Odnajdziesz tutaj moje myśli na temat historii,literatury,poezji,życia i śmierci.Sztuka jest uprzywilejowana na tych stronach,ona nadaje sens i smak życiu.Jeśli jesteś zainteresowany,czytaj,najlepiej przy kawie.Może odnajdziesz tutaj coś co cię zainspiruje.A może sam napiszesz do mnie kilka słów w komentarzu, które staną się inspiracją dla mnie.
wtorek, 28 grudnia 2010
Znalezione pod choinką.
Takie oto wspaniałości mój Ukochany w roli Gwiazdora zapakował w piękną paczkę i z uśmiechem wręczył mi w wigilijny wieczór.
Radości miałam co nie miara, tyle wspaniałości, tylko dla mnie. Wzbogaciłam się o dwa piekne albumy z wydawnictwa Taschen, oraz dwa mniejsze formatowo książki albumowe tegoż samego wydawnictwa. Oczywiście i kilka powieści otrzymałam oraz dwie płyty DVD z ćwiczeniami, bo choć może po mnie nie widać to jednak, ja lubię sobie czasami trochę poćwiczyć.
Z torebki wyciągnęłam również coś do ubrania, ale tego już tutaj przynajmniej pokazywać nie będę. Dopowiem tylko, że Ukochany Mężinek też został obdarowany sporym stosikiem książek, a więc i on bardzo zadowolony z tegorocznych prezentów.
Mam nadzieję, że wszyscy mieliście piękne święta, tak samo piękne jak my mieliśmy.
czwartek, 23 grudnia 2010
WESOŁYCH ŚWIĄT.
Cudownych, radosnych, zdrowych i pełnych magii Świąt dla Wszystkich, którzy tutaj zaglądają.
Czasu na bycie z tymi, których kochacie i którzy Was kochają. Niech to będą wyjątkowe, bogate duchowo święta, pełne blasku i czułości, która was otoczy. A pod choinką tego drobiazgu, który Was zaskoczy i rozpromieni, a na stole smakołyki, którym nie będziecie mogli się oprzeć.
sobota, 18 grudnia 2010
The other man.
Peter (Liam Neeson) i Lisa (Laura Linney) są małżeństwem od ponad dwudziestu lat. Ich świat wydaje się być poukładany: Peter jest odnoszącym sukcesy biznesmanem a Lisa cenioną projektantką butów. Pewnego dnia Lisa znika. Peter jest załamany. Jednak rozpacz zmienia się w furię gdy w komputerze żony znajduje jej intymne zdjęcia z innym mężczyzną. Ten sam człowiek - Ralph (Antonio Banderas) od lat wysyła Lisie e-maile. Zdruzgotany Peter podejmuje desperacką próbę zmierzenia się z przeszłością żony. Planuje poznać Ralpha i go zabić.
Na końcu prawie dowiadujemy się, że Lisa wcale nie zniknęła, ona umarła na raka mając u swego boku kochającego ją bardzo męża.
Nie nazwała bym tego filmu thrillerem, jest to raczej dramat. Aktorzy i ich wspaniała gra są niewątpliwie największą atrakcją tego filmu. Ja bardzo polecam.
LEGENDY SOWIEGO KRÓLESTWA.
Soren, to młoda sowa zachwycona opowieściami ojca o Strażnikach Ga'Hoole, którzy stoczyli straszliwą wojnę w obronie całego gatunku sów. Marzy o tym, aby pewnego dnia dołączyć do grona tych mitycznych wojowników. Starszy brat Sorena, Kludd, szydzi sobie z jego marzeń. Wszystko zmienia się, kiedy obaj wypadają z domku na drzewie prosto w łapy wrogów, których do tej pory znali tylko z opowiadań. Jedyną nadzieją na ocalenie królestwa sów jest odnalezienia Wielkiego Drzewa, domu legendarnych Strażników Ga'Hoole.
Ale zobaczyć tę legendę to coś niesamowitego. Nad kunsztem animatorów można rozwodzić się godzinami, jednak hiperrealistyczna konwencja dała poszaleć zwłaszcza grafikom. Faktury, kształty, powierzchnie, refleksy świetlne, cieniowanie, nasycenie barw, trójwymiar, ilość i jakość detali – od strony plastycznej i technicznej to prawdziwe arcydzieło.
Nie można oderwać oczu, coś niesamowitego polecam zarówno dzieciom jak i dorosłym.
wtorek, 14 grudnia 2010
niedziela, 12 grudnia 2010
Gil Elvgren, The complete pin-ups. Wyd.TASCHEN
W niedzielne przedpołudnie wybraliśmy się z Ukochanym na kawę i oczywiście maleńkie ciastko, po godzinie spędzonej w przemiłej atmosferze kawiarenki powędrowaliśmy do księgarni. To właśnie tam mój Ukochany Mężinek zakupił dla mnie ten wspaniały album.
Album został wydany w serii, która była wydana na uczczenie 25-lecia wydawnictwa TASCHEN. Zawiera mnóstwo reprodukcji przedstawiając chronologicznie twórczość Elvgrena, analizując jego technikę tworzenia i poszczególne etapy działalności artysty, oraz jego biografię. Można też przeczytać nieco na temat historii i popularności zjawiska jakim jest „Pin-up”. Bardzo polecam wszystkim zainteresowanym. Już spędziłam godzinę na przeglądaniu reprodukcji. Ogromna przyjemność, duzo optymizmu wylewa się z tych barwnych obrazów.
wtorek, 7 grudnia 2010
piątek, 3 grudnia 2010
Policja zastępcza.
Gdy herosi zawodzą, a ich obowiązki przejmują koledzy reprezentujący najsłabsze ogniwo w łańcuchu pokarmowym komendy wiele się może wydarzyć. I o tym co może się wydarzyć opowiada komedia Adama McKaya.Will Ferrell i Mark Wahlberg wcielają się tu w postaci detektywów, którzy częściej trzymają w dłoniach kubki z kawą niż pistolety. Niedługo ta sytuacja ma się zmienić. Pewien przebiegły finansista-malwersant próbuje bowiem upłynnić kilkadziesiąt miliardów dolarów i ktoś musi go powstrzymać.
Filmowe śledztwo przypomina raczej "Latający Cyrk Monty Pythona" niż "Zabójczą broń". Twórcy w niemiłosierny sposób naśmiewają się z gatunku kina policyjnego, posługując się nieczęstym w Hollywoodzie purnonsensem. W tej konwencji znakomicie odnajduje się Ferrell, odgrywający z kamienną miną najbardziej absurdalne żarty, jakie widziałem w ostatnich miesiącach. Jego bohater, Allen Gamble, na pierwszy rzut oka wydaje się nudnym urzędnikiem. Wystarczy jednak spojrzeć na gorącą żonę detektywa, by domyślić się, iż skrywa on sporo tajemnic. Słabiej wypada Wahlberg, którego aktorstwo ogranicza się do udawania tchórzofretki mającej problemy z kontrolą gniewu. Specjalizujący się głównie w filmach akcji gwiazdor robi srogie miny i wrzeszczy tak głośno, że można go chyba usłyszeć w sali kinowej obok.
Nieźle zrobiona "statyczna" scenka w barze, prawie mistrzostwo, a może nawet to już było mistrzostwo.
Niestety coś mi nie zagrało w tym filmie tak do końca.
Kto chce i lubi obejrzeć parodię filmów o policjantach, niech zarezerwuje sobie wolny wieczór na ten film.
I jeszcze tylko podpowiem by nie wyłączać filmu po ostatniej scenie, bo wiele można się dowiedzieć o prawdziwych przestępstwach finansowych, twórcy filmu bardzo się postarali.
Wieczorową porą.
czwartek, 2 grudnia 2010
J. Iwaszkiewicz DZIEDZICTWO CHOPINA I SZKICE MUZYCZNE
„Piszę o muzyce, ponieważ ją kocham, ponieważ chce mi się o niej pisać”, objaśniał Jarosław Iwaszkiewicz genezę swych szkiców muzycznych, podkreślając jednocześnie, jak ważna jest dla niego ta sztuka. Dziedzictwo Chopina i szkice muzyczne to książka o trwającym wiele lat związku pisarza z muzyką.
Na tom składają się eseje i artykuły w przeważającej części niepublikowane w żadnej z książek Iwaszkiewicza, kilka odczytanych z rękopisów. Refleksja nad dziełem Chopina, Szymanowskiego i Bacha, wspomnienia zawarte w rozdziale Moje koncerty oraz dwa cykle felietonów: Listy o muzyce i Rozmowy o książkach prezentują rozległość zainteresowań pisarza, dają pojęcie o temperaturze, z jaką traktował muzyczne problemy. Muzykę uznawał Iwaszkiewicz za kwintesencję sztuki, przypominała mu ona o wadze powołania artysty. Była lekiem na niepokoje rzeczywistości historycznej i zamęt życia literackiego, „złotym kluczem, który otwiera strumień łez”.
Książka ta – bogato ilustrowana – będzie niespodzianką nawet dla znawców twórczości Jarosława Iwaszkiewicza.
fragment
Młynarsio i Ficio
Do Filharmonii Warszawskiej zacząłem chodzić wcześnie. Bawiły mnie wówczas jeszcze bardziej żyrandole zwisające z sufitu niż muzyka; a kiedy orkiestra zaczynała stroić swoje instrumenty, pytałem natarczywie mojej matki: „Mamo, czy to oni już grają?”. Nade wszystko zaś imponował mi wspaniały – jak mi się wówczas wydawało – plafon pokryły freskami. Wyobrażały one Apolla w otoczeniu muz, a na pierwszym planie nagiego młodzieńca prowadzącego wielkiego białego konia. Powszechnie powtarzano sobie o tym w Warszawie, że w postaci owego młodzieńca wyobrażono poważnego i brzydkiego dyrektora Filharmonii Aleksandra Rajchmana i nawet ja, chociaż dziecko, wiedziałem o tym. Bo to było bardzo dawno i wypadało w rok czy dwa po założeniu i otwarciu gmachu Filharmonii. Warszawa wówczas lubiła plotki – jak i teraz – tylko że wtedy bardziej się nudziła i plotki były natarczywsze. Nieprawdopodobnie plotkowano wówczas o gmachu Filharmonii i pierwsze z tych plotek dotarły do uszu dziecięcych aż na dalekiej Ukrainie razem z pocztówką, przedstawiającą wspaniałą salę z tajemniczym podpisem: „foyer Filharmonii”. Bardzo mnie owo słowo „foyer” intrygowało, aż dopóki sam nie odwiedziłem tego gmachu i nie ujrzałem owych kinkietów, luster i na niebiesko obitych kanapek.
Było to w roku 1902 czy 1903. Siedziałem obok matki na balkonie, w swoim odświętnym ubranku, białym w czerwone paski. Na estradę, do strojącej swoje instrumenty orkiestry wyszedł grubawy, jasno uśmiechnięty pan, z dużymi jasnymi wąsami. Nie wyglądał wcale na artystę ani nawet na muzyka, chociaż biały krawat do fraka zawiązał w fantazyjną kokardę à la Lavallière. Podniósł ręce do góry. Mama powiedziała: to jest Młynarski. Ręce tego pana opadły i płynęły z orkiestry dźwięki, które potem na długo zlały się w jedno z tym grubawym i jowialnym jegomościem. {Grieg: Poranek z I suity Peer Gynt}.
Kto wie, może właśnie tym pierwszym wrażeniom z pierwszego „popularnego” – jak wówczas nazywano – koncertu zawdzięczam ową młodzieńczą miłość do Griega, która przetrwała do dziś dnia... „Nastrój poranny” prześladował mnie przez całe dzieciństwo i w moich dziecinnych kompozycjach starałem się pisywać wariacje na ten temat lub naśladować wdzięk tego pentatoniczncgo tematu.
Kiedy patrzyłem wówczas jako dziecko na tego młodego jeszcze człowieka stojącego na estradzie, oczywiście nie przychodziło mi do głowy, że znacznie później, o wiele, wiele lat potem, będę zawdzięczał temu człowiekowi takie doznania muzyczne, jakich nie zapomina się przez całe życie. Jako sprawozdawca muzyczny „Wiadomości Literackich” robiłem z nim wywiady, pisałem o nim – nie zawsze zresztą sprawiedliwie – i zaprzyjaźniłem się z całą jego rodziną.
Ale te wszystkie wrażenia, jakie zawdzięczam Młynarskiemu – kiedy tak oglądam się wstecz – nie gromadzą się w Filharmonii, gdzie przecież niejeden raz widziałem go przy pulpicie dyrygenckim. Widzę go zawsze jako dyrektora Teatru Wielkiego. W Operze Warszawskiej królował przez czas długi i sprawił nam nieraz wspaniałą ucztę muzyczną. Młodość bywa niecierpliwa – zarzucałem mu wtedy powolność i indolencję... A gdy się dzisiaj przepatruje repertuar operowy owych czasów, podziw bierze, skąd Młynarski brał tyle zapału i energii, aby doprowadzić do takiego poziomu zaniedbaną scenę warszawską. Dopiero późniejsze, a i dzisiejsze doświadczenia operowe, przez porównanie, potrafiły we mnie wzbudzić ten podziw. I we wspomnieniu wstają całe szeregi pięknych i barwnych obrazów, echa dźwięków, które płynęły ze sceny Teatru Wielkiego za dyrekcji Młynarsia, jakeśmy go zawsze pieszczotliwie nazywali.
We współpracy ze świetnym Drabikiem, z reżyserem Popławskim dał Młynarski tyle wspaniałych przedstawień! Przecież to on wystawił obie opery Karola Szymanowskiego, a w pierwszej z nich – w Hagith – potrafił pogodzić dwóch zawsze rywalizujących tenorów: Dygasa i Gruszczyńskiego, którzy po raz pierwszy i jedyny znaleźli się razem na scenie, śpiewając role Starego i Młodego Króla. Gdyż Karol Szymanowski obie partie swych głównych bohaterów napisał na głos tenorowy, powiadając: „Wiesz, koteczku, to taka już dynastia tenorów”. Młynarskiemu też zawdzięczamy wspaniałe, bogate, opływające barwami przedstawienie Króla Rogera. {Szymanowski: Król Roger, I akt, fragment}.
Obok zwyczajnego repertuaru operowego (wszystkich Cyganerii i Traviat) Młynarski raz po raz dawał nam wspaniałe przedstawienia Tetralogii Wagnera. Pod jego dyrekcją słyszałem po raz pierwszy Tristana i Izoldę z niezapomnianą Zboińską jako Izoldą; wreszcie pokazał nam na scenie warszawskiej Straussa, Salome i Kawalera srebrnej róży. To ostatnie przedstawienie było jednym z najpiękniejszych przedstawień operowych, jakie widziałem w życiu, piękniejszym od Wiednia i Berlina. I do dziś dnia w uszach mam przepiękne trio-finalc śpiewane przez Zboińską, Czapską i Gołkowską. {Strauss: Trio-finał III aktu Kawalera srebrnej róży}.
A znowuż w Filharmonii – mimo że występowali tam przecież często inni dyrygenci – zawsze przy pulpicie widzę Fitelberga. Nic pamiętam, gdzie pierwszy raz spotkałem Ficia, wiem tylko, że gdzieś w jakimś egzotycznym dla niego miejscu. Może w Tymoszówce? Może w Elizawetgradzie? Ale w oczach mam go zawsze w Filharmonii Warszawskiej. Zawsze ten pewny siebie krok, to wejście na pulpit dyrygencki i uśmiech, jakim obdarzał salę. Twarz mu się rozjaśniała w tym uśmiechu i ukazywał rząd swoich wspaniałych, olśniewających zębów. Sie sind eine Diva – powiedziała mu, mówiąc o tym uśmiechu, żona dyrektora radia w Kopenhadze. I rzeczywiście, uśmiechał się jak primadonna.
Kongres chopinologów
Kochany Jakubie!
Jakże Ci nie pisać o Chopinie, kiedy jego jest tak pełno naokoło nas? Muszę pisać o nim, tylko o nim – w epoce, kiedy się odmienia jego nazwisko po tysiące razy, kiedy się tyle na jego temat mówi i pisze, i tyle go słucha. Ale przyznam się, że mi to przychodzi z pewną trudnością. Przecież jestem autorem trzech różnych książek o Chopinie i jednej sztuki dramatycznej o jego Sonacie h-moll. A ilu artykułów! Tak już się nauczyłem wszystkiego na pamięć, że powtarzam dawne formułki, które może były czymś nowym l wartościowym dla mnie w momencie, kiedy je stwarzałem – ale które się wytarły jak liczmany. I przekonałem się o jednym: że im bardziej staramy się osiągnąć wiedzę o artyście, im głębiej sięgamy, aż do dna jego sztuki – im więcej staramy się poznać jego życie – tym bardziej wymyka się naszej wiedzy to, co jest jego istotą.
Zapewne kongres chopinologów był bardzo wspaniałą imprezą. Przedstawiciele 21 krajów wygłosili – zlituj się nad nami, Panie – sto sześć referatów. Były wśród nich rzeczy cenne i ważne. Ale czy przez to zbliżyliśmy się do istoty tego zjawiska, jakim jest Chopin? Może niektórzy osiągnęli jakiś punkt, z którego ta góra muzyki wydaje się jaśniejsza, o wyraźniejszym konturze – jak Babia Góra w pogodny dzień w Rabce – ale nie jestem tego pewien.
Pewnie, musimy się zajmować tak fantastycznym zjawiskiem, jakim jest muzyka Chopina; musimy uprzytamniać sobie raz po raz, jak niezwykłym skarbem ludzkości jest ona przez swoją niewyczerpalność. Ale jednocześnie wiemy, że – jak u tego aniołka, którego spotkał na pustyni czy na brzegu morza św. Augustyn – zadanie to jest niewspółmierne z naszymi możliwościami. Przykro mi tu powtarzać najbanalniejsze słowa, ale każde banalne słowo może nagle odnaleźć swoje niebanalne, istotne znaczenie. Ale chcę powiedzieć mimo wszystko, że „tajemnica Chopina” istnieje i że nie może ona być chyba wyjaśniona nawet w tysiącu referatów.
Oczywiście, wiem już z gazet, że kongres był znakomicie zorganizowany, że spotkało się na nim mnóstwo uczonych, że prezes tego kongresu, dr Zofia Lissa, była urocza i mądra (zwłaszcza w podsumowaniu – to było zamknięcie w jednym kwiatku całej łąki kwiatów – prawdziwa sztuka nad sztukami) – że oprócz tego było mnóstwo dziwaków, maniaków, no i fantastycznych ludzi, dla których Chopin jest żywą treścią ich życia.
Podobno powiedziano na tym kongresie dużo nowych rzeczy o Chopinie. Nwet rzeczy istotnych. Sprawdzić to będziemy mogli dopiero, kiedy wygłoszone referaty zostaną wydrukowane w zbiorowej książce. Dzisiaj ogarnąć całości prac sekcyjnych niepodobna. Niewątpliwie jednak wiedzę o sztuce Chopina posunięto w tym kongresie naprzód. Pamiętasz, jak zawsze irytowało mnie traktowanie sztuki Chopina jak jednego wielkiego bloku nieskazitelnego marmuru. Otóż po pierwsze, na kongresie dowiedziono, że ten blok nie jest blokiem, a po drugie, że tu i ówdzie ma skazy. Ewolucja twórczości Chopina jest już dzisiaj faktem bezspornym. W dziedzinie harmonii, formy, faktury, itd., itd. Trudno na przykład, porównawszy pierwsze mazurki z ostatnimi (chronologicznie), nie skonstatować, iż odbył się tu jakiś duży, długi i bardzo osobliwy proces. Otóż prześledzenie tego procesu to jedna z zasług kongresu chopinologów. Jedni badacze pomagali w tym innym, a wszystko razem składało się na osobliwy obraz „nauki o Chopinie”. Tak, bo powstała cała nauka o Chopinie, jak każda nauka pełna pomyłek i uogólnień, pełna zadufania w sobie, a zaniedbująca istotę sprawy, pełna pewności siebie – a pozostawiająca na marginesie najważniejsze pytanie: co to jest Chopin?
Niewielu innych kompozytorów przetrzymałoby próbę takiego natężenia badań. Ale Chopin ze wszystkiego wychodzi zwycięsko.
Ciekawa była obserwacja ludzi, którzy przyjechali na ten kongres z całego świata. Cóż za ludzie! Zapaleni, pełni entuzjazmu – i miłości do naszego pana Fryderyka. Czasami trochę uprzedzeni, czasami maniakalnie upierający się przy swoim zdaniu.
Czołowe postacie kongresu (oczywiście nie mówiąc o jego organizatorce i przewodniczącej) to Igor Bełza, dobry, serdeczny, miły człowiek, mówiący sześcioma językami, wszystkimi z uroczym moskiewskim akcentem – którego konikiem jest muzyka polska we wszystkich jej aspektach, a w muzyce polskiej jej źródła ludowe, którym przypisuje z zapałem godnym tej wielkiej sprawy wszystkie zjawiska (lub prawie wszystkie), jakie w muzyce polskiej zachodzą. Jego referat na plenum kongresu był arcydziełem wiedzy, serdeczności, mądrości i zapału do polskiej literatury i polskiej kultury. Obok jego porównania i paraleli Chopin-Mickiewicz żaden chopinolog nie będzie mógł przejść obojętnie.
KORESPONDENCJA FRYDERYKA CHOPINAZ GEORGE SAND I Z JEJ DZIEĆMI .
Listy Fryderyka Chopina do George Sand i jej dzieci zachowały się tylko w części, bowiem George Sand zniszczyła w 1851 roku znaczny pakiet swej korespondencji. Znakomicie pokazują relacje uczuciowe, jakie charakteryzowały niezwykły związek kompozytora i pisarki: pierwsze miłosne uniesienia, dramatyczne doświadczenia majorkańskie, następnie wspólne zamieszkiwanie w Paryżu i Nohant oraz pełne goryczy rozstanie w 1947 roku.
Książka zawiera także listy George Sand do przyjaciół, którym stale przekazywała wiadomości o Chopinie, oraz listy Chopina adresowane do rodziny i przyjaciół, w których wspomina o George Sand. Niniejsze drugie wydanie zostało poszerzone o listy Sand i Chopina znalezione po 1980 roku.
FRAGMENT Z KSIĄŻKI
11. MAURYCY I CHOPIN DO GEORGE S AND
[Ręką Maurycego:]
[Paryż], 4 listopada [1843]
Droga Moja Najmilsza, widzieliśmy panią Garcia, zanieśliśmy jej dwie piękne wolkamerie mówiąc, że przywieźliśmy je w koszu z Nohant. Widziałem dziewczynkę, która wciąż jest rozkoszna, poznała nas. Ma śliczne kędziorki, powiedziała, że zostałaś z jej inną mamą. Piszę dziś list do pani Viardot, staram się nie zrobić zbyt wielu błędów ortograficznych i pisać czysto. Więc Solange jest grzeczna, no, no! Mam jej dużo do powiedzenia od panny Antonii. Chopin nie czuje się źle; jestem dziś na obiedzie u pani Marliani. Z trudem udaje mi się nie jadać tam co dzień, robię jak Goethe, staram się mieć jak najmniej zobowiązań wobec ludzi, żeby niewiele się ruszać. Mam nadzieję, że to, co Ci mówię, jest uczciwe. Pan Marliani jest pełen entuzjazmu dla Fanchette. Dobrze zrobiłaś kupując klacz. Było to ben de bsun. Odbierzemy 4000 franków od Falampino i zatrzymamy do czasu, kiedy ich zażądasz.
Żegnaj, Droga Moja, ubiorę się do obiadu, włożę żakiet do łasowania sosu i spodnie do pieczeni. – Do widzenia, miej się dobrze, zostań jak długo chcesz, skoro sprawia Ci to przyjemność, choć to wcale dla nas niewesołe – buzi.
[Ręką Chopina:]
Już po czyszczeniu kominków i w piecu w buduarze znaleźliśmy małego ptaszka, który wpadł do przewodu i usechł tam na śmierć. – Trzymamy go dla Pani jako osobliwość. Byłem wczoraj na obiedzie u Gaillarda z Pani sędzią, a jego szwagrem, który wydał mi się bardzo comme il faut. Zabrali mnie do swoich lóż w Operze Komicznej, gdzie usłyszałem nowy utwór Thomasa, Mina, nie bez wartości. Rogier czy Roger, śpiewak, był nieznośny, przez swoje kołtuństwo. – Nie dusiłem się co prawda – ale ziewałem. Molin przyszedł rano i zakazał brać lekarstwo do poniedziałku. Ja i my obaj mamy się dobrze, jedliśmy razem śniadanie i będziemy na obiedzie u pani Marliani.
Jutro pójdziemy obejrzeć Hotel Lambert. Księżna chce się tam przenieść we wtorek. Jeszczem nie przy fortepianie. Zobaczę, jak to będzie w przyszłym tygodniu. Perrichet przyjdzie zdjąć sukno z bilardu. Wszystko będzie dobrze. – Proszę być spokojną – spokojną i nade wszystko cieszyć się piękną pogodą, dobrym zdrowiem i humorem. – Jakie to czarujące, że Solange jest czarująca. Powiadomimy Panią, kiedy wszystko będzie gotowe.
Pani sługa uniżony
Ch.
Pannie Solange wyrazy mego poważania.
11. do eugène’a delacroix
[Paryż, 7 (?) września 1838]
[...] Masz serce dobre i wielkie, Drogi Przyjacielu, a oczy bardzo czarne, bardzo żywe i przejmujące. Wiesz, że szalałabym za Tobą, gdyby nie ktoś inny, i być może Ty również kochałbyś mnie nade wszystko, gdyby inne widma w spódnicach nie tańczyły w sposób tak wdzięczny i pełen kokieterii nocą pod altaną w Twojej alei.
Ale ja nie umiem tańczyć. A zresztą nic nie daje takiej omdlałości w kostkach jak rozkoszne zmęczenie płynące ze szczęśliwej miłości. Trwam nadal w upojeniu, w jakim mnie Pan widział ostatni raz. Ani jednej chmurki na tym czystym niebie, najmniejszego ziarnka piasku w tym jeziorze. Zaczynam wierzyć, że bywają anioły przebrane za mężczyzn, przebywające jakiś czas na ziemi, aby pocieszyć i pociągnąć za sobą ku niebu biedne, zmęczone i strapione dusze, bliskie zatraty. Wszystko to są szaleństwa, których nie zwierzyłabym nikomu więcej poza Panem i Grzym[ałą]. Nie będzie Pan sobie kpić ze mnie, wiem o tym, zna mnie Pan do głębi i wie Pan, że nie zadawałam sobie gwałtu próbując sobie wmówić, że owładnęła mną wielka namiętność. Wie Pan dobrze, że nie jest to ani postanowienie, ani akt rezygnacji, ani złudzenie stworzone przez nudę i samotność, ani też kaprys, nic takiego, co mogłoby nas mylić, wprowadzając równocześnie w błąd innych. Jestem jakby w krainie, do której zaprowadziła mnie przypadkowa przechadzka, tak pięknej, tak czarownej, tak rozkosznej, że nie myślę jej opuszczać; sypiam tam pod gołym niebem, pod drze wami obsypanymi kwieciem, nie myśląc o dniach deszczowych i nie budując sobie schronienia, jak szalony Robinson Cruzoe, Dalibóg, społeczeństwo przymusza nas w dostatecznej mierze do wykonywania prac Robinsona przez całe nasze życie. Czy nie możemy, a raczej, czy nie powinniśmy, kiedy to możliwe, kiedy miłość i letni wiatr ogarniają nas swoim oddechem, zakładać gniazd na gałęziach drzew? Czy my śli Pan, że nie potrwa to dłużej niż wiosenne gniazdo? Kiedy szukam odpowiedzi w logice i wspomnieniach, widzę, jakie to nietrwałe. Kiedy pytam o to w tej chwili moje serce i moją poezję, wydaje mi się, że się to nigdy nie skończy. Ale jakież to ma znaczenie? Gdyby Bóg zesłał mi za godzinę śmierć, nie skarżyłabym się, bo mijają już trzy miesiące niezakłóconego niczym upojenia, podczas gdy w przeszłości nie widzę trzech dni, które nie byłyby mieszaniną zgryzoty z odrobiną tylko radości i nadziei.
Dobre bierze więc górę nad złym, jeśli nie pod względem ilości, to jakości. Tacy już jesteśmy my, artyści, nerwowi i pełni żółci. Jak Pan mówi, podskakujemy niczym wolanty lub piłki gumowe. Przez chwilę dotykamy ziemi, by wznieść się jeszcze wyżej w górę, a ponieważ nasze wolanty mają pióra, wyobrażamy sobie, że mamy skrzydła i fruwamy jak ptaki, i jesteśmy szczęśliwsi niż ptaki, choć one fruwają naprawdę. [...] Bądźmy cyganami, drogi Czarnooki, by móc być artystami lub zakochanymi, bo na świecie są tylko te dwie rzeczy. Miłość przede wszystkim, nieprawdaż? Miłość przede wszystkim, kiedy Gwiazda jest w pełnym świetle, sztuka przede wszystkim, kiedy Gwiazda zaczyna słabnąć. Czyż to wszystko nie jest dobrze pomyślane?
Wszyscy wokół mnie kochają Pana czule. Dosłownie. Dzisiaj, kiedy prze kazywałam zebranym Pańskie pozdrowienia, podniosły się jednogłośne wołania wy chwalające najbardziej czarownego pod słońcem człowieka. Tego właśnie wyrażenia użyto. Ktoś bardzo zbladł widząc Pański list w moich rękach. Musiałam go pokazać5. Była to z Pańskiej strony urocza delikatność, Pańska niepowszednia do broć przejęła mnie do głębi. Lektura tego listu była jak ambrozja dla kogoś, kto Pana uwielbia i chętnie by Panu sekundował, gdyby... co tu mówić! [...]
niedziela, 28 listopada 2010
Zimny dzień w Portsmouth.
Jako, że zaczęliśmy nasz jesienny urlop, to wybraliśmy się do Portsmouth. Jak zwykle było pięknie, zawędrowaliśmy do starej, portowej części, która ma dla nas dużo więcej uroku niż ta nowa część. Dobrze nam być tutaj tak często. Po spacerze po plaży udaliśmy się na posiłek i coś gorącego do wypicia do Mnichów, którz bowiem tak jak mnisi potrafił docenić dobre trunki.
Strawa była przepyszna, muzyka łagodna i atmosfera naprawdę przyjazna z bardzo gościnnym właścicielem. Polecamy to miejsce szczerze każdemu.