Profesorów Belseya i Kippsa łączy zamiłowanie do piękna i podziw dla Rembrandta. Dzieli zaś stosunek do piękna i do Rembrandta, a to wystarczy, by zostali wrogami na śmierć i życie. Gdy Kippsowie przenoszą się za ocean i osiedlają w kampusie, gdzie mieszkają Belseyowie, losy ich rodzin splatają się w nieprzewidywalny sposób, a komplikacje mnożą się jak szalone.
Zadie Smith opowiada historię dwóch rodzin, a przy tym z dystansem i humorem porusza najważniejsze tematy współczesności: zagadnienia tożsamości, rasy, globalizmu i fanatyzmu religijnego.
FRAGMENT
Do: HowardBelsey@fas.Wellington.edu
Od: Jeromeabroad@easymail.com
Data: 19 listopada
Temat:
Szanowny Doktorze Belsey!
Nie mam pojęcia, jak Pan przyjmie tę wiadomość! Jesteśmy zakochani! Córka Kippsów i ja! Zamierzam ją poprosić o rękę, Tato! I myślę, że powie „tak”!!! Kumasz, co znaczą te wykrzykniki? Ma na imię Victoria, ale wszyscy nazywają ją Vee. Jest zdumiewająca, fantastyczna, olśniewająca.
„Oficjalnie” oświadczę się jej dziś wieczorem, ale chciałem, żebyś wiedział pierwszy. Spadło to na nas jak Pieśń Salomona i nie da się wytłumaczyć inaczej, jak tylko coś w rodzaju wzajemnego objawienia. Przyjechała tu zaledwie tydzień temu - wygląda to na jakieś wariactwo, ale jest faktem!!! Mówiąc poważnie: jestem szczęśliwy. Weź, proszę, podwójne valium i poproś mamę, żeby do mnie napisała najszybciej jak się da. Nie mam już impulsów na karcie, a nie chcę korzystać z ich aparatu.
Jxx
- Co to jest, Howard? Co to ma być?
Howard Belsey pokazał swojej amerykańskiej żonie, Kiki Simmonds, odpowiedni fragment wydrukowanego maila. Oparła się łokciami na stole po obu stronach kartki i opuściła głowę, tak jak to robiła zawsze, kiedy koncentrowała wzrok na drobnym druku. Howard odszedł na drugi koniec kuchni, żeby wyłączyć gwiżdżący czajnik. Rozbrzmiewała tylko ta jedna, wysoka nuta - reszta była milczeniem. Jedyna córka Belseyów, Zora, siedziała na stołku, tyłem do pokoju, z słuchawkami na uszach, wpatrując się z namaszczeniem w ekran telewizora. Levi, najmłodsze z ich dzieci, stał obok ojca przed kuchennymi szafkami. W pewnej chwili zaczęli jeść śniadanie bez słowa, z choreograficzną precyzją, podając sobie pudło z płatkami, wymieniając dodatki, napełniając miseczki i nalewając mleko z różowego porcelanowego dzbanka ze słonecznożółtym brzegiem. Okna kuchni wychodziły na południe. Światło padające przez podwójne przeszklone drzwi do ogrodu i przez łuk dzielący kuchnię na dwie części lądowało łagodnie na martwej naturze, jaką przedstawiała sobą Kiki siedząca przy kuchennym stole, znieruchomiała, zaczytana. Przed nią stała portugalska misa z ciemnoczerwonej gliny, w której piętrzył się stos jabłek. O tej porze światło słoneczne sięgało dalej, za stół kuchenny, docierając do holu i do mniejszego z dwóch salonów. Tutaj półka zapełniona starymi książkami w miękkich okładkach dotrzymywała towarzystwa zamszowemu siedzisku i otomanie, na której Murdoch, jamnik Belseyów, wylegiwał się wyciągnięty w promieniach słońca.
- To jakiś żart? - zapytała Kiki, ale nie uzyskała odpowiedzi.
Levi kroił truskawki, płukał je i wrzucał do miseczek. Zadaniem Howarda było wychwytywanie ogonków i wrzucanie do śmieci. W chwili, gdy kończyli to zajęcie, Kiki odjęła ręce od skroni, odwróciła kartkę i zaśmiała się cicho.
- Śmieszy cię to? - zapytał Howard, podchodząc do śniadaniowego baru i opierając się o blat. W odpowiedzi twarz Kiki zamieniła się w kamienną czarną maskę. Był to ów wyraz twarzy sfinksa, który skłaniał czasami jej amerykańskich przyjaciół do przypisywania jej bardziej egzotycznego pochodzenia niż rzeczywiste. Bo w rzeczywistości Kiki pochodziła z prostej rodziny z prowincjonalnych regionów Florydy.
- Może by tak odrobina powagi, kochanie - zaproponowała. Sięgnęła po jabłko i pokroiła je nożykiem z przezroczystym trzonkiem, dzieląc na nieregularne ćwiartki. Potem zaczęła je powoli zjadać, jedną po drugiej.
Howard odgarnął oburącz włosy z czoła.
- Przepraszam... ja tylko... zaśmiałaś się, więc pomyślałem, że jest w tym może coś zabawnego.
- A jak miałam zareagować?- zapytała zniecierpliwiona Kiki. Odłożyła nożyk i wyciągnęła rękę do Leviego, który przechodził akurat obok niej z miseczką. Chwyciwszy swego piętnastoletniego syna za pasek dżinsów, bez trudu przyciągnęła go do siebie, zmuszając go, aby przysiadł i by mogła wetknąć metkę jego koszykarskiej bluzy za kołnierz. Potem zahaczyła kciukami o bokserki, aby i tam coś poprawić, ale chłopak wyrwał się jej.
- O rany, mamo!
- Levi, kochanie, podciągnij je trochę... tak je nisko opuściłeś... cały tyłek masz odkryty.
- A więc to nie jest zabawne - rzekł Howard. Takie drążenie sprawy bynajmniej go nie bawiło, ale mimo to zamierzał być konsekwentny, nawet jeśli pierwotnie chciał przyjąć inną taktykę, zdając sobie sprawę z tego, że ich rozmowa to droga donikąd.
- O Boże, Howard - westchnęła Kiki. Odwróciła się w jego stronę. - Możemy to chyba załatwić za piętnaście minut, prawda? Kiedy dzieci będą... - Uniosła się lekko w krześle, słysząc zgrzyt zamka we frontowych drzwiach, a po chwili jeszcze jeden.
- Zoor, kochanie, idź otwórz drzwi, proszę, bolą mnie dziś kolana. Ona nie może wejść, musisz jej pomóc...
Zora, pogryzając grzankę w kształcie kieszonki wypełnionej serem, wskazała na telewizor.
- Zora, idź tam natychmiast, bardzo cię proszę, to ta nasza nowa pomoc, Monique - jej klucz nie wiadomo czemu nie pasuje - zdaje się, że prosiłam cię, żebyś dorobiła jej zapasowy - nie mogę tu sterczeć cały dzień i czekać na nią w domu. Zoor, ruszże wreszcie tyłek...
- To już drugi tyłek dzisiejszego poranka - zauważył Howard.
- Jakie to miłe. Jakie cywilizowane.
Zora zsunęła się ze stołka i ruszyła przez hol w stronę frontowych drzwi. Kiki znów obrzuciła męża badawczym, pytającym spojrzeniem, na co zareagował najbardziej niewinną miną, na jaką mógł się zdobyć. Podniosła list nieobecnego syna, sięgnęła po zawieszone na łańcuszku okulary spoczywające na imponującym biuście i ulokowała je na czubku nosa.
- Musisz to przyznać - mruknęła, czytając powtórnie list.
- Ten chłopak nie jest głupi... kiedy chce zwrócić na siebie twoją uwagę, wie, jak tego dopiąć - powiedziała, rzucając Howardowi spojrzenie i oddzielając sylaby jak kasjer w banku odliczający banknoty. - Córka Monty'ego Kippsa. No i proszę. Nagle się zainteresowałeś.
Howard zmarszczył brwi.
- A więc tylko tyle masz do powiedzenia.
- Howard, na kuchence gotuje się jajko, nie wiem, kto je nastawił, ale woda już całkiem wyparowała i paskudnie śmierdzi. Wyłącz gaz, proszę cię.
- Tylko tyle masz do powiedzenia?
Howard przyglądał się, jak jego żona nalewa sobie spokojnie trzecią szklankę soku pomidorowego. Podniosła ją do ust, ale nagle znieruchomiała.
- Doprawdy, Howie - rzekła. - On ma dwadzieścia lat. Potrzebuje zainteresowania taty i zdobywa je. Weźmy choćby tę praktykę u Kippsa - istnieje przecież milion innych praktyk, które mógłby odbyć. A teraz ślub z najmłodszą Kippsów? Tu nie trzeba freudowskiej psychoanalizy. Uważam, że najgorsze, co możemy zrobić, to traktować to poważnie.