poniedziałek, 3 listopada 2008

DOBRE OSWAJANIE ŚWIATA.

Nicolas Bouvier
OSW
AJANIE ŚWIATA
Jest to książka o podróży jako Wielkiej Przygodzie - poznawczej i egzystencjalnej, o podróży jako sposobie istnienia. Opublikowana w 1963 roku, wkrótce stała się "świętą księgą" tych, dla których podróże nie są powierzchownym zwiedzaniem świata, lecz próbą dotknięcia istoty życia. Opisana z niezwykłą wrażliwością wyprawa, rozpoczęta w czerwcu 1953 roku w Genewie, wiodła przez Macedonię i Grecję, następnie Turcję, Iran i Afganistan, a zakończyła się w grudniu 1954 roku u wrót Indii na przełęczy Chajber. Książka ilustrowana jest rysunkami Thierry'ego Verneta, przyjaciela autora i towarzysza podróży.

"W tej pięknej i urzekającej książce sama istota podróżowania wymyka się opisowi, chociaż opisywanie podróży jest tu czynnością równie ważną, co przemierzanie szlaku. Bouvier prowadził zapiski na gorąco, a kiedy w jednym z miast stracił przez głupi przypadek część notatek, długo nie mógł się pogodzić z tą stratą. Ale Oswajanie świata jest tekstem pisanym przez sześć lat po powrocie do domu, kiedy autora wciąż dręczyły wątpliwości, czy warto "dodawać wytarte słowa do tych świeżych rzeczy"? Spisywanie podróży okazało się wielokrotnie dłuższe od niej samej i o wiele bardziej wyczerpujące. Autor zaś zdał sobie sprawę, że (...) żaden opis nie jest w stanie dokładnie odwzorować przeżycia, a nieskończone bogactwo doświadczeń nie pomieści się w skończonej formule zapisu".

Fragment książki

Dialekt macedoński zawiera słwao greckie, bułgarskie, serbskie i tureckie. Wymowa jest szybsza niż w serbskim, rozówca bardziej niecieprpliwy,a to znaczy, że tych kilka zdań wyuczonych w Belgradzie nie prowadzi nas daleko. Kiedy wytwórca trumien pyta Thierry'ego o godzinę, za każdym razem odbywa się to identycznie: jeden robi znak, że nie może jej podać i pokazuje na tarczę zegarka, drugi - że nie może jej odczytać. Przynajmniej w sprawach niemożliwych zawsze znajdzie się sposób porozumienia.

Nie przestając heblować desek, handlarz trumien dyskutuje ze swoim bratem, który zajmuje sąsiedni kramik i szczęśliwym trafem wyrabia akurat strzelby. Śmierć nie gra żadnej roli w ich rozmowie, często przerywanej wybuchami śmiechu i przetykanej słowami, które znamy z pisuarów, gdzie widnieją wypisane dużymi literami lub przedstawione w postaci piktogramów. Co do trumien, są to zwykłe plecionki z listewek pokrytych sklejką lub nawet papierem, bogato zdobione. Pomarańcz, czerń i błękit, upstrzone złotymi kleksami i trójlistnymi krzyżami wymalowanymi srebrną farbą. Wspaniała tandeta, którą dziecko by przedziurawiło kopnięciem. Ale tutaj, gdzie drzew jak na lekarstwo, po co zabierać pod ziemię dobre drewno?

Pracując wciąż dla śmierci, stolarz wreszcie się do niej upodabnia. W porze sjesty śpi wyciągnięty na desce opartej na dwóch kozłach, z uniesionym podbródkiem, potężnymi łapskami złożonymi na brzuchu. Ledwo widać, że oddycha. Nawet much dają się nabrać. Deska jest wąska, gdyby się poruszył, spadłby; gdyby spadł, to by umarł.

W dni świąteczne eksponuje swój towar na ulicy jak kwiaciarz lub piekarz. W najróżniejszych cenach i na każdy wiek. Wystawa trąci makabrą, ale żadna w mieście nie jest równie kolorowa. Od czasu do czasu jakaś chłopka ubrana na czarno staje przy niej, targuje się żywo i odchodzi zdecydowanym krokiem z małą trumienką pod pachą. To wcale nie dziwi, albowiem tutaj życie i śmierć dzień w dzień się ze sobą ścierają jak dwie megiery, i nikt nie próbuje interweniować, aby załagodzić spór. Kraje w których życie jest ciężkie i które nadrabiają opóźnienia, nie bawią się w takie ceregiele. Tutaj jeśli ktoś nie na uśmiechu na twarzy, to znaczy, że drzemie albo zgrzyta zębami. Chwile wydarte zmęczeniu lub kłopotom natychmiast wypełnia się uciechą jak petardę, która musi narobić dużo hałasu. Nie lekceważy się niczego, co ulica życie, stąd intensywność muzyki, jednej z najbardziej dynamicznych w kraju: te napięte, niespokojne głosy, nagle rozweselone, i ta szczególnie przemożna potrzeba, która każe muzykom chwycić za instrumenty. Krótko mówiąc, wieczne pogotowie... wojna, na której nie wolno marnować czasu ani spać.

