wtorek, 12 kwietnia 2011

cO KOCHAŁEM.Siri Hustvedt



Akcja powieści Co kochałem rozpoczyna się w 1975 roku w Nowym Jorku, kiedy historyk sztuki Leo Hertzberg, narrator, odkrywa w jednej z galerii w SoHo niezwykły obraz. Zafascynowany, kupuje dzieło, a po jakimś czasie dociera do jego autora, którym okazuje się nieznany malarz William Wechsler. W ten sposób narodzi się długoletnia przyjaźń między obu mężczyznami, a losy dwóch rodzin, dwóch małżeństw, dwóch synów urodzonych w tym samym roku i wychowujących się razem, splotą się na zawsze w nierozerwalną całość. Pogłębianiu się tej zażyłości sprzyja bliskie sąsiedztwo, spędzane razem wakacje, wspólne poglądy i zainteresowania, lecz więzi między przyjaciółmi jeszcze bardziej się zacieśnią, gdy zaczną na nich spadać życiowe ciosy przerastające ich siły. Kreśląc sylwetki swoich bohaterów i ukazując złożone relacje między nimi, autorka potrafiła wydobyć najsubtelniejsze odcienie ich uczuć. To bogactwo emocjonalnych tonów nadaje postaciom niezwykłą wyrazistość.

Jednym z ciekawszych wątków tej wielowarstwowej książki jest artystyczna ewolucja Billa, którą Leo wnikliwie obserwuje jako przyjaciel i zarazem znawca sztuki, a z jego opisów i refleksji wyłania się znakomity portret współczesnego twórcy, wiecznie poszukującego nowych środków wyrazu dla swoich idei. Ukazując trudną drogę Billa do sukcesu, Siri Hustvedt, ustami narratora, zwraca też uwagę na niepokojące trendy w nowojorskiej sztuce lat 80. i 90., takie jak eksperymenty pewnych twórców, którzy w imię wolności artystycznej próbowali szokować widzów brutalnym okrucieństwem i przemocą. Czyni przy okazji wiele celnych spostrzeżeń na temat kreowania idoli w świecie sztuki oraz samego środowiska nowojorskich krytyków, którzy ulegając chwilowym modom, promują tanie efekciarstwo.

FRAGMENT


Erica miała wtedy trzydzieści cztery lata. Byłem od niej starszy o jedenaście lat, a pobraliśmy się rok przedtem. Dosłownie zderzyliśmy się ze sobą w Bibliotece Butlera na Uniwersytecie Columbia. Zdarzyło się to w sobotnie październikowe przedpołudnie, gdy półki z zamówionymi wcześniej woluminami były już niemal doszczętnie opustoszałe. Usłyszałem jej kroki, a następnie poczułem jej obecność za rzędem ksiąg oświetlonych jedynie przytłumionym blaskiem lampy z wyłącznikiem czasowym. Odnalazłem książkę, której szukałem, i ruszyłem w stronę windy. Prócz szmeru żarówek nie słyszałem nic. Kiedy skręciłem za róg, potknąłem się o Ericę siedzącą na podłodze obok rzędu półek. Zdołałem utrzymać równowagę, ale spadły mi okulary. Ona je podniosła i gdy pochyliłem się, by je odebrać, postanowiła wstać i głową uderzyła mnie w brodę. Kiedy na mnie spojrzała, zobaczyłem uśmiech na jej twarzy. — Jeszcze parę takich prób, a dojdziemy do czegoś — regularnych gagów z burleski — rzekła.

Natychmiast wpadłem w zachwyt na widok tej ślicznej kobiety. Miała pełne usta i gęste, ciemne włosy obcięte na pazia.

Wąska spódniczka uniosła się w górę w czasie naszej kolizji, odsłaniając jej nogi. Gdy ją obciągała, zerknąłem na jej uda. Doprowadziwszy się do porządku, spojrzała na mnie i znowu się uśmiechnęła. W czasie tego drugiego uśmiechu zauważyłem, że jej dolna warga przez chwilę lekko zadrżała. Doszedłem do wniosku, że to drobna oznaka nerwowości lub zakłopotania oznaczająca, iż nie odrzuci mego zaproszenia. Gdyby nie to — jestem absolutnie przekonany — jeszcze raz bym ją przeprosił i odszedł. Jednakże to leciutkie drżenie wargi, które zresztą natychmiast ustąpiło, ujawniło jakąś łagodność charakteru i dało znać o — jak odgadywałem — jej pilnie strzeżonej zmysłowości. Zaproponowałem, byśmy poszli na kawę. Kawa zmieniła się w lunch, a lunch w kolację. A nazajutrz rano leżałem obok Eriki Stein w moim łóżku w dawnym mieszkaniu przy Riverside Drive. Ona nadal spała. Słońce padające z okna oświetlało jej twarz i włosy. Bardzo ostrożnie dotknąłem czubka jej głowy. W tej pozycji trwałem przez kilka minut, przyglądając się twarzy tej kobiety i marząc, by ze mną została.

W tamtych czasach rozmawialiśmy ze sobą całymi godzinami. Okazało się, że Erica pochodziła z tego samego świata. Jej rodzice byli niemieckimi Żydami, którzy wyjechali z Berlina w 1933 roku, mając po kilkanaście lat. Ojciec został wybitnym psychoanalitykiem, a matka — nauczycielką emisji głosu w szkole muzycznej Julliarda. Oboje już nie żyli. Zmarli w odstępie kilku miesięcy na rok przed naszym spotkaniem, czyli wtedy, gdy umarła i moja matka: w 1973 roku. Ja także urodziłem się w Berlinie i mieszkałem tam przez pięć pierwszych lat. Moje wspomnienia o tym mieście są fragmentaryczne, a niektóre zawierają pewnie sporą dozę fikcji. Są to i zapamiętane obrazy, i historie wymyślone przeze mnie na podstawie relacji matki, która opowiadała mi o wczesnych latach mego życia. Erica przyszła na świat na Manhattanie, w dzielnicy Upper West Side, gdzie ja z kolei wylądowałem po powrocie z Londynu, spędziwszy trzy lata w wynajętym mieszkaniu w Hampstead. I to właśnie Erica skłoniła mnie do wyniesienia się z West Side i porzucenia wygodnej kwatery dla wykładowców Uniwersytetu Columbia. Jeszcze przed naszym ślubem oznajmiła, że chce „wyemigrować" Kiedy zapytałem, co przez to rozumie, odparła, że nadszedł czas, by sprzedała mieszkanie rodziców na Osiemdziesiątej Drugiej Zachodniej i ruszyła w długą drogę metrem na południe Manhattanu. — Tutaj panuje zapach śmierci — orzekła. — Środków antyseptycznych, szpitali i stęchłego tortu Sacher. Muszę się stąd wynieść. — A zatem oboje z Ericą opuściliśmy znajome obszary naszego dzieciństwa i postawiliśmy nogę na terytorium artystów i cyganerii. Skorzystaliśmy z pieniędzy otrzymanych w spadku po naszych rodzicach i kupiliśmy duże mieszkanie przy Greene Street, między ulicami Canal i Grand.

Nowy teren ze swymi pustymi po zmroku ulicami, niską zabudową i młodymi lokatorami wyswobodził mnie z dawnych więzów, choć nigdy nie myślałem o nich jako o ograniczeniach. Mój ojciec zmarł w 1947 roku, mając zaledwie czterdzieści trzy lata, ale matka przeżyła go o wiele lat. Byłem ich jedynym dzieckiem, więc oboje żyliśmy pod władaniem jego ducha. Matka starzała się i coraz bardziej cierpiała na artretyzm, ale ojciec pozostał młody, utalentowany, z wielką karierą przed sobą — lekarz, który mógł osiągnąć, cokolwiek tylko zapragnął. To „cokolwiek" stało się dla matki wszystkim. Przez kolejne dwadzieścia sześć lat żyła w tym samym mieszkaniu przy Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy między Broadwayem i Riverside Drive, roztrząsając utraconą przyszłość ojca. Kiedy zacząłem wykładać na uniwersytecie, studenci zwracali się do mnie czasem per „doktorze Hertzberg", a nie „panie profesorze", a w takich razach nieodmiennie myślałem o mym ojcu. Przeprowadzka do SoHo nie wymazała mojej przeszłości i nie doprowadziła do amnezji, ale kiedy skręcałem za róg ulicy lub przechodziłem na drugą stronę jezdni, nie natykałem się na wspomnienia z emigranckiego dzieciństwa i młodości. Erica i ja byliśmy dziećmi uchodźców ze świata, który przestał istnieć. Dla naszych rodziców, zasymilowanych Żydów z klasy średniej, judaizm był religią praktykowaną przez ich pradziadkówrPrzed 1933 rokiem uważali się za „żydowskich Niemców"; to określenie nie funkcjonuje już w żadnym języku.

Kiedy się poznaliśmy, Erica była profesorem na wydziale anglistyki Uniwersytetu Rutgersa, a ja już od dwunastu lat wykładałem historię sztuki na Columbii. Miałem doktorat z Harvardu, a ona z Columbii, co wyjaśniało, dlaczego w tamten sobotni poranek siedziała w bibliotece swojej dawnej Alma Mater — miała tam stałą przepustkę przyznawaną absolwentom. Wcześniej bywałem zakochany, ale niemal za każdym razem przychodził moment zmęczenia i nudy. Erica nigdy mnie nie nużyła. Niekiedy mnie irytowała i wpędzała w rozpacz, ale w jej towarzystwie nigdy nie popadałem w nudę. Jej uwaga na temat obrazu pędzla Billa była dla niej typowa: prosta, trafiająca w punkt, wnikliwa. Nigdy nie traktowałem mojej żony protekcjonalnie.

Obok domu pod numerem 89 przy Bowery przechodziłem wielokrotnie, nie zatrzymując się ani razu, by choć rzucić okiem na fasadę. W podniszczonym czteropiętrowym budynku z cegły między Hester Street i Canal Street mieściły się niegdyś jakieś hurtownie, ale w czasie, gdy postanowiłem odwiedzić Willia-ma Wechslera, lata tej skromnej świetności dawno już minęły. Okna wystawowe na parterze zabito dyktą, a ciężkie metalowe drzwi na poziomie ulicy miały wygięcia i dziury, jakby ktoś atakował je stale młotkiem. Na jedynym schodku rozłożył się brodacz z flaszką schowaną w papierowej torebce. Zaklął pod moim adresem, kiedy poprosiłem, żeby się ruszył, i niedbałym ruchem ni to się sturlał, ni to zsunął ze stopnia.

Moje pierwsze wrażenia dotyczące nowo spotkanych ludzi zazwyczaj przyćmiewa późniejsza z nimi znajomość, ale w przypadku Billa co najmniej jeden z aspektów owych pierwszych sekund utrwalił się w mojej pamięci na cały okres naszej przyjaźni. Bili miał czar — tę tajemniczą siłę przyciągania, która zdolna jest z miejsca uwieść obcych. Kiedy stanął w progu swego atelier, był niemal tak samo zaniedbany jak pijak u drzwi wejściowych. Miał dwudniowy zarost. Jego gęste czarne włosy sterczały na czubku i z boków głowy, a ubranie w równym stopniu nosiło ślady farby, co i zwykłego brudu. Jednakże wystarczyło, by na mnie spojrzał, a od razu poczułem działanie jakiegoś niewidzialnego magnesu. Jak na mężczyznę rasy białej miał bardzo ciemną karnację, a intensywnie zielone oczy zdradzały jakąś domieszkę krwi azjatyckiej. Miał mocno zarysowaną, kwadratową szczękę i takiż podbródek. Szeroki w barach, odznaczał się potężnymi ramionami. Jego wzrost nie przekraczał metra dziewięćdziesięciu, a mimo to zdawał się nade mną górować, choć byłem od niego niższy zaledwie o pięć-sześć centymetrów. Dużo później doszedłem do wniosku, że jego niemal magiczny czar miał coś wspólnego z oczami. Kiedy na mnie patrzył, przenikał mnie wzrokiem bez cienia zakłopotania, ale zarazem wyczuwałem jego wewnętrzne skupienie na czymś innym. I choć jego zainteresowanie moją osobą zdawało się autentyczne, czułem, że nic ode mnie nie chce. Bili roztaczał wokół siebie aurę całkowitej autonomii, co było wręcz obezwładniające.

— Wynająłem to miejsce ze względu na światło — rzekł, gdy ruszyliśmy w głąb atelier na trzecim piętrze. Trzy wysokie okna na samym końcu rozświetlone były popołudniowym blaskiem słońca. Budynek najwyraźniej osiadał na płytkich fundamentach, więc tyły pracowni znajdowały się na nieco niższym poziomie niż wejście do niej. Zauważyłem, że i podłoga jest mocno pofałdowana. Robiła wrażenie zmąconej wiatrem tafli jeziora. Na wyższym krańcu pracownia była umeblowana skąpo — stołek, stół sporządzony ze starych drzwi opartych na dwóch kozłach, zestaw stereo w otoczeniu mnóstwa taśm i kaset wrzuconych do białych pojemników z ażurowego plastiku. Pod ścianą stały stłoczone rzędy płócien. Całe pomieszczenie silnie pachniało farbą, terpentyną i zgnilizną.

Wszystkie utensylia niezbędne do życia gospodarz zgromadził w niższej części pracowni. Stół opierał się o staroświecką wannę na nóżkach. Obok znajdowało się szerokie łoże, sąsiadujące z kolei ze zlewem, a żelazny piecyk był wciśnięty w przestrzeń między ogromnymi regałami zapchanymi masą książek. Książki leżały też w stertach na podłodze koło pieca oraz na fotelu, na którym — jak można było sądzić — nikt nie siadał od lat. Bałagan w mieszkalnej części pracowni zdradzał nie tylko ubóstwo Billa, ale i jego obojętność dla przedmiotów życia codziennego. Z czasem właściciel tego gospodarstwa stał się zamożnym człowiekiem, ale to wcale nie zmieniło jego podejścia do rzeczy. Bill pozostał osobliwie niezwiązany z miejscami, w których mieszkał, i zupełnie nie dbał o ich urządzenie.

Nawet tamtego dnia wyczułem w nim ascetyzm, niemal brutalną potrzebę prostoty i niechęć do wszelkiego kompromisu. Moje doznanie wynikało i z jego sposobu wyrażania się, i z cech fizycznych. Bill był spokojny, mówił łagodnym tonem i kontrolował swoje ruchy, a jednak emanowała zeń jakaś intensywność jasno wytyczonego celu wypełniająca całą przestrzeń wokół. W odróżnieniu od innych ludzi o silnych osobowościach nie zachowywał się hałaśliwie, nie miał aroganckich manier, nie starał się na siłę nikogo oczarować. A mimo to, gdy stanąłem obok niego i patrzyłem na jego obrazy, czułem się jak karzeł, który właśnie poznał kolosa. Wskutek takiej reakcji moje komentarze na temat jego sztuki stawały się bardziej przemyślane i głębsze. Walczyłem w ten sposób o należną mi przestrzeń.


Brak komentarzy: