Odnajdziesz tutaj moje myśli na temat historii,literatury,poezji,życia i śmierci.Sztuka jest uprzywilejowana na tych stronach,ona nadaje sens i smak życiu.Jeśli jesteś zainteresowany,czytaj,najlepiej przy kawie.Może odnajdziesz tutaj coś co cię zainspiruje.A może sam napiszesz do mnie kilka słów w komentarzu, które staną się inspiracją dla mnie.
niedziela, 23 listopada 2008
PRZERWA URLOPOWA
Tak więc doczekaliśmy się z Ukochanym wakacji zimowych. Jutro czeka nas wielogodzinna podróż do Polski. Bardzo się cieszymy na ten pobyt w naszej starej, dobrej Bydgoszczy.
Już zamówiłam pewne książki przez internet,a więc dojdą do nas już za kilka dni. Razem też wybieramy się na małe polowania po księgarniach. Dużo nas czeka różnych spraw, ale mam nadzieję,że i ogrom przyjemności nas nie ominie.
Tak więc na bloga powrócę po kilkunastodniowej przerwie.
fragment....CUD W MIAMI
Fragment książki
Iris Tęczooka urodziła się w Guanajaboi, bardzo religijnej dzielnicy Juanabany, gdzie olbrzymia większość mieszkańców wyznawała santerię, a jej rodzina nie pozostawała w tyle, choć bez fanatyzmu. Znali się na czarach i dostrzegali pełne zawiści spojrzenia rzucane na rosnące przed ich domem drzewo chirimoi. Tak wspaniałego drzewa nikt od lat nigdzie już nie widział. Iris Tęczooka i jej siostra Oceania chodziły do szkoły podstawowej imienia Porannych Samobójców do jedenastego roku życia. Wtedy właśnie, tuż po wyjściu z lekcji, Iris Tęczooką, ubraną w wykrochmalony mundurek i rozczłapane buciki, w okularach jak denka od butelek i aparacie na zębach, zaczepił pewien przeciętny włoski fotograf, Womicjusz Ladaco, cherlawy, wyglądający jak suchotnik, o tłustej cerze i małych oczkach świnki morskiej.
Signor Ladaco od razu zdał sobie sprawę, że stoi przed nim przyszła najpiękniejsza Ewa świata - pomimo aparatów korekcyjnych, które nosiła - i od razu wystosował do niej gadkę jak z filmu. Dziewczynka była nieśmiała i przyciskała książki do chudej piersi niczym tarczę. Womicjusz Ladaco nie tracił czasu i niewiele go kosztowało przekonanie dziewczynki i jej rodziny, że zrobi z niej najsławniejszą top modelkę, o której będzie głośno we wszystkich stronach świata. Niczym się nie zrażając, siłą wciągnął małą w swoje sidła i wywiózł ją do Mediolanu. Wyglądało to bardziej na porwanie niż na wyjazd za zgodą rodziców.
Rodzice bardzo cierpieli po uprowadzeniu Iris Tęczookiej, choć później znaleźli pocieszenie w słynnym obrazie Carlosa Enriqueza Uprowadzenie Mulatek, który przyniósł im sąsiad, argumentując, że porwania miejscowych kobiet przez zagranicznych przybyszów to na wyspie chleb powszedni od pięciu wieków. Rodzina znów załamała się, bo kiedy odmówiła ostatecznego powierzenia córki nieznajomemu, Womicjusz Ladaco zasypał ich oficjalnymi listami pełnymi pogróżek, a nawet zjawił się w towarzystwie wojskowego, który potwierdził, że "internacjonalistyczna" obecność dziewczyny na sojuszniczej ziemi Garibaldiego przysłuży się politycznej i gospodarczej przyszłości ojczyzny. Zakazywanie Iris Tęczookiej tego wyjazdu zostałoby uznane za zdradę stanu, a ponadto zaprzepaściłoby obiecującą karierę kabaretową Oceanii, jej młodszej siostry. Iris Tęczooka musi się poświęcić - to eufemistyczny synonim słowa "podporządkować" - i tak się też stało.
W Mediolanie i w Rzymie, jak opisuje w swoim pamiętniku numer jeden, Womicjusz Ladaco zarobił kupę forsy, robiąc jej portretowe zdjęcia i sprzedając je do pism poświęconych modzie; blagował na potęgę, opowiadał łgarstwa wielkie jak Kaplica Sykstyńska na temat historii dziewczyny, wykorzystywał element egzotyki, mówiąc, że Iris Tęczooka jest piękną i bystrą młodą pionierką. A ona nigdy nie była pionierką, bo katolikom nie było wolno. I, jak można się domyślić, po przedwczesnym zdjęciu butów ortopedycznych i aparatu ortodontycznego Iris Tęczooka zmieniła się w bardzo apetyczną nastolatkę. Jednak o wszystkim dowiedziała się dużo później, kiedy już przeżyła sporo czasu w całkowitym odosobnieniu, nieświadomości i nieprawdzie.
Iris Tęczooka nie widziała żadnych pieniędzy, nie wiedziała nawet, że Ladaco ciągnie olbrzymie zyski z fotografowania jej. Iris Tęczooka chodziła z żołądkiem zapadniętym głęboko, trzęsła się, jak tylko zobaczyła śnieg padający za zakurzonymi oknami jej pokoju, i znosiła nieprawdopodobne upokorzenia i krzywdy. Ze wstydu nie miała odwagi wyjawić w listach do rodziców wszystkich szykan, jakich zaznała. Tak spędziła cztery lata, zamknięta w brudnej, śmierdzącej wilgotnymi dywanami klitce, opatulona w wełniany koc jeszcze z czasów Mussoliniego i drugiej wojny światowej, w zrujnowanym, pozbawionym ogrzewania domu. A w tym czasie Womicjusz Ladaco dawał jej kukurydzę z kurczakiem, żeby rosła i rozwijała się, tak by w przyszłości mógł zbić jeszcze większą fortunę na tym wspaniałym ciele dziewczyny Danone'a (ona do tej pory nie spróbowała żadnego jogurtu), na kształtach, które już przewidywał, patrząc na jej długie kończyny i wydatne kości policzkowe, na trochę smutne i trochę rozmarzone krótkowzroczne oczy barwy szmaragdu, podobne do oczu Marilyn w filmie Jak upolować milionera.
Gdy Iris Tęczooka miała szesnaście lat, przypadkiem odkryła, że człowiek ten bezlitośnie ją wykorzystuje. Wciąż jej powtarzał, że nie udaje mu się sprzedać odbitek, obwiniając o to ją, mówiąc, że nie umie pozować, że nie ma za grosz wdzięku i nie potrafi przekazać duchowej głębi swojej osobowości. Pewnego popołudnia, podczas nieobecności Womi-cjusza spowodowanej wyjazdem do Wenecji, dziewczyna weszła do zakazanego pokoju, zwabiona przez słowika, który wleciał niechcący przez okno. Obserwowała wcześniej Włocha i wiedziała, że chowa klucze w doniczce z mandragorą, więc wykopała je stamtąd, widząc, że biedny ptak został uwięziony w mrocznym pomieszczeniu. Gdy weszła do zakazanego pokoju, nie znalazła tam gnijących trupów kochanek, jak w opowieści o Sinobrodym, lecz okładki najsłynniejszych czasopism, powiększone i porozwieszane we wszystkich możliwych miejscach. Setki zdjęć jej postaci wwspaniały kościec obciągnięty brzoskwiniową skórą w niezliczonych pozach. najróżniejszych kolorach, twarz i
La piu bella ragazza del planeta! - krzyczała błyszcząca okładka ukazująca ją półnagą, drzemiącą na zniszczonym łóżku z kciukiem w ustach. Do ssania kciuka przyzwyczaiła się bardziej z głodu niż z powodu urazów w dzieciństwie. Womicjusz Ladaco zrobił to zdjęcie bez jej zgody, a po chwili przypomniała sobie, że kazał jej wtedy wypić jakiś gorzki napój, który zmiótł ją jak wróbla ustrzelonego z procy. Inne publikacje nie szczędziły niezwykłych przymiotników, aby opisać zadziwiającą urodę, piały z zachwytu nad pięknością roku, zagadką końca dwudziestego wieku, tym bardziej tajemniczą, że na każdym zdjęciu wokół jej głowy widać było dziwnie jasną poświatę. Iris Tęczooka poczuła śmiertelny smutek, ale się nie rozpłakała. Wiedziała, że łzy trzeba oszczędzać na naprawdę wyjątkowe chwile. Znalazła faktury na wielkie sumy pieniędzy, wystawione na Womicjusza Ladaco, gdzie wyraźnie było napisane, że jest to wynagrodzenie za ni mniej, ni więcej, tylko portrety tajemniczej nieznajomej. Przeszukała każdy kąt. Gdy już zaspokoiła ciekawość, zamknęła drzwi i schowała klucz z powrotem do doniczki z mandragorą.
PORANEK PRZY ŚWIECACH
Pozytywne w zimie może być to, że można urządzać sobie nie tylko wieczory przy świecach,ale i poranki przy zapalonych świecach. Właśnie taki poranek przy świecach urządziliśmy sobie dzisiaj z Ukochanym. Ach...bo to dzisiaj zaczęły nam się właśnie wakacje. W pokoju płonęło aż dziesięć świec,pokazać chciałam tę świecę ze wzorami,pochodzi ona z Afryki i jest naprawdę piękna swym etnicznym klimatem, a do tego płonie cudnie. Polecam takie poranki.
sobota, 22 listopada 2008
Nastrojowo.
środa, 19 listopada 2008
PIPI I SOKRATES
Jacek Podsiadło
Stateczna ciotunia Filozofia wyraźnie zaczyna nam na starość bzikować. Figle, na jakie pozwala się jej w książce o Pippi i Sokratesie, mogą się nawet chwilami wydawać niestosowne. Ale jak nam dzięki temu odmłodniała! I jaka ludzka się stała, jaka przystępna!
Mówi się o książce Gaarego i Sjaastada jako o książce dla młodzieży. I można się z tym zgodzić, choć z zastrzeżeniem, że dla młodzieży już wyrośniętej, powiedzmy, studenckiej. Ale i czytelniczy seniorzy, o ile zachowali młodość ducha i gotowość na przygody, przeczytają ją z przyjemnością.
Zaraz, przygody? Ilekroć słyszy się o czyjejś "przygodzie z filozofią", łatwo można nabrać podejrzeń. Wielka mi przygoda ślęczeć jeśli nie nad antycznymi, to w każdym razie niedzisiejszymi rozważaniami typu co by było, jakby nic nie było, albo ile jest prawdziwego osła w ośle, kiedy można było pójść w tym czasie do zoo. Tymczasem tutaj mamy do czynienia z dziełem, które dałoby się określić jako filozoficzna książka przygodowa. W skrócie figlozoficzna. Na pewno dobra na lato.
Pewnego razu dwaj norwescy myśliciele postanowili zapoznać ze sobą najbardziej zwariowaną dziewczynkę i największego gieroja myślenia, jacy chodzili po ziemi. Wiele im w tym względzie ułatwiły literackie możliwości konstruowania światów równoległych i szkatułkowych narracji, także (postmodernistyczne?) rozluźnienie formalnych rygorów pozwalające na fabularne tautologie i mnożenie operacji autotematycznych. Zaczyna się od tego, że Sokrates wpada do Willi Śmiesznotki, żeby pokazać Pippi książkę "Pippi i Sokrates". Zaraz potem okazuje się, że ich spotkanie jest tekstem, nad którym pochylają się Agathon, gospodarz uczty uwiecznionej przez Platona, i Theodoros, matematyk często uczestniczący w sokratejskich dysputach. Ci dwaj są zarazem Agatonem i Teodorem, marynarzami asystującymi Pippi w jej dalekomorskich przygodach i bohaterami wielu anegdot. "Nie jesteśmy przecież niczym związani, mam na myśli miejsce i czas", zauważa Agaton. "Równie dobrze możemy być szwedzkimi marynarzami i jednocześnie greckimi mędrcami! W ogóle możemy nieźle namieszać".
Jeśli dodamy do tego, że Sokrates czyta Pippi fragmenty książki Gaarego i Sjaastada obszernie cytowane właśnie w niej, a potem dołącza do nich marynarz Fridolf z "Pippi na morzach południowych" będący zarazem Fajdrosem z "Dialogów" Platona, to rzeczywiście już na starcie mamy niezłe zamieszanie (przed metą jeszcze się ono spotęguje, ale omawiając książkę przygodową nie powinno się zdradzać za wiele). Drugoplanowe postacie z książki Lindgren decydują o roli, jaką chcą odegrać w czytanym przez siebie tekście, w którym Pippi i Sokrates czytają tę samą książkę o sobie, która ich stworzyła i którą i ja mam przed sobą. Występują w "prawdziwej" książce, ale ta z kolei jest tylko rekwizytem w ich książkowym, co nie znaczy już, że "nieprawdziwym" świecie. Wszystko to służy doprowadzeniu do sytuacji, w której to, co wymyślone, w żadnym stopniu nie będzie upośledzone wobec tego, co rzeczywiste. Podkreśla to Pippi zwracając uwagę Sokratesa na zalety "tego, że się nie żyje": "Nam, wymysłom, jest o wiele lepiej niż prawdziwym ludziom, którzy muszą zmagać się z pracą, odciskami, pidatkami kominalnymi i śmiercią". Z tą myślą świetnie koresponduje z kolei uwaga rzucona mimochodem w przedmowie przez Margaretę Strömstedt, przyjaciółkę i krytyka Astrid Lindgren. "W kontaktach z twórczynią Pippi często czułam, jak wiele obie - i Pippi, i Astrid - zaczerpnęły od siebie nawzajem. Upodobanie do wspinaczki po drzewach towarzyszyło Astrid jeszcze długo po przekroczeniu przez nią wieku emerytalnego". Pisarz tworzy postać, a postać odpłaca pisarzowi pięknym za nadobne. To bardzo silna więź, jak więź krwi w rodzinie, gdzie rodzice "tworzą" i uczą życia dziecko, sami jednocześnie "stając się" dzięki niemu i ucząc się od niego.
W tym miejscu muszę, a w każdym razie wolno mi, zrzucić na chwilę kaftan bezpieczeństwa kogoś, kto ma tylko zrecenzować książkę. Nie jesteśmy przecież niczym związani, a ja nie potrafię nie zrecenzować jednocześnie Pippi jako postaci. Stali Czytelnicy "TP" zauważyli być może, że dość regularnie pisuję o Pippi w okolicach ostatniej strony. Usprawiedliwieniem tego upodobania niech będzie jego geneza. Kiedy Astrid Lindgren po długim i pełnym trosk oraz chodzenia po drzewach życiu zrobiła krok w stronę bycia wymysłem, próbowałem, całkowicie nieświadomy istnienia książki Norwegów, napisać okolicznościowy felieton i zajrzałem do jednej z książek o Pippi. I nagle, po trzydziestu latach przerwy, jej przygody znów mnie wciągnęły, choć inaczej. Aczkolwiek opisane są najprostszym z możliwych języków, zobaczyłem je jako summę pozwalającą czytać się bez końca i wciąż odkrywać nowe klucze do znanych, czasem na pamięć, zdarzeń i zdań.
To samo poczuli chyba Gaare i Sjaastad; oni akurat odsłaniają takowe klucze nawiązując głównie do konstrukcji filozoficznych i teorii teologicznych, co zresztą mogłoby zirytować Astrid Lindgren niechętną zbyt daleko idącym analizom swoich książeczek i zawsze podkreślającą, że jest "zwyczajną wiejską dziewczyną z Vimmerby". "Porównując Pippi z Chrystusem, posunęlibyśmy się być może trochę za daleko", przyznają obaj panowie na wspomnienie propozycji poćwiczenia chodzenia po wodzie, złożonej przez Pippi twardo stojącym na gruncie praw logiki i fizyki Tommy'emu i Annice. Ale ośmielają się spytać, czy Tommy nie wziął swego imienia po niewiernym Tomaszu. A może po Tomaszu z Akwinu? Czy cudowna przemiana grochów w pigułki arbuzowe przeciw dorosłości dokonana na oczach Tommy'ego przez Pippi pozostaje w związku z naukami świętego o transsubstancjacji? Dlaczego Tommy dokładnie powtarza pytanie Platona o prawodawcę w ustalaniu znaczeń słów? Czy nauczycielka przypadkiem wybiera na lekcji ten sam przykład rachunkowy, co Platon i Kant, 5+7=12? Czy mocarz Adolf, którego pokonuje Pippi, to alter ego Hitlera? Czy spotkany przez Pippi w Szanghaju Chińczyk z uszami tak wielkimi, "że mógł ich używać jako peleryny", jest tym samym monstrum, które spotkał w Szanghaju Zaratustra i określił jako ludzką łodyżkę dla potwornego uszyska? "Czy jest to wyraz nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, ukrytego porządku kosmicznego, czy też uleganie czyjemuś faktycznemu wpływowi?", pytają autorzy.
Najprzyjemniej byłoby, zdaje się, wybrać odpowiedź drugą. Staje się to łatwiejsze, kiedy zgadzamy się uznać książki Astrid Lindgren o Pippi za dzieła natchnione. Kosmiczny porządek ma prawo ujawniać się w takich nawet bez wiedzy pisarza. I może tylko takich książek bohaterowie zaczynają żyć własnym, coraz mniej wymyślonym, życiem. Pippi jest czymś więcej niż postacią czy "ikoną" kultury masowej, jest archetypem. Można odwoływać się do mocy, jaką uosabia, nawet jeśli sama moc i jej źródła nie zostały nazwane. Dlatego nie da się jej utrzymać w ryzach samej tylko literatury i nie da się jej też zredukować do roli kulturalnego gadżetu, choć Strömstedt zauważa już na wstępie wstępu, że "Zamiast niej widać mnóstwo magnetowidów, na których jakaś narysowana figurka z otwartą buzią twierdzi, że jest Pippi Pończoszanką, chociaż ani trochę nie przypomina oryginału. Miękkie, ckliwe lalki udają taką Pippi, jaka nigdy nie istniała". Polski wydawca "Pippi i Sokratesa" postępuje tak, jakby nie doczytał nawet tej pierwszej strony książki, bo na okładce umieścił zdjęcie dziewczynki właśnie lalkowatej, ładniutkiej i niepodobnej do oryginału, ale w świetle ogólnej glorii należnej za tę publikację można mu to odpuścić, a książkę zawsze można obłożyć. Widać zresztą, że do ostatniej chwili wydawca walczył o zachowanie twarzy (Pippi): na reprodukowanej obok okładce ma ona rozpuszczone włosy; to tak, jakby Kojaka przedstawić w papilotach. Ale już na moim egzemplarzu książki za sprawą dość chamskiego fotomontażu ma warkoczyki. Należy się spodziewać, że w następnym wydaniu wydawca przypomni sobie, że warkoczyki te powinny sterczeć.
Tak, uważam książki Lindgren za teksty natchnione, ale nie zmierzające ku żadnej ortodoksji, a nawet nie zawsze konsekwentne. Podejrzewam, że obejmują całość najistotniejszych problemów człowieka, choć nie porywają się na rozwiązywanie kwestii ostatecznych; na przykład jedynym sposobem mówienia o śmierci i zagładzie (Pippi "urodziła się" podczas II wojny światowej) jest niedopowiedzenie. O ile w świętych księgach można ponoć znaleźć odpowiedź na każde nurtujące człowieka pytanie, o tyle w przygodach Pippi, dzięki rozplenionym w nich paradoksom i ironii, można znaleźć co najmniej trzy odpowiedzi na każde z takich pytań. Daje to wyobraźni wielkie pole do popisu, z którego także norwescy autorzy z zapałem korzystają.
Niejednokrotnie zdarza im się przy tym przegiąć palmę prawdopodobieństwa, kolejne erupcje erudycji pozwalają im skojarzyć wszystko ze wszystkim, a to już niebezpieczne. Kiedy Pippi odkrywa, że tajemnicze słówko "spunk" oznacza żuka gnojaka, twierdzą: "Nie bez znaczenia jest, że właśnie wizerunek małego żuka (...) był najbardziej rozpowszechnionym świętym amuletem wysoko rozwiniętej cywilizacji egipskiej". Kiedy Pippi nakręca pozytywkę z popularną melodią "Ach, mój drogi Augustynie", filozofowie nakręcają się rzekomo ukrytą w tym intencją, traktują ją jako odsyłacz do nauk Ojca Kościoła. Kiedy Pippi przedstawia się długą litanią wymyślnych imion, kojarzy im się to z familią Paracelsusa, czyli Philippusa Aureolusa Theophrastusa Bombastusa von Hohenheim, rzeczywiście bombastyczną, ale że od razu każe im to nurkować w głębie alchemii, to chyba przesada. Kiedy zjada muchomora, zauważają, że wyprzedziła samego Huxleya w eksperymentach z poszerzaniem bram percepcji. Byłoby to irytujące, gdyby nie szydercze komentarze wtrącane przez wątpiących w tak daleko idące analogie klasycznych filozofów i przez samą Pippi. W ten sposób autorzy mrużą oko i zdają się podsuwać owe różne odpowiedzi, mówić raczej "co by było, gdyby", niż "jest tak a tak".
Możemy zatem uznać ich dzieło za otwarte, tak jak otwarta jest kwestia, co Pippi miała na myśli, kiedy niewiele myśląc chlapała językiem produkując kalambury i złote myśli. Książka służy mniej może nauce, a więcej inteligentnej zabawie; "to miłe zadanie" - stwierdzają bezpretensjonalnie Gaare i Sjaastad mając na myśli swój zamiar zrównania Pippi z Sokratesem. I może to właśnie jest największą zaletą "Pippi i Sokratesa", że po spotkaniu tych dwojga najbardziej zwariowana dziewczynka świata jakby nieco zmądrzała, a najbardziej klasyczny z filozofów nieco zwariował. Nie za bardzo, ale wystarczająco, żeby pod koniec książki i podwieczorku u Pippi wygłaszać sentencje typu "Sok w dużych filiżankach do kawy jest o wiele lepszy niż dwa podwójne puchary z trucizną".
Za odpowiedź na taki toast niech posłuży ze strony autorów książki zdanie wyrażone już w innym jej miejscu: "Niech Bóg chroni nas przed spotkaniem z przemądrzałymi dziećmi, które dorosły, nie spotykając po drodze żadnej Pippi!".
poniedziałek, 17 listopada 2008
TRISTAN I IZOLDA
Po upadku Imperium Rzymskiego podzielone plemiona angielskie walczą między sobą o bezpańskie terytoria pozostałe po upadku Rzymu. Sytuację wykorzystuje irlandzki król Donnchadh podbijając znaczne połacie kraju. Próbę zjednoczenia plemion i wygnania irlandzkich uzurpatorów z ojczystej ziemi podejmuje lord Marke. Ma on po swojej stronie najlepszego rycerza, swojego wychowanka, dzielnego i walecznego Tristana.
Nie wie, że serce Tristana skrywa tajemnicę... Ranny na polu jednej z bitew uznany został za zmarłego. Tristan jednak nie umarł. Zaopiekowała się nim młoda dziewczyna, która ukryła go przed irlandzkimi żołnierzami i wyleczyła jego ciężkie rany. Gorąca namiętność, która ich połączyła, zakończyła się nagle, jak zaczęła. Tristan musiał uciec do Anglii. Po powrocie na dwór Marka Tristan nikomu nie wyjawia, gdzie przebywał.
Tymczasem król Donnchadh, mający nadzieję na ponowne skłócenie Anglików, ogłasza wielki turniej rycerski, którego zwycięzca otrzyma w nagrodę rękę jego, dotąd nikomu nieznanej, córki. Lord Marke wysyła na turniej do Irlandii Tristana, który zwycięża wszystkich, ale rękę tajemniczej księżniczki oddaje swemu panu, by wreszcie ziściło się jego marzene o połączeniu wszystkikch ludów Anglii w jeden naród.
I całkowicie zaskoczony odkrywa, że księżniczka, którą wygrał dla swojego władcy, okazuje się jego dawną tajemniczą zbawicielką, którą obdarzył wielką namiętnością. Kochankowie, rozdzieleni najpierw przez wojnę, teraz przez względy lojalności wobec władcy i ojczyzny, muszą zapomnieć o swoich uczuciach w imię pokoju i przyszłości Anglii. Ale im mocniej tłumią swą miłość, tym bardziej jej ogień rozpala ich serca.
niedziela, 16 listopada 2008
O zawodach,literacki portret listonosza.
Stone przybiegł z upomnieniem. Informowało ono, że trzymanie ekwipunku na fachownicy jest niezgodne z prze¬pisami. Wsadziłem upomnienie do kieszeni i dalej sortowa¬łem listy. Stone siedział w fotelu obrócony w moją stronę i obserwował mnie. Wszyscy pozostali listonosze umieścili czapki w swoich szafkach. Wszyscy oprócz mnie i niejakie¬go Marty'ego... Stone poszedł do niego i rzekł:
- Czytałeś zakaz. Twoja czapka nie powinna leżeć na fachownicy.
- Och, przepraszam, panie naczelniku. Wie pan, to z przyzwyczajenia. Bardzo przepraszam. - Marty zdjął czapkę z fachownicy i pobiegł z nią do szatni.
Nazajutrz rano znowu zapomniałem. Stone przyszedł z upomnieniem.
Informowało ono, że trzymanie ekwipunku na fachow¬nicy jest niezgodne z przepisami.
Włożyłem upomnienie do kieszeni i dalej sortowałem listy.
Następnego dnia rano, gdy tylko wszedłem, zauważyłem, że Stone mnie obserwuje. Robił to celowo. Chciał zobaczyć, co zrobię z czapką. Przetrzymałem go pewien czas w niepewności. Po czym zdjąłem czapkę z głowy i położyłem na fachownicy.
Stone podbiegł z upomnieniem.
Wrzuciłem je do kosza na śmieci bez czytania i dalej sortowałem pocztę.
Słyszałem, jak Stone pisze na maszynie. W stuku klawiszy pobrzmiewał gniew.
Zastanawiałem się, jak zdołał się nauczyć pisania na maszynie.
Znowu przylazł i wręczył mi drugie upomnienie.
Spojrzałem na niego.
- Nie muszę tego czytać. Wiem, co tam jest napisane. Że nie czytałem pierwszego upomnienia.
Wrzuciłem drugie upomnienie do kosza na śmieci.
Stone wrócił biegiem do maszyny.
Po chwili wręczył mi trzecie upomnienie.
- Słuchaj - powiedziałem - wiem, co w nich wszystkich jest napisane. Pierwsze upomnienie dałeś mi za położenie czapki na fachownicy. Drugie - za nieprzeczytanie pierwszego. Trzecie jest za to, że nie przeczyta¬łem pierwszego i drugiego upomnienia.
Spojrzałem na niego, a następnie wrzuciłem upomnie¬nie do kosza, nie przeczytawszy go.
- Mogę je wrzucać równie szybko, jak ty będziesz je pisał. To może trwać godzinami i wkrótce jeden z nas wyj¬dzie na głupka. Decyzja należy do ciebie.
Stone wrócił do biurka i usiadł. Nie pisał już więcej i tylko siedział, gapiąc się na mnie.
Następnego dnia nie poszedłem do pracy. Spałem do południa. Nie zadzwoniłem do urzędu. Potem wybrałem się do Federal Building. Powiedziałem im, co mnie spro¬wadza. Posłali mnie do gabinetu chudej starszej kobiety. Miała siwe włosy i bardzo chudą szyję, która zginała się nagle pośrodku, wypychając jej głowę do przodu. Spojrza¬ła na mnie znad okularów.
- Słucham?
- Chcę się zwolnić z pracy.
- Zwolnić?
- Tak.
- I jest pan etatowym listonoszem?
- Tak - odparłem.
Zaczęła cmokać suchymi wargami. Dała mi odpowiednie formularze. Wypełniałem je, sie¬dząc w jej gabinecie.
- Jak długo pracuje pan na poczcie?
- Trzy i pół roku.
Znowu zaczęła cmokać.
I tak to wyglądało. Wróciłem do domu i do Betty i otworzyliśmy flaszkę.
Nie zdawałem sobie sprawy, że za parę lat wrócę tam jako urzędnik i w tej roli przepracuję, zgarbiony na stołku, prawie dwanaście lat.
[...]
8
Pewnego popołudnia spotkałem na ulicy starego pija¬ka. Znałem go z czasów zamieszkiwania z Betty, gdy włó¬czyliśmy się po barach. Powiedział, że jest teraz urzędni¬kiem na poczcie i że to łatwe zajęcie.
Było to jedno z największych i najbardziej wierut¬nych kłamstw stulecia. Od lat szukam tego człowieka, ale obawiam się, że ktoś inny już dostał go w swoje ręce.
No i znowu zdawałem egzamin na pracownika służby cywilnej. Tyle że tym razem zaznaczyłem na kartce słowo "urzędnik" zamiast "listonosz".
Zanim otrzymałem zawiadomienie, że mam się zgłosić na uroczystość zaprzysiężenia, Freddy przestał gwizdać W osiemdziesiąt dni dookoła świata, ale ja już cieszyłem się na tę przyjemną pracę u Wuja Sama.
- Muszę załatwić jedną drobną sprawę, więc może wyjdę na godzinę lub półtorej na lunch - powiedziałem Freddy'emu.
- Okay, Hank.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak długo będę go jadł.
9
Była nas tam cała zgraja. Sto pięćdziesiąt lub dwieście osób. Czekało nas nużące wypełnianie dokumentów. Po¬tem wszyscy wstaliśmy, zwracając się twarzami do flagi. Człowiek, który odbierał od nas przysięgę, był tym samym gościem, który przyjął ją ode mnie poprzednio.
Po zaprzysiężeniu powiedział:
- W porządku, teraz macie porządną pracę. Trzymaj¬cie się z dala od kłopotów, a firma zapewni wam poczucie bezpieczeństwa przez resztę życia.
Poczucie bezpieczeństwa? Można je uzyskać w wię¬zieniu. Trzy posiłki i żadnego czynszu do płacenia, żad¬nych opłat za usługi komunalne, żadnego podatku docho¬dowego i utrzymywania dzieci. Żadnych opłat rejestracyj¬nych. Żadnych mandatów drogowych. I aresztowań za jazdę po pijanemu. Żadnych przegranych na torze wyści¬gów konnych. Darmowa opieka medyczna. Braterstwo z ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Kościół. Tyłek. Bezpłatny pogrzeb.
Prawie dwanaście lat później z tych ponad stu pięćdzie¬sięciu osób zostało nas tylko dwóch. Tak jak niektórzy lu¬dzie nie mogą prowadzić taksówki, stręczyć kobiet ani handlować narkotykami, tak większość facetów oraz dziewczyn nie może pracować na poczcie. Nie obwiniam ich. Z biegiem lat widziałem, jak przychodzą w grupach ponadstupięćdziesięcioosobowych i z każdej zostaje dwój¬ka, trójka lub czwórka - dość, by zastąpić tych, którzy odchodzili na emeryturę.
10
Przewodnik oprowadził nas po całym budynku. Było nas tyle, że musieli utworzyć oddzielne grupy. Korzy¬staliśmy z windy na zmianę. Pokazano nam stołówkę dla pracowników, podziemia, wszystkie te nieciekawe rzeczy.
Boże wszechmogący - pomyślałem - niechże się pośpieszy. Mój lunch trwa już ponad dwie godziny.
Potem przewodnik wręczył nam wszystkim karty zegarowe i pokazał zegary kontrolne.
- A w ten sposób odbija się kartę.
Pokazał nam jak, po czym rzekł:
- A teraz odbijcie sami.
Dwanaście i pół godziny później odbiliśmy je, wychodząc. To dopiero było uroczyste zaprzysiężenie.
11
Po dziewięciu, dziesięciu godzinach ludzie zaczęli ro¬bić się senni i osuwać się na sortownice, przytomniejąc w ostatnim momencie. Sortowaliśmy pocztę przeznaczo¬ną do poszczególnych obszarów doręczeń. Jeżeli na ko¬percie widniał obszar 28, wtykało się list do przegródki numer 28. Proste.
Jeden duży Murzyn poderwał się i zaczął wymachiwać rękami, żeby nie zasnąć. Zatoczył się.
- Niech to szlag! To nie do zniesienia! - powiedział.
A przecież był wielkim, potężnym drabem. Używanie bez przerwy tych samych mięśni było dość męczące. Wszystko mnie bolało. A na końcu przejścia między stano¬wiskami stał kierownik, kolejny Stone, i miał charaktery¬styczny wyraz twarzy - pewnie ćwiczą go przed lustrem; wszyscy kierownicy mieli taki wyraz twarzy - patrzyli na ciebie jak na kawał ludzkiego gówna. A przecież trafili tu¬taj tymi samymi drzwiami. Kiedyś pracowali jako urzędni¬cy lub doręczyciele. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Byli starannie wyselekcjonowanymi klawiszami.
Cały czas trzeba było wspierać się na jednej nodze. Sto¬pę drugiej - oprzeć trochę wyżej na drążku. "Drążkiem" nazywano małą okrągłą podkładkę umocowaną na podpór¬ce. Zakaz wszelkich rozmów. Dwie dziesięciominutowe przerwy w ciągu ośmiu godzin. Zapisywali czas wyjścia i czas powrotu. Jeżeli wracałeś po dwunastu lub trzynastu minutach, wytykali ci spóźnienie.
Ale płaca była lepsza niż w sklepie. I - pomyślałem - mógłbym do tego przywyknąć.
Nigdy do tego nie przywykłem.
środa, 12 listopada 2008
Gilles Deleuze- Proust i znaki
wtorek, 11 listopada 2008
XAWERY DUNIKOWSKI
Xawery Dunikowski miał wielki talent, szatańskie poczucie humoru, świdrujące oczka i niewyobrażalny wręcz tupet.
Na pierwszy rzut oka niegroźny starszy pan: niziutki, ruchliwy, wciąż popija winko, a na dodatek uroczo sepleni. Do tego wybitny artysta, międzynarodowy autorytet, zdolny pedagog otoczony wianuszkiem adorujących go studentów. Aż się ciepło robi na sercu.Zanim
jednak od tego nadmiaru słodyczy rozbolą nas zęby, trzeba przypomnieć, że ten „niegroźny starszy pan” zwykł był zabawiać towarzystwo dość kontrowersyjnymi opowieściami. Na przykład o tym, jak właściciel marsylskiego burdelu zamówił u niego malowany fryz, na którym miały widnieć „same gołe dziwki”. Płacąc pieniędzmi, wykwintnymi posiłkami i darmowym abonamentem na usługi rezydentek lokalu, rzecz jasna. Historia przednia, ale niekoniecznie prawdziwa – profesor lubił ubarwiać, a czasami po prostu zmyślał w celu zabawienia, zaszokowania tudzież kompletnego zbicia z pantałyku swoich słuchaczy. Oczywiście zawsze można było z Dunikowskim porozmawiać o sztuce. O ile już na wstępie nie zbiesił się i nie wyrzucił za drzwi. Śmiałków, którym udało się „rozgadać” mistrza, czekał fascynujący i całkowicie niepoprawny politycznie pokaz wiedzy, elokwencji oraz złośliwości. Ale biada tym, którzy silili się na komplementy! Kiedy ktoś nazwał go polskim Michałem Aniołem, Dunikowski aż poczerwieniał ze złości. „Pan mnie obraza, prose pana! – wrzasnął. – To pseciez paskudztwo, te zeźby Michała Anioła (…) To pseciez nie są żadne zeźby, to kondomy naładowane kartoflami!”. Nic dziwnego, że jednostki o słabszych nerwach i małym poczuciu humoru bały się do niego odezwać.
Dunikowski prawie całe życie był wielkim autorytetem i poprawność polityczna mogła mu naskoczyć. Nawet w czasach najczarniejszego stalinizmu zasypywano go państwowymi zamówieniami, przymykając oczy na wyrzucanie za drzwi wysokich rangą oficjeli i publiczne wyzłośliwianie się na socrealizm.
Nie widział w tym nic dziwnego. W końcu zabijano się o niego od kiedy skończył studia w 1898 roku. Żeby było zabawnie, przyszły człowiek-instytucja dostał się na uczelnię artystyczną dzięki… nagrobkom. Już wyjaśniam. Otóż nastoletni Xawery, syn pracownika kolei, zaczął rzeźbić nie dlatego, że spłynęło nań natchnienie, ale żeby zarobić jakąkolwiek kasę (w domu się nie przelewało). Wychodziło mu całkiem nieźle, więc postanowił pójść na studia. Ojciec, dotychczas krzywo patrzący na nieprzyszłościowe hobby syna, zmiękł, kiedy Xaweremu udało się korzystnie sprzedać kilka własnoręcznie wyrzeźbionych nagrobków. Z ojcowskim błogosławieństwem i obietnicą comiesięcznego wsparcia nędzną sumą dziesięciu rubli ruszył do Krakowa. Tam przez dwa lata uczył się rzeźbić w prywatnych pracowniach, a potem na ASP. Przez cały ten czas klepał biedę, a od śmierci głodowej ratowały go tylko „służące o gołębim sercu i ładnych nogach”. Jednak problemy finansowe wkrótce odeszły w zapomnienie.
Uparty i pracowity student Dunikowski momentalnie dorobił się stypendium za najlepsze wyniki, a po dwóch latach (zamiast standardowych pięciu) ukończył ASP ze złotym medalem w garści. I voila! – już był sławny.
Cały Kraków gorączkował się, co zrobić, żeby zatrzymać go u siebie. Zasypany został zamówieniami, propozycjami stypendiów
i zaproszeniami do różnych szacownych stowarzyszeń artystycznych. Genialny absolwent łaskawie zgodził się zostać, ale zanim wziął się do poważnej pracy, zafundował sobie kilka lat radosnego, artystycznego łajdaczenia się. W końcu, po co miał się przemęczać? Jego rówieśnicy stawali na głowie, żeby ich prace zakwalifikowano na coroczną wystawę w Zachęcie. On nie musiał, bo… zasiadał w jury, które te prace kwalifikowało. Przesiadywał więc w krakowskich kawiarniach (najchętniej w Jamie Michalikowej), pił i dyskutował. Od czasu do czasu wystawiał, ale rzeźbił głównie dla przyjemności – najchętniej portrety przyjaciół i swoich kawiarnianych guru. Zaprzyjaźnił się serdecznie z Przybyszewskim, którego zwał pieszczotliwie „demonicznym Stasiem”. Miał go nawet wyrzeźbić, ale nic z tego nie wyszło, bo panowie podczas każdej sesji gadali i „zapijali się wręcz niemożebnie”.
Tymczasem krakowska ASP nie marnowała ani chwili, skutkiem czego 29-letni Xawery został mianowany jej profesorem. I od razu wywinął taki numer, że zatrzęsło się całe miasto.
18 stycznia 1905 roku Dunikowski jadł obiad w towarzystwie Jana Krywulta, kiedy do restauracji wpadł rozgorączkowany Wacław Pawliszak. Ów malarz orientalista miał swego czasu pretensje do jurorów Zachęty, wysłał więc do każdego obelżywy list. Dunikowski jako jedyny odpowiedział. Równie obelżywie. Biedny Pawliszak chciał go tylko publicznie spoliczkować, ale kiedy dobiegł do stolika i zamachnął się, krewki rzeźbiarz wyciągnął z kieszeni rewolwer, po czym zastrzelił go na miejscu. Konsekwencji za swój czyn nie poniósł żadnych. Bo co to jest dwa tysiące rubli kaucji i pół roku w zawieszeniu?
Nie wyrzucono go z żadnego szacownego stowarzyszenia (w 1912 roku został nawet prezesem TAP Sztuka), dalej wykładał na akademii. Tyle tylko, że częściej wypuszczał się za granicę – do Syrii, Palestyny, Włoch…
Regularnie odwiedzał Paryż i inne stolice europejskie, gdzie organizował wystawy polskiej rzeźby. Bawił właśnie w Londynie, kiedy dotarły do niego dwie druzgocące wiadomości: o wybuchu wojny i o śmierci ojca. Zareagował jak zwykle impulsywnie. Rzucił wszystko w diabły, przeprawił się do Francji i wstąpił do oddziału polskich ochotników tzw. Bajończyków. Romantyczny zryw miał krótki żywot. Dunikowski szybciutko zorientował się, że wojsko to zupełnie nie jego para kaloszy („Dyscyplina, koszary, trzeba upaść na głowę, żeby to polubić”) i że o wiele bardziej niż w okopach przyda się na salonach. Chwilę potem był już w Paryżu. Tam, odreagowując wojnę, pozwolił sobie na słodką chwileczkę zapomnienia, która trwała pięć lat z okładem. Umożliwiły mu to… pieniądze od bogatych Amerykanek, którym robił portrety na zamówienie, oraz natychmiastowe porozumienie z lokalną cyganerią. Na paryską codzienność Xawerego składały się drogie lokale, kawiarniane dyskusje o sztuce i socjalizmie, morze szampana oraz wyzwolone, spragnione niezobowiązujących romansów panie. Zdarzyło mu się nawet zostać ojcem. Ale nie mężem, Boże broń. W końcu „to był Paryż i nikt nie myślał o żeniaczce”. Zresztą, Dunikowski zawsze twierdził, że artyści i księża nie powinni się żenić. Prawdopodobnie wyrobił sobie taki pogląd po tym, jak poznał żonę Matejki – rosła, despotyczna „Ksantypa” (tak o niej mówił) śmiertelnie przeraziła młodziutkiego, niziutkiego Xawerego. Co tam zresztą kobiety, skoro nawet Paryżowi nie udało się zatrzymać go na dłużej. Jeden kawałek papieru – zawiadomienie o ponownym mianowaniu go profesorem ASP – i już go nie było. Wracał potem, nie raz i nie dwa, ale ten romans już nie miał przyszłości.
Dunikowski zjawił się na starych śmieciach w pełnej glorii. Nie zapomniano o nim, znów rozgorzała wojna o jego względy. Tym razem największą siłę przebicia miało świeżo powstałe niepodległe państwo polskie, na którego zlecenie Xawery wyrzeźbił słynne „Głowy wawelskie” i cały szereg pomników. Minęło kilkanaście tłustych lat. A potem historia się powtórzyła. Znów wybuchła wojna, Dunikowski znowu dowiedział się o tym, jadąc za granicę, i po raz kolejny rzucił się na oślep, nie bacząc na konsekwencje. Zawrócił do Krakowa ratować swoje dzieła, ale tym razem słono zapłacił za ten zryw. Niecałe pół roku później wywieziono go pierwszym transportem do Oświęcimia, gdzie posiedział aż do wyzwolenia, pracując w obozowej stolarni. Przeżył cudem – bo jakie mógł mieć szanse wątły pan pod siedemdziesiątkę? Choć niewykluczone, że skórę uratowała mu właśnie skłonność do psikusów.
Opowiadał potem, jak raz uprzedzony o łapance do gazu schował się w ogromnej szufladzie na mąkę. Niestety, kiedy przeszukiwano kuchnię, zaczęło go strasznie wiercić w nosie i zdradził się kichnięciem. A teraz proszę sobie wyobrazić następującą scenę: wściekły esesman wysuwa szufladę, a tam wciśnięty w nią drobniutki, bielusieńki staruszek ze świdrującymi oczkami nagle wyszczerza się w łobuzerskim uśmiechu i wykrzykuje „A kuku!”. I Niemiec, chichocząc, zasuwa szufladę. „Nawet taką bestię można żartem rozbroić” opowiadał potem Dunikowski.
Tekst: Weronika Kowalkowska,
piątek, 7 listopada 2008
O ludziach i miejscach.
Nicolas Bouvier (1929-1998), pisarz szwajcarski, uchodzący za jednego z najlepszych autorów w swoim kraju. Po studiach prawniczych i literackich poświęcił się podróżom. Wszystkie książki, które napisał, inspirowane są pobytami w odległych zakątkach świata; od relacji pośpiesznych globtroterów, epatujących swych słuchaczy lub czytelników egzotyką, "zaliczających" zabytki i lokalne atrakcje, dzieli je cała przepaść. Na tle piśmiennictwa tego typu twórczość Bouviera zajmuje miejsce szczególne: relacja faktograficzna, choć sama w sobie ciekawa i barwna, wzbogacona jest zawsze o wnikliwą obserwację i filozoficzną refleksję, sama podróż zaś - będąca zarazem podróżą w głąb ludzkiej duszy - traktowana jest jako zajęcie badawcze lub jako rodzaj twórczej inspiracji. Jego książki można śmiało przyrównać do dzieł Hermanna Hessego, Stanisława Vincenza czy genialnych wizjonerów kina: Wernera Herzoga i Andrieja Tarkowskiego. Wszystkie one, każda na swój niepowtarzalny sposób, odzwierciedlają uniwersalną Magellanowską formułę: navigare necesse est; ku pożytkowi zaś wytrawnego czytelnika przybiera ona inną postać: narrare necesse est.
DROGI I MANOWCE
Rozmowy z Irene Lichtenstein-Fall
czwartek, 6 listopada 2008
Browse the Artifacts of Geek History in Jay Walker's Library
COŚ O ANGLIKACH.
Kate Fox
Kate Fox, dyrektor oksfordzkiego Centrum Badań Spraw Społecznych, jest z wykształcenia antropologiem. Jej książka to owoc badań terenowych nad plemieniem zamieszkującym pewną wyspę położoną opodal Europy. Przez lata Fox żyła wśród mieszkańców owego plemienia, badając jego przesądy, obrzędy przejścia i rytuały godowe. W odróżnieniu od innych antropologów Fox nie musiała jednak odbyć egzotycznej podróży, bo badane przez nią plemię to doskonale nam znani Anglicy.
Czy rzeczywiście jednak znamy ich tak dobrze? Wszyscy mamy w głowie stereotypowe obrazy - sztywnego i flegmatycznego dżentelmena albo wulgarnego kibola z twarzą umalowaną w barwy swojej ukochanej drużyny. Czy te obrazy układają się w jakąś spójną całość - zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że kibol może się okazać właśnie owym dżentelmenem, który wypoczywa w dniu wolnym od pracy?
Fox przeprowadziła rzetelne badania terenowe. Wpadała na przechodniów, badając, jak często będzie przepraszana za własną symulowaną niezręczność. Wspinała się na dachy, by obserwować przez lornetkę zachowania Anglików w ich przydomowych ogródkach. W knajpach, zamiast sama się bawić, podsłuchiwała rozmowy o pogodzie i notowała, kto co pije i jak się zachowuje.
Z jej książki wyłania się fascynujący portret największej obsesji Anglików, jaką jest przynależność klasowa. Snobizm nie jest zjawiskiem znanym tylko Anglikom (choć nieprzypadkowo to oni wymyślili to słowo), ale na Wyspach Brytyjskich strach przed zdeklasowaniem i marzenie o awansie o szczebel w górę sięga poziomu trudnego do zrozumienia komuś z zewnątrz.
Wolne od tego strachu są tylko dwie klasy zajmujące skrajnie przeciwstawne położenia. Wszystko wolno arystokratom, bo w ich wydaniu coś, co kompromitowałoby członka klasy średniej, traktowane jest jako nieszkodliwa ekscentryczność. Wszystko też wolno klasie robotniczej, która - trawestując Marksa - nie ma do stracenia nic oprócz cukru w herbacie.
Można zrozumieć, dlaczego Orwell za "najnędzniejszą z nędznych" uważał "średnią klasę średnią". Jej członkowie rozdarci są między możliwościami i prestiżem członków wyższej klasy średniej, choćby swoich szefów, czasem zapraszających ich na polowania czy pokazujących od niechcenia zdjęcia swej posiadłości w Toskanii, a ciągłym strachem, że dowolny szczegół z ich otoczenia - choćby wprowadzenie się czarnoskórej rodziny do sąsiedniej posesji - strąci ich w czeluść niższej klasy średniej.
Myślałem, że "średnią klasę średnią" Orwell wymyślił jedynie na użytek swoich satyr społecznych takich jak "Wiwat Aspidistra", ale Fox zapewnia, że to jest pojęcie używane na Wyspach do dzisiaj - Anglikom nie wystarcza klasowa triada arystokracja - mieszczaństwo - proletariat, wyodrębniają w ich ramach dodatkowe podklasy.
Jak to działa w praktyce? Spójrz na samochód Anglika. Jeśli jest wypucowany do połysku, należy prawdopodobnie do przedstawiciela klasy średniej, a jeśli zapuszczony i brudny, do kogoś z klasy wyższej lub wyższej średniej - albo do proletariusza, któremu wszystko jedno.
Dalsze różnice dostrzeżemy, sprawdzając, kto konkretnie go myje. Właściciel co weekend? Niższa średnia. Pracownik stałej, ulubionej myjni odwiedzanej co weekend? Średnia średnia. Pracownik przypadkowej myjni odwiedzanej raz od wielkiego dzwonu? Wyższa średnia (tu konieczność dodawania sobie prestiżu przez dbanie o samochód znika, tę funkcję przejmuje jakość samego samochodu). Angielski deszcz? Klasa wyższa - ona w ogóle nie potrzebuje samochodu, czystego czy nie, do dodania sobie prestiżu.
Poznawszy samochód Anglika, odgadniesz, jakie zakupy zrobi w pobliskim sklepie sieci Marks & Spencer. Jeśli kupuje tam ubrania i żywność tylko na specjalną okazję, to niższa klasa średnia. Jeśli kupuje ubrania i żywność bardziej regularnie - to średnia klasa średnia. Jeśli tylko żywność, bieliznę i artykuły odzieżowe, na których nie widać metki M&S - to wyższa klasa średnia.
Dla ludzi, którym się wydaje, że znają angielski, Kate Fox ma złą wiadomość: nie ma takiego języka. Klasy różnią się nie tylko wymową (komedia G.B. Shawa "Pigmalion" nie wzięła się znikąd), ale nawet słownictwem.
Powiedz Anglikowi coś, czego on nie dosłyszy. "Pardon?" - zareaguje przedstawiciel niższej i średniej klasy średniej. "Sorry?" - zapytają przedstawiciele klasy wyższej średniej, którzy określają gorsze dzielnice miasta mianem "Pardonii". "What?" - zawołają chórem arystokrata i proletariusz (przy czym ten ostatni prawdopodobnie zje końcówkę i powie samo "Wha?").
W klasie wyższej można się w zasadzie tylko urodzić - pieniądze mogą zapewnić awans tylko do wyższej klasy średniej (ale im bardziej ostentacyjnie będzie się je wydawać, tym szybciej w oczach innych Anglików dostanie się łatkę snoba ze średniej średniej).
Życie wyższej klasy średniej mimo wszystkich jego zalet jest więc o tyle ciężkie, że ma się do czynienia z niezliczonymi tabu. Nie wolno w niej w ogóle mówić o niższych klasach, obowiązują eufemizmy takie jak "Kevin i Tracey" (od imion popularnych wśród gminu). Słowo "posh", którego wszyscy od klasy średniej średniej w dół używają na określenie klasy wyższej, też jest zakazane.
Zamiast słowa "posh" wolno używać słowa "smart" (w znaczeniu "elegancki"). Nie należy używać jego przeciwieństwa, słowa "common" ("pospolity"), bo kto tak mówi, demaskuje siebie jako snoba, stąd powyższe eufemizmy.
Anglik uczy się tego już w kołysce. Mali Kevin i Tracey nazywają swoich rodziców "Mum" i "Dad", podczas gdy ich wyżej sytuowani rówieśnicy mają "Mummy" i "Daddy". Matki nazywane Mum noszą torebki, na które mówią "handbag", matki nazywane Mummy po prostu "bag" - pisze Fox - Mum stosuje "perfume", Mummy nazywają je "scent". Mum spożywa posiłek w kolejnych "portions", Mummy nakłada zaś sobie na talerz "helpings".
W praktyce działa to tak, że Anglik zapytany na dworcu: "Czy to jest pociąg do Manchesteru?", zamiast po prostu udzielić odpowiedzi twierdzącej, odpowie raczej odruchowo: "Jeśli nie jest, to mam poważne kłopoty". Taką odpowiedzią trudniej się skompromitować towarzysko, proste potwierdzenie zaś wpakuje nas w klasowe dylematy między zbyt pospolitym "tak" i zbyt snobistycznym "w rzeczy samej".
To może tłumaczyć - sugeruje Fox - skąd bierze się dobra opinia widzów i czytelników na całym świecie o angielskiej komedii filmowej, literackiej czy scenicznej. Przyzwyczajeni do wszechobecnej ironii i żartobliwości na co dzień Anglicy stawiają po prostu bardzo wysoką poprzeczkę temu, kto chce ich zabawić ironią, pobierając za to pieniądze.
To samo wyjaśnia - znane również innym nacjom - słynne ekscesy pijanych Anglików na wyjeździe. To tylko odwrotna strona medalu angielskiej sztywności - wymówka "jestem pijany, a więc teraz mi wszystko wolno" jest jedyną okazją dla Anglika do wyrwania się z klasowych tabu.
Analizując "Smutek tropików" Levi-Straussa, Jacques Derrida udowodnił kiedyś, że antropolog - nawet opisując jakieś odległe plemiona - mniej lub bardziej nieświadomie opisuje jednak własne społeczeństwo. Czytając książkę Fox, możemy nieco lepiej zrozumieć samych siebie, choć historia niestety zadbała o to, żebyśmy nie mogli mieć skostniałych struktur klasowych. Ma to jednak, jak się okazuje, swoje dobre strony - nie wpadamy w popłoch na pytanie o cel naszego pociągu.
środa, 5 listopada 2008
ZA TĄ KSIĄŻKĄ TERAZ SIĘ ROZGLĄDAM.
PODKREŚLENIA MOJE
BILLIE MYERS-KISS THE RAIN.
(Desmond Child/Eric Bazilian/Billie Myers)
Verse 1
Hello
Can you hear me?
Am I getting through to you?
Hello
Is it late there?
Is that laughter on the line?
Are you sure you’re there alone?
Cos I’m trying to explain,
Something’s wrong
You just don’t sound the same
Why don’t you, why don’t you
Go outside, go outside
Chorus
Kiss the rain
Whenever you need me
Kiss the rain
Whenever I’m gone too long
If you’re lips feel lonely and thirsty
Kiss the rain
And wait for the dawn
Keep in mind we’re under the same sky
And the night’s as empty for me as for you
If you feel you can’t wait till morning
Kiss the rain
Kiss the rain
Verse 2
Hello
Do you miss me?
I hear you say you do
But not the way I’m missing you
What’s new?
How’s the weather?
Is it stormy where you are?
You sound so close bit it feels like you’re so far
Oh would it mean anything
If you knew
What I’m left imagining
In my mind, in my mind
Would you go, would you go?
Kiss the rain
Middle 8
As you fall over me
Think of me
Think of me
Think of me
Only me
Chorus
Kiss the rain
Whenever you need me
Kiss the rain
Whenever I’m gone too long
If you’re lips feel lonely and thirsty
Kiss the rain
And wait for the dawn
Keep in mind we’re under the same sky
And the night’s as empty for me as for you
If you feel you can’t wait till morning
Kiss the rain
Kiss the rain
Kiss the rain
Hello
Can you hear me?
Can you hear me
DZISIAJ MIAŁAM OKAZJE ZAPOZNAĆ SIĘ Z TĄ ARTYSTKĄ,TA PIOSENKA,KISS THE RAIN,BARDZO NAM SIĘ SPODOBAŁA,SŁUCHALIŚMY JĄ RAZEM Z UKOCHANYM,JEST NAPRAWDĘ NASTROJOWA.A SINGIEL TEN KUPIŁAM Z MYŚLĄ O PREZENCIE DLA MOJEJ PRZYJACIÓŁKI.JUTRO GO WYSYŁAM,WIĘC DZISIAJ JESZCZE SOBIE POSŁUCHAMY.MAM NADZIEJE,ŻE SIĘ SPODOBA.TEKST WZRUSZAJĄCY,WARTO PRZECZYTAĆ.
poniedziałek, 3 listopada 2008
LIST OD CZYTELNIKA
o cieniach.
Napisz o życiu,
o zwykłym dniu,
o pragnieniu ładu.
Dzwonek szkolny
może być wzorem
umiarkowania,
nawet erudycji.
Za dużo śmierci,
zbyt wiele
czarnego olśnienia.
Zobacz, narody stłoczone
na ciasnych stadionach
śpiewają hymny nienawiści.
Za dużo muzyki
za mało zgody, spokoju,
rozumu.
Napisz o chwilach, kiedy kładki przyjaźni
zdają się trwalsze
niż rozpacz.
Napisz o miłości,
o długich wieczorach,
o poranku,
o drzewach,
o nieskończonej cierpliwości
światła.
Adam Zagajewski
DOBRE OSWAJANIE ŚWIATA.
OSWAJANIE ŚWIATA
"W tej pięknej i urzekającej książce sama istota podróżowania wymyka się opisowi, chociaż opisywanie podróży jest tu czynnością równie ważną, co przemierzanie szlaku. Bouvier prowadził zapiski na gorąco, a kiedy w jednym z miast stracił przez głupi przypadek część notatek, długo nie mógł się pogodzić z tą stratą. Ale Oswajanie świata jest tekstem pisanym przez sześć lat po powrocie do domu, kiedy autora wciąż dręczyły wątpliwości, czy warto "dodawać wytarte słowa do tych świeżych rzeczy"? Spisywanie podróży okazało się wielokrotnie dłuższe od niej samej i o wiele bardziej wyczerpujące. Autor zaś zdał sobie sprawę, że (...) żaden opis nie jest w stanie dokładnie odwzorować przeżycia, a nieskończone bogactwo doświadczeń nie pomieści się w skończonej formule zapisu".
Fragment książki
Dialekt macedoński zawiera słwao greckie, bułgarskie, serbskie i tureckie. Wymowa jest szybsza niż w serbskim, rozówca bardziej niecieprpliwy,a to znaczy, że tych kilka zdań wyuczonych w Belgradzie nie prowadzi nas daleko. Kiedy wytwórca trumien pyta Thierry'ego o godzinę, za każdym razem odbywa się to identycznie: jeden robi znak, że nie może jej podać i pokazuje na tarczę zegarka, drugi - że nie może jej odczytać. Przynajmniej w sprawach niemożliwych zawsze znajdzie się sposób porozumienia.
Nie przestając heblować desek, handlarz trumien dyskutuje ze swoim bratem, który zajmuje sąsiedni kramik i szczęśliwym trafem wyrabia akurat strzelby. Śmierć nie gra żadnej roli w ich rozmowie, często przerywanej wybuchami śmiechu i przetykanej słowami, które znamy z pisuarów, gdzie widnieją wypisane dużymi literami lub przedstawione w postaci piktogramów. Co do trumien, są to zwykłe plecionki z listewek pokrytych sklejką lub nawet papierem, bogato zdobione. Pomarańcz, czerń i błękit, upstrzone złotymi kleksami i trójlistnymi krzyżami wymalowanymi srebrną farbą. Wspaniała tandeta, którą dziecko by przedziurawiło kopnięciem. Ale tutaj, gdzie drzew jak na lekarstwo, po co zabierać pod ziemię dobre drewno?
Pracując wciąż dla śmierci, stolarz wreszcie się do niej upodabnia. W porze sjesty śpi wyciągnięty na desce opartej na dwóch kozłach, z uniesionym podbródkiem, potężnymi łapskami złożonymi na brzuchu. Ledwo widać, że oddycha. Nawet much dają się nabrać. Deska jest wąska, gdyby się poruszył, spadłby; gdyby spadł, to by umarł.
W dni świąteczne eksponuje swój towar na ulicy jak kwiaciarz lub piekarz. W najróżniejszych cenach i na każdy wiek. Wystawa trąci makabrą, ale żadna w mieście nie jest równie kolorowa. Od czasu do czasu jakaś chłopka ubrana na czarno staje przy niej, targuje się żywo i odchodzi zdecydowanym krokiem z małą trumienką pod pachą. To wcale nie dziwi, albowiem tutaj życie i śmierć dzień w dzień się ze sobą ścierają jak dwie megiery, i nikt nie próbuje interweniować, aby załagodzić spór. Kraje w których życie jest ciężkie i które nadrabiają opóźnienia, nie bawią się w takie ceregiele. Tutaj jeśli ktoś nie na uśmiechu na twarzy, to znaczy, że drzemie albo zgrzyta zębami. Chwile wydarte zmęczeniu lub kłopotom natychmiast wypełnia się uciechą jak petardę, która musi narobić dużo hałasu. Nie lekceważy się niczego, co ulica życie, stąd intensywność muzyki, jednej z najbardziej dynamicznych w kraju: te napięte, niespokojne głosy, nagle rozweselone, i ta szczególnie przemożna potrzeba, która każe muzykom chwycić za instrumenty. Krótko mówiąc, wieczne pogotowie... wojna, na której nie wolno marnować czasu ani spać.
Mogłem do woli rozmyślać nocą, wojując z pchłami. Gryzły mnie bezlitośnie. W mieście widziałem je wszędzie: sklepikarz pochylał się, by ukroić kawałek sera... a spod koszuli wyłaziła mu pchła, wspinała się na jego szczękę nie wywołując żadnej reakcji, schodziła po jabłku Adam i znikała pod flanelą. Jeśli choć na moment straciłem ją z oczu, musiałem się z tym pogodzić: była przeznaczone dla mnie. Wieczorem, gdy rozkładałem prześcieradło, twarz pokrywał mi czerwony pył, na który nie pomagały ani DDT, ani strumienie wody. Na drugim końcu pokoju Thierry, z rękami pod głową, przesypiał dziesięć godzin bez jednego ukąszenia.
Te insekty, zbyt ciężkie wino, które wypiłem, by się trochę odurzyć, albo uczucie szczęścia, że w ogóle wyjechałem, budziły mnie przed świtem. Pokój wypełniał mrok i zapach terpentyny oraz pędzli. Słyszałem jak Therry, zagrzebany w śpiworze, mówi przez sen:... sio muchy! Nie srać na mój obraz!..." Znów zabrał się do malowania ze spokojem, którego mu zazdrościłem - a ja nie wyszedłem jeszcze poza paniczną pisaninę, dygocząc nad moimi notatkami jak urwis przed policjantem. Schodziłem po schodach z butami w ręku. Ze ściśniętym żołądkiem, wzburzonym umysłem, deptałem zimny kurz ulic, które omiatał falami zapach kamieni od gór. Dzień jeszcze nie wstał, ale na polach tytoniowych pracowały już szare i zgarbione postaci. Słychać było rżenie osłów wokół miasta, pianie kogutów na skraju dróg, następnie gruchanie gołębi na szczycie minaretów, aż wreszcie słońce kładło się na pierwsze wierzchołki. Miasto ukazywało się wtedy we wrześniowej mgiełce, cudownie pogodne i jakby pełne świeżego wigoru. Chętnie puszczałem w niepamięć jego pchły, apatię, dwulicowość i utajone lęki, życząc mu lepszej przyszłości.
Wracając do hotelu przez podwórko, trafiałem na służącą, która zajmowała się opróżnianiem wychodków. Zażywną, czerwoną na gębie babę o szerokich, bosych stopach, która dźwigała gówno gadając do siebie i pozdrawiała mnie mimochodem z chrypliwą poranną wesołością. Pewnego dnia, gdy przez nieuwagę odpowiedziałem jej po niemiecku, stanęła jak wryta, odstawiła wiadra, których zawartość chlusnęła na ziemię, i uśmiechnęła się do mnie, odsłaniając wyszczerbione zęby. Wolałbym by pozbyła się swego ciężaru nieco dalej, ale w jej pięknym uśmiechu było coś kobiecego i filuternego, zgoła zaskakującego u tej grubej maciory.
- So... du bist Deutsch? - spytała unosząc brwi.
- Nie.
Ręce, które skrzyżowała na fartuchu, były pozbawione paznokci, i zauważyłem, że paznokcie u stóp są brzydko połamane.
- Ich bin Jüdin in Makedonian - rzekła - ... aber Deutschland kenn ich gut. Drei Jahre... - i podniosła trzy palce - während des Krieges, im Lager Ravensbrück... sehr schlecht. Kameraden kaput. Verstanden?... aber Deutschland kenn ich dot gut - podsumowała z niejaką satysfakcją.