułem My Century. The Odyssey of a Polish Intellectual). Książka ta jest niewątpliwie jednym z najważniejszych świadectw naszej epoki.
Wat zajmuje w Polsce, jako świadek i uczestnik wydarzeń historycznych, wysoką pozycję, co znajduje odzwierciedlenie również w rosnącym znaczeniu jego twórczości poetyckiej. Należę do jej wielbicieli i przetłumaczyłem na angielski pewną liczbę jego wierszy (Mediterranean Poems, 1977). Szerszy wybór jego poezji, zatytułowany With the Skin i przełożony wspólnie z Leonardem Nathanem, zostanie opublikowany niebawem.
Nie ma lepszego wstępu do Bezrobotnego Lucyfera niż własne słowa Wata z Mojego wieku:
"Bardzo prosta historia. Nie wytrzymałem nihilizmu, powiedzmy, ateizmu. Jeżeli tak nowelę po noweli przejrzeć systematycznie, zebrałem w tym zbiorku, w Lucyferze, konfrontacje wszystkich podstawowych idei ludzkości. To znaczy: moralności, religii, nawet miłości. Tym bardziej jest to paradoksalne i bardzo interesujące, że właśnie wtedy przeżywałem drugi rok wielkiej miłości. A to cerebralne zakwestionowanie i kompromitowanie miłości jednak było pełne, przeprowadzone do końca. Kompromitowanie samego pojęcia osobowości. [...] Zakwestionowanie w ogóle wszystkiego. Nic. Kropka. Skończone. Nihil.
Według Wata te opowiadania napisane w latach 1924-25 wyjaśniają, jak to się działo, że intelektualiści stawali po stronie ruchów totalitarnych:
"Wiesz, jest taka nowela Grahama Greene’a, jedna z lepszych jego nowel: ktoś wyjechał ze swojego domu na urlop i młodzi chuligani zajęli ten dom. I wyjęli cały środek, rozebrali schody wewnątrz, wszystko wynieśli, zostały tylko ściany. Kiedy ten ktoś wrócił potem, zobaczył z daleka swój dom zupełnie w porządku, taki jaki był. I znalazł wyjedzoną wewnątrz pustą przestrzeń. Właściwie moja złośliwość ówczesna, jakaś straszliwa, zacięta złośliwość polegała na tym intelektualnym chuligaństwie. Polegała na tym, że, no tak, zewnętrzne kształty wszystkie były utrzymane, ale wewnątrz wszystko było wyżarte, wyniesione, wymiecione. I okazało się, że ja tego wytrzymać nie mogłem. Zamknąłem wobec tego oczy. Wszystkie swoje przemyślenia, wszystko zamknąłem na klucz. Klucz wrzuciłem do otchłani, do morza, do Wisły i rzuciłem się w tą jedyną wiarę, która istniała wtedy. [...]
I pozostała jedyna alternatywa, jedyna globalna odpowiedź na negację. Cała choroba polegała na potrzebie, na głodzie globalności. [...] Właściwie komunizm powstał, by zaspokoić pewne głody. To zjawisko było o tyle nieuniknione, że w społeczeństwach dzisiejszych, nawet już w społeczeństwach XIX wieku, powstały potężne głody. Jednym z tych głodów był głód katechizmu. O wiele bardziej pali taki głód wyrafinowanego intelektualistę niż człowieka z ulicy".
Wat nie dożył czasów, gdy upadły dogmaty w jego epoce uznawane za nienaruszalne, i nie mógł być świadkiem wydania swoich dzieł przygotowywanego właśnie w Warszawie. Nie wiem, jak zareagowałby na pomysł przedstawienia Bezrobotnego Lucyfera czytelnikom amerykańskim. Myślę, że jako człowiek boleśnie doświadczony przez historię byłby zadowolony, że jego młodzieńcze antycypacje nabrały właściwej czasom obecnym, z lekka złowrogiej dynamiki, kiedy nasza planeta staje się globalną wioską. Na szczęście dla siebie samego Wat nie był jedynie zrozpaczonym moralistą. W swoich uciesznych wierszach, gdzie błaznuje, fika kozły i pokazuje język, jest wiele z komedii filmowej, może nawet rodem z braci Marx. Podobnie dzieje się w Bezrobotnym Lucyferze.

tłum. Magda Heydel

niedziela, 24 sierpnia 2008

O Brodskim

TOMAS VENCLOVA

2 VI [1972]. Przyleciałem do Leningradu. Widziałem Josifa, byli u niego Kuszner i Maramzin. Obiad znowu jedliśmy w Wołchowie. Josif w bardzo złym stanie - na granicy załamania nerwowego.

Image Dopiero co wrócił z Moskwy, gdzie biegał po ambasadach i urzędach. W ambasadzie Holandii wymieniał sto rubli na sto osiem dolarów. "Schody przypominały tylne wejście każdego moskiewskiego domu; potem korytarz, jak w mieszkaniu komunalnym i okienko. Ktoś, komu wymienili mniej, niż chciał, rozbił szybę, dlatego okienko zakrywa kawałek dykty. Po drugiej stronie siedzi rosyjska dama i od czasu do czasu podnosi ten kawałek dykty. Obok rozmowy rodaków. Chciało się wyjść i wyrzygać od tego wszystkiego". [...]
Mówiliśmy o Kownie.
Kilka dowcipów J., które zapisuję: "Habeas coitus act" [w nazwie prawa "Habeas corpus act" słowo "corpus" (ciało) zamienione zostało na "coitus" (spółkowanie)]. "Domus mea domus tolerantiae est" ["Dom mój domem publicznym jest"]. [...]
Wspólnymi siłami zebraliśmy (przede wszystkim M.[aramzin]) prawie wszystkie utwory J.: wyszło około pięćdziesięciu tysięcy wersów. Były i kurioza - J. przyznał się do wiersza Ten przepiękny świat, ta rozkoszna uczta, którego autorem jest w rzeczywistości Najman. Kiedy tyle się napisze, nietrudno o pomyłkę, tym bardziej że stylistyka jest tam dość brodskiańska.
J.: "Listę Don Juana też ułożyłem: mniej więcej osiemdziesiąt dam".
Rozmowa z matką J. Marią Mojsiejewną. Historie, które opowiada: J. nauczył się czytać, mając cztery lata, kiedy chcieli go sprawdzić, przyniósł książkę Tako rzecze Zaratustra i zaczął z niej czytać. Męczył ją wiecznie, wypytywał o gwiazdy, o to, jak się nazywają. Pewnego razu, jako pięciolatek, pływając z nią łódką po Wołdze, zapytał: "Przecież odpłynęliśmy już daleko, to kiedy zatoniemy?".
3 [VI 1972]. Ostatni dzień z Josifem.
Fotograf Liowa Poliakow zaprowadził nas do cerkwi na ulicy Pestla. Bywało, że w czasie wojny J. z matką leżeli w podziemiach tej cerkwi, kiedy Leningrad był ostrzeliwany. Widać ją z balkonu Brodskich, kiedy chodziłem do Josifa, zawsze sprawdzałem czas na zegarze z jej wieży. Liowa też wyjeżdża i - jak mówi Josif - "zachowuje się tak, jakby już stamtąd przyjechał". Ma parę ulubionych powiedzonek: "Tak tu, jak i tam zabić mnie może tylko jedno - śmierć". "Człowiek radziecki z bombą - zły człowiek radziecki; człowiek radziecki bez bomby - dobry człowiek radziecki".
Dzisiaj miał nadzieję zawieźć J. do Komarowa - ale J. już tam był przed trzema dniami. Więc skończyło się na fotografowaniu przed cerkwią. Potem zostaliśmy sami. Przez podwórza, żeby pozbyć się ewentualnego "ogona", poszliśmy nad Newę. Spiesząc się, wskoczyliśmy na stateczek odpływający z przystani koło Letniego Sadu i koło Miedzianego Jeźdźca znowu znaleźliśmy się na lądzie. [...]

"Tam nie będę mitem. Będę po prostu pisać wiersze, i to na dobre wychodzi. Chociaż chciałbym dostać posadę - niechby i bezpłatną - konsultanta poetyckiego przy Bibliotece Kongresu, żeby dokuczyć tutejszej bandzie".
"Nadieżda Jakowlewna [Mandelsztam] powiedziała mi: "Cóż, Cwietajewa najlepsze rzeczy napisała na emigracji". Lubię Nadieżdę - nie za jej zasługi czy mądrość, ale za to, że jest człowiekiem naszego z tobą pokolenia".
W odpowiedzi na niektóre moje żale: "Człowiek powinien czasem czuć do siebie nienawiść i pogardę - tak dochodzimy do człowieczeństwa. Zresztą tak je też tracimy. Ale zawsze trzeba pamiętać, że etap, na którym [...] się już znaleźliśmy, jest absolutnie niedostępny dla większości". Ja: "To jak słowa Teokryta u Kawafisa". J.: "Oczywiście".
"Okazało się, że napisałem pięćdziesiąt tysięcy wersów. Dobrych - myślę, że od dwóch do czterech tysięcy. W ubiegłym roku nie mogłem wydusić z siebie więcej niż trzech czy czterech wierszy". [...]
Płynęliśmy wzdłuż najpiękniejszego leningradzkiego nabrzeża. "Tego nigdzie nie zobaczę. W Europie miasta są racjonalne; a to zbudowano na rzece, przez którą właściwie nie da się nawet przerzucić mostu". Ja.: "A jednak jest jeszcze podobne nadbrzeże?. J.: "We Florencji. Zgadłem?". Rzeczywiście zgadł, co miałem na myśli.
Ni stąd, ni zowąd zeszło nam na Antonioniego. J.: "Zabriskie Point to straszna taniocha: Ściągnął scenę z Botticellego i myśli zaraz, że sam jest Botticellim. A tu jeszcze te wybuchy". Ale Powiększenie mu pasuje. "Umiesz prowadzić samochód? Pytam, bo mamy podobną konstrukcję psychiczną ? roztargnienie i tak dalej". Ja.: "Jesteś roztargniony, kiedy piszesz?". J.: "No nie". Ja.: "No właśnie, samochód to mniej więcej to samo. Może to szokująca analogia?". J.: "Nie, nie jest szokująca". W końcu doszliśmy do urzędu pocztowego na Newskim; J. zamówił rozmowę z Wiedniem [...]. I obaj poczuliśmy, że już czas. Dałem mu butelkę malunininkasa [mocnego litewskiego alkoholu], żeby wypili ją z Audenem. [...]
A potem pokazaliśmy sobie znak "V" [zwycięstwa], dwa palce, i to było wszystko.

4 [VI 1972]. Ustaliliśmy, że nie będę go odprowadzać - "żeby uniknąć niepotrzebnych wzruszających sytuacji". Na lotnisko pojechała tylko Era. Teraz, kiedy piszę te słowa, leci.
Wieczorem. Era wróciła koło południa. Poszliśmy z nią do rodziców Josifa. Odprowadzało go w sumie siedemnaście osób. Czertkowie, Ochapkin, Jasza Gordin, Romas, Poliakow, Maramzin... Rodziców i Mariny nie było. Celnicy nie puścili rękopisów Josifa - "fizycznie nie zdążymy ich przejrzeć", powiadają. Romas przywiózł je do domu na Litiejnym. Tam na krótko zebrali się wszyscy odprowadzający.
J. żartował i trzymał się dobrze, ale po kontroli celnej, kiedy wyszedł na pięć minut, żeby się pożegnać, był całkiem biały. Pokazał "V" - tylko Era go zrozumiała i odpowiedziała.
O piątej poszliśmy we dwoje na polski film Epidemia. Kiedy się kończył, J. lądował w Wiedniu; leci przez Budapeszt i tam na lotnisku czeka cztery godziny. Po powrocie zadzwoniliśmy do jego rodziców: tak, dał już znać, że jest na miejscu.
A może to wszystko nie jest jeszcze odcięte na wieki. Kto wie, gdzie będzie ten kraj i my sami za kilka lat. Istnieje "prawo natury", które zbliża kraje i kontynenty, i możliwe, że władza radziecka nie poradzi sobie z nim.

Tomas Venclova
tłum. Anna Mirkes-Radziwon, Marek Radziwon