Mogłem do woli rozmyślać nocą, wojując z pchłami. Gryzły mnie bezlitośnie. W mieście widziałem je wszędzie: sklepikarz pochylał się, by ukroić kawałek sera... a spod koszuli wyłaziła mu pchła, wspinała się na jego szczękę nie wywołując żadnej reakcji, schodziła po jabłku Adam i znikała pod flanelą. Jeśli choć na moment straciłem ją z oczu, musiałem się z tym pogodzić: była przeznaczone dla mnie. Wieczorem, gdy rozkładałem prześcieradło, twarz pokrywał mi czerwony pył, na który nie pomagały ani DDT, ani strumienie wody. Na drugim końcu pokoju Thierry, z rękami pod głową, przesypiał dziesięć godzin bez jednego ukąszenia.

Te insekty, zbyt ciężkie wino, które wypiłem, by się trochę odurzyć, albo uczucie szczęścia, że w ogóle wyjechałem, budziły mnie przed świtem. Pokój wypełniał mrok i zapach terpentyny oraz pędzli. Słyszałem jak Therry, zagrzebany w śpiworze, mówi przez sen:... sio muchy! Nie srać na mój obraz!..." Znów zabrał się do malowania ze spokojem, którego mu zazdrościłem - a ja nie wyszedłem jeszcze poza paniczną pisaninę, dygocząc nad moimi notatkami jak urwis przed policjantem. Schodziłem po schodach z butami w ręku. Ze ściśniętym żołądkiem, wzburzonym umysłem, deptałem zimny kurz ulic, które omiatał falami zapach kamieni od gór. Dzień jeszcze nie wstał, ale na polach tytoniowych pracowały już szare i zgarbione postaci. Słychać było rżenie osłów wokół miasta, pianie kogutów na skraju dróg, następnie gruchanie gołębi na szczycie minaretów, aż wreszcie słońce kładło się na pierwsze wierzchołki. Miasto ukazywało się wtedy we wrześniowej mgiełce, cudownie pogodne i jakby pełne świeżego wigoru. Chętnie puszczałem w niepamięć jego pchły, apatię, dwulicowość i utajone lęki, życząc mu lepszej przyszłości.

Wracając do hotelu przez podwórko, trafiałem na służącą, która zajmowała się opróżnianiem wychodków. Zażywną, czerwoną na gębie babę o szerokich, bosych stopach, która dźwigała gówno gadając do siebie i pozdrawiała mnie mimochodem z chrypliwą poranną wesołością. Pewnego dnia, gdy przez nieuwagę odpowiedziałem jej po niemiecku, stanęła jak wryta, odstawiła wiadra, których zawartość chlusnęła na ziemię, i uśmiechnęła się do mnie, odsłaniając wyszczerbione zęby. Wolałbym by pozbyła się swego ciężaru nieco dalej, ale w jej pięknym uśmiechu było coś kobiecego i filuternego, zgoła zaskakującego u tej grubej maciory.

- So... du bist Deutsch? - spytała unosząc brwi.

- Nie.

Ręce, które skrzyżowała na fartuchu, były pozbawione paznokci, i zauważyłem, że paznokcie u stóp są brzydko połamane.

- Ich bin Jüdin in Makedonian - rzekła - ... aber Deutschland kenn ich gut. Drei Jahre... - i podniosła trzy palce - während des Krieges, im Lager Ravensbrück... sehr schlecht. Kameraden kaput. Verstanden?... aber Deutschland kenn ich dot gut - podsumowała z niejaką satysfakcją.

Ilekroć ją później spotykałem, dawała mi znaki lub porozumiewawczo mrugałą okiem: oboje widzieliśmy Niemcy - choć każde inaczej - i przynajmniej to nas łączyło. Nigdy też nie mogłem zapomnieć tej kobiety ani jej sposobu transponowania wspomnień. Jeśli człowiek zniesie ciężkie warunki i nędzę, życie budzi się w nim niekiedy na nowo i wszystko zabliźnia. Czas mija, deportacja staje się formą podróży, a nawet - dzięki owej niemal przerażającej zdolności, jaką wykazuje pamięć przeobrażając horror w odwagę - podróżą, o której chętnie się opowiada. Wszelkie sposoby postrzegania świata są dobre, jeśli tylko potrafimy się z nimi pogodzić. Paradoks zawstydzający jej dawnych katów: pobyt w Niemczech stał się dla niej głównym powodem do dumy, przygodą, jakiej mogli jej pozazdrościć wszyscy nieszczęśnicy z Prilepu, którzy musieli się zadowolić torturami na rodzimym gruncie.


Brak komentarzy: