czwartek, 2 grudnia 2010

J. Iwaszkiewicz DZIEDZICTWO CHOPINA I SZKICE MUZYCZNE


„Piszę o muzyce, ponieważ ją kocham, ponieważ chce mi się o niej pisać”, objaśniał Jarosław Iwaszkiewicz genezę swych szkiców muzycznych, podkreślając jednocześnie, jak ważna jest dla niego ta sztuka. Dziedzictwo Chopina i szkice muzyczne to książka o trwającym wiele lat związku pisarza z muzyką.
Na tom składają się eseje i artykuły w przeważającej części niepublikowane w żadnej z książek Iwaszkiewicza, kilka odczytanych z rękopisów. Refleksja nad dziełem Chopina, Szymanowskiego i Bacha, wspomnienia zawarte w rozdziale Moje koncerty oraz dwa cykle felietonów: Listy o muzyce i Rozmowy o książkach prezentują rozległość zainteresowań pisarza, dają pojęcie o temperaturze, z jaką traktował muzyczne problemy. Muzykę uznawał Iwaszkiewicz za kwintesencję sztuki, przypominała mu ona o wadze powołania artysty. Była lekiem na niepokoje rzeczywistości historycznej i zamęt życia literackiego, „złotym kluczem, który otwiera strumień łez”.
Książka ta – bogato ilustrowana – będzie niespodzianką nawet dla znawców twórczości Jarosława Iwaszkiewicza.

fragment

Młynarsio i Ficio

Do Filharmonii Warszawskiej zacząłem chodzić wcześnie. Bawiły mnie wówczas jeszcze bardziej żyrandole zwisające z sufitu niż muzyka; a kiedy orkiestra zaczynała stroić swoje instrumenty, pytałem natarczywie mojej matki: „Mamo, czy to oni już grają?”. Nade wszystko zaś imponował mi wspaniały – jak mi się wówczas wydawało – plafon pokryły freskami. Wyobrażały one Apolla w otoczeniu muz, a na pierwszym planie nagiego młodzieńca prowadzącego wielkiego białego konia. Powszechnie powtarzano sobie o tym w Warszawie, że w postaci owego młodzieńca wyobrażono poważnego i brzydkiego dyrektora Filharmonii Aleksandra Rajchmana i nawet ja, chociaż dziecko, wiedziałem o tym. Bo to było bardzo dawno i wypadało w rok czy dwa po założeniu i otwarciu gmachu Filharmonii. Warszawa wówczas lubiła plotki – jak i teraz – tylko że wtedy bardziej się nudziła i plotki były natarczywsze. Nieprawdopodobnie plotkowano wówczas o gmachu Filharmonii i pierwsze z tych plotek dotarły do uszu dziecięcych aż na dalekiej Ukrainie razem z pocztówką, przedstawiającą wspaniałą salę z tajemniczym podpisem: „foyer Filharmonii”. Bardzo mnie owo słowo „foyer” intrygowało, aż dopóki sam nie odwiedziłem tego gmachu i nie ujrzałem owych kinkietów, luster i na niebiesko obitych kanapek.
Było to w roku 1902 czy 1903. Siedziałem obok matki na balkonie, w swoim odświętnym ubranku, białym w czerwone paski. Na estradę, do strojącej swoje instrumenty orkiestry wyszedł grubawy, jasno uśmiechnięty pan, z dużymi jasnymi wąsami. Nie wyglądał wcale na artystę ani nawet na muzyka, chociaż biały krawat do fraka zawiązał w fantazyjną kokardę à la Lavallière. Podniósł ręce do góry. Mama powiedziała: to jest Młynarski. Ręce tego pana opadły i płynęły z orkiestry dźwięki, które potem na długo zlały się w jedno z tym grubawym i jowialnym jegomościem. {Grieg: Poranek z I suity Peer Gynt}.
Kto wie, może właśnie tym pierwszym wrażeniom z pierwszego „popularnego” – jak wówczas nazywano – koncertu zawdzięczam ową młodzieńczą miłość do Griega, która przetrwała do dziś dnia... „Nastrój poranny” prześladował mnie przez całe dzieciństwo i w moich dziecinnych kompozycjach starałem się pisywać wariacje na ten temat lub naśladować wdzięk tego pentatoniczncgo tematu.
Kiedy patrzyłem wówczas jako dziecko na tego młodego jeszcze człowieka stojącego na estradzie, oczywiście nie przychodziło mi do głowy, że znacznie później, o wiele, wiele lat potem, będę zawdzięczał temu człowiekowi takie doznania muzyczne, jakich nie zapomina się przez całe życie. Jako sprawozdawca muzyczny „Wiadomości Literackich” robiłem z nim wywiady, pisałem o nim – nie zawsze zresztą sprawiedliwie – i zaprzyjaźniłem się z całą jego rodziną.
Ale te wszystkie wrażenia, jakie zawdzięczam Młynarskiemu – kiedy tak oglądam się wstecz – nie gromadzą się w Filharmonii, gdzie przecież niejeden raz widziałem go przy pulpicie dyrygenckim. Widzę go zawsze jako dyrektora Teatru Wielkiego. W Operze Warszawskiej królował przez czas długi i sprawił nam nieraz wspaniałą ucztę muzyczną. Młodość bywa niecierpliwa – zarzucałem mu wtedy powolność i indolencję... A gdy się dzisiaj przepatruje repertuar operowy owych czasów, podziw bierze, skąd Młynarski brał tyle zapału i energii, aby doprowadzić do takiego poziomu zaniedbaną scenę warszawską. Dopiero późniejsze, a i dzisiejsze doświadczenia operowe, przez porównanie, potrafiły we mnie wzbudzić ten podziw. I we wspomnieniu wstają całe szeregi pięknych i barwnych obrazów, echa dźwięków, które płynęły ze sceny Teatru Wielkiego za dyrekcji Młynarsia, jakeśmy go zawsze pieszczotliwie nazywali.
We współpracy ze świetnym Drabikiem, z reżyserem Popławskim dał Młynarski tyle wspaniałych przedstawień! Przecież to on wystawił obie opery Karola Szymanowskiego, a w pierwszej z nich – w Hagith – potrafił pogodzić dwóch zawsze rywalizujących tenorów: Dygasa i Gruszczyńskiego, którzy po raz pierwszy i jedyny znaleźli się razem na scenie, śpiewając role Starego i Młodego Króla. Gdyż Karol Szymanowski obie partie swych głównych bohaterów napisał na głos tenorowy, powiadając: „Wiesz, koteczku, to taka już dynastia tenorów”. Młynarskiemu też zawdzięczamy wspaniałe, bogate, opływające barwami przedstawienie Króla Rogera. {Szymanowski: Król Roger, I akt, fragment}.
Obok zwyczajnego repertuaru operowego (wszystkich Cyganerii i Traviat) Młynarski raz po raz dawał nam wspaniałe przedstawienia Tetralogii Wagnera. Pod jego dyrekcją słyszałem po raz pierwszy Tristana i Izoldę z niezapomnianą Zboińską jako Izoldą; wreszcie pokazał nam na scenie warszawskiej Straussa, Salome i Kawalera srebrnej róży. To ostatnie przedstawienie było jednym z najpiękniejszych przedstawień operowych, jakie widziałem w życiu, piękniejszym od Wiednia i Berlina. I do dziś dnia w uszach mam przepiękne trio-finalc śpiewane przez Zboińską, Czapską i Gołkowską. {Strauss: Trio-finał III aktu Kawalera srebrnej róży}.
A znowuż w Filharmonii – mimo że występowali tam przecież często inni dyrygenci – zawsze przy pulpicie widzę Fitelberga. Nic pamiętam, gdzie pierwszy raz spotkałem Ficia, wiem tylko, że gdzieś w jakimś egzotycznym dla niego miejscu. Może w Tymoszówce? Może w Elizawetgradzie? Ale w oczach mam go zawsze w Filharmonii Warszawskiej. Zawsze ten pewny siebie krok, to wejście na pulpit dyrygencki i uśmiech, jakim obdarzał salę. Twarz mu się rozjaśniała w tym uśmiechu i ukazywał rząd swoich wspaniałych, olśniewających zębów. Sie sind eine Diva powiedziała mu, mówiąc o tym uśmiechu, żona dyrektora radia w Kopenhadze. I rzeczywiście, uśmiechał się jak primadonna.

Kongres chopinologów

Kochany Jakubie!

Jakże Ci nie pisać o Chopinie, kiedy jego jest tak pełno naokoło nas? Muszę pisać o nim, tylko o nim – w epoce, kiedy się odmienia jego nazwisko po tysiące razy, kiedy się tyle na jego temat mówi i pisze, i tyle go słucha. Ale przyznam się, że mi to przychodzi z pewną trudnością. Przecież jestem autorem trzech różnych książek o Chopinie i jednej sztuki dramatycznej o jego Sonacie h-moll. A ilu artykułów! Tak już się nauczyłem wszystkiego na pamięć, że powtarzam dawne formułki, które może były czymś nowym l wartościowym dla mnie w momencie, kiedy je stwarzałem – ale które się wytarły jak liczmany. I przekonałem się o jednym: że im bardziej staramy się osiągnąć wiedzę o artyście, im głębiej sięgamy, aż do dna jego sztuki – im więcej staramy się poznać jego życie – tym bardziej wymyka się naszej wiedzy to, co jest jego istotą.
Zapewne kongres chopinologów był bardzo wspaniałą imprezą. Przedstawiciele 21 krajów wygłosili – zlituj się nad nami, Panie – sto sześć referatów. Były wśród nich rzeczy cenne i ważne. Ale czy przez to zbliżyliśmy się do istoty tego zjawiska, jakim jest Chopin? Może niektórzy osiągnęli jakiś punkt, z którego ta góra muzyki wydaje się jaśniejsza, o wyraźniejszym konturze – jak Babia Góra w pogodny dzień w Rabce – ale nie jestem tego pewien.
Pewnie, musimy się zajmować tak fantastycznym zjawiskiem, jakim jest muzyka Chopina; musimy uprzytamniać sobie raz po raz, jak niezwykłym skarbem ludzkości jest ona przez swoją niewyczerpalność. Ale jednocześnie wiemy, że – jak u tego aniołka, którego spotkał na pustyni czy na brzegu morza św. Augustyn – zadanie to jest niewspółmierne z naszymi możliwościami. Przykro mi tu powtarzać najbanalniejsze słowa, ale każde banalne słowo może nagle odnaleźć swoje niebanalne, istotne znaczenie. Ale chcę powiedzieć mimo wszystko, że „tajemnica Chopina” istnieje i że nie może ona być chyba wyjaśniona nawet w tysiącu referatów.
Oczywiście, wiem już z gazet, że kongres był znakomicie zorganizowany, że spotkało się na nim mnóstwo uczonych, że prezes tego kongresu, dr Zofia Lissa, była urocza i mądra (zwłaszcza w podsumowaniu – to było zamknięcie w jednym kwiatku całej łąki kwiatów – prawdziwa sztuka nad sztukami) – że oprócz tego było mnóstwo dziwaków, maniaków, no i fantastycznych ludzi, dla których Chopin jest żywą treścią ich życia.
Podobno powiedziano na tym kongresie dużo nowych rzeczy o Chopinie. N­wet rzeczy istotnych. Sprawdzić to będziemy mogli dopiero, kiedy wygłoszone referaty zostaną wydrukowane w zbiorowej książce. Dzisiaj ogarnąć całości prac sekcyjnych niepodobna. Niewątpliwie jednak wiedzę o sztuce Chopina posunięto w tym kongresie naprzód. Pamiętasz, jak zawsze irytowało mnie traktowanie sztuki Chopina jak jednego wielkiego bloku nieskazitelnego marmuru. Otóż po pierwsze, na kongresie dowiedziono, że ten blok nie jest blokiem, a po drugie, że tu i ówdzie ma skazy. Ewolucja twórczości Chopina jest już dzisiaj faktem bezspornym. W dziedzinie harmonii, formy, faktury, itd., itd. Trudno na przykład, porównawszy pierwsze mazurki z ostatnimi (chronologicznie), nie skonstatować, iż odbył się tu jakiś duży, długi i bardzo osobliwy proces. Otóż prześledzenie tego procesu to jedna z zasług kongresu chopinologów. Jedni badacze pomagali w tym innym, a wszystko razem składało się na osobliwy obraz „nauki o Chopinie”. Tak, bo powstała cała nauka o Chopinie, jak każda nauka pełna pomyłek i uogólnień, pełna zadufania w sobie, a zaniedbująca istotę sprawy, pełna pewności siebie – a pozostawiająca na marginesie najważniejsze pytanie: co to jest Chopin?
Niewielu innych kompozytorów przetrzymałoby próbę takiego natężenia badań. Ale Chopin ze wszystkiego wychodzi zwycięsko.
Ciekawa była obserwacja ludzi, którzy przyjechali na ten kongres z całego świata. Cóż za ludzie! Zapaleni, pełni entuzjazmu – i miłości do naszego pana Fryderyka. Czasami trochę uprzedzeni, czasami maniakalnie upierający się przy swoim zdaniu.
Czołowe postacie kongresu (oczywiście nie mówiąc o jego organizatorce i przewodniczącej) to Igor Bełza, dobry, serdeczny, miły człowiek, mówiący sześcioma językami, wszystkimi z uroczym moskiewskim akcentem – którego konikiem jest muzyka polska we wszystkich jej aspektach, a w muzyce polskiej jej źródła ludowe, którym przypisuje z zapałem godnym tej wielkiej sprawy wszystkie zjawiska (lub prawie wszystkie), jakie w muzyce polskiej zachodzą. Jego referat na plenum kongresu był arcydziełem wiedzy, serdeczności, mądrości i zapału do polskiej literatury i polskiej kultury. Obok jego porównania i paraleli Chopin-Mickiewicz żaden chopinolog nie będzie mógł przejść obojętnie.

Brak komentarzy: