czwartek, 14 października 2010

Pogrzeb wróbla. Piekna, nastrojowa proza wspomnieniowa.

POGRZEB WRÓBLA - Krystyna Gucewicz
Ile warta jest pamięć? Tylko tyle co pogrzeb zwykłego wróbla z dzieciństwa? Może aż tyle... Bo zwykłe zdarzenie jest jedną z cieniutkich warstw, z których składa się tort naszego życia. Tort Krystyny Gucewicz jest i słodki, i gorzki, urzekający w smaku, ale i cierpki do łez. Lecz zawsze przepyszny. Cezary Harasimowicz

Ostrzeżenie
Krystyna Gucewicz jest poetką, recenzentką teatralną, wykładowczynią na uniwersytecie. Jest też przedziwnym konglomeratem, miksturką, sałatką. Stanowi mieszankę wszystkich smaków. Dla myślicieli - intelektualistką, dla poetów - wzruszeniem, dla smakoszy literatury - współpożeraczką dobrych książek.
Przyszły Czytelniku! Ostrzegam! Nie kupuj tej książki! To, że mnie tak zauroczyła, o niczym nie świadczy. Żebym się zakochała w tej opowieści, wystarczyłby obraz babci Frani, grzejącej plecy przy kaflowym piecu i nucącej stare rosyjskie piosenki. Czy tylko dlatego, że moja babcia Frania też miała córkę Eleonorę - moją matkę? Na pewno nie tylko.
Czytelniku przyszły, nie słuchaj mnie. Kup tę książkę. Zaryzykuj. Jest niedroga. Stefania Grodzieńska.

FRAGMENT:

Polowania były tak naturalnym żywiołem, jak jazda na nartach, łowienie ryb, raków czy brydż, czemu wszyscy oddawali się pasjami. Wyszkolone psy myśliwskie, tajemnicze pudełeczka z nabojami, wiatrówka, która stale gdzieś się zawieruszała dorosłym, bo lubiliśmy, kiedy nikogo nie było w domu, strzelać do drzwi garażu, które wyglądały jak sito, i tylko nieobecność samochodów ratowała je przed takim samym wyglądem. Przyborowie wyjeżdżali na polowania nad morze, za Słupsk, do Poddębia w okolicach Ustki, blisko Orzechowa, które za niemieckich czasów było ulubionym miejscem wypoczynku marszałka Goeringa, nic dziwnego, takich płonących bukowych lasów, takiego wybrzeża klifowego po prostu gdzie indziej nie ma.
Stały tam trzy poniemieckie chałupy, ale tylko jedna zamieszkana, ponieważ inni osadnicy z głębi Polski zrezygnowali z daru władzy ludowej i wrócili pod Łódź. Ściślej, wróciły one, żony osadników, bohaterów frontowych II wojny światowej, którzy tu mieli rozpocząć nowe życie. Rozpoczęli, tyle że trwało krótko, do pierwszego wesela albo zwykłej popijawy. Mężczyźni, jak to oni, wspominali swoje heroiczne czyny, zalewając bimbrem, czyny stawały się coraz bardziej heroiczne, a głowy pijane - wypłynęli w morze, albo co, na połów i potonęli jak kamienie. Szybko poszli na dno ze wszystkim, z łodziami, czynami, rybami, kto ich tam wie, co jeszcze mieli ze sobą. Uratował się tylko jeden, Tadeusz Misztal, Pan Bóg go zachował na pamiątkę tej tragedii i pośmiewisko potomnych.
Nigdy, przenigdy od tamtej nocy Misztal nie wypłnął w morze ani nie poszedł na brzeg, nawet w lecie na plażę, nigdy. Tylko grał i grał po weselach na złotym saksofonie, pani, jak on pięknie grał. Niedługo. Pani
Helenka, młoda Misztalowa, nie miała czasu, żeby pilnować Tadeusza na tych weselach, a tam, tylko spojrzeć, już te dziwki spódnice zadzierają. - Pani, w sąsiedniej wsi do dziś mieszka Niemka, ona specjalnie za Polaka wyszła, żeby pilnować ojcowizny i teraz o niej piszą reportaże, paczki z Heimatu ślą, a wtedy to ona na mojego leciała jak ćma. Nie upilnuję, pomyślałam, i dzieci, i krowy, indyki i dziwki, zabrałam saksofon, wrzuciłam do morza i po krzyku.
Od tego dnia, jak sięgnąć pamięcią, jedyny pełną gębą gospodarz w całej wsi i wojenny bohater po prostu tylko pił. Jadał, ale jak miał fantazję, spał na polu, w odpowiedzi na pytania ściągał spodnie, albo pasa - rodzina jednakowo bała się widoku gołego tyłka i lania, i tylko kochany koń Kuba umiał go obłaskawić. Z Kubą gadał godzinami, zaprzęgał, wyprzęgał, poganiał, pieścił. Kuba potrafił wszystko: w kapeluszu, z papierosem w pysku robił nam pobudkę wściekłym, diabelskim rżeniem, a po piwie galopował przez wieś, bo udawał rumaka z westernu. Tylko koń wiedział, gdzie jest jego pan, pan wszelkiego stworzenia, pod jakim płotem śpi, gdzie chrapie w życie albo owsie, dokąd się wybierał, ale nie doszedł. Kuba był aniołem stróżem swojego gospodarza, bo przecież ktoś go musiał pilnować. Rodzina nie miała głowy, pili już wszyscy, dzieci też, najstarszy Zdzisio szybko się zabił na motorze, na szczęście nic nie trzeba było zmieniać w papierach, bo do jego baby wprowadził się kolejny brat, Wiesiek, i zostało w rodzinie.
Do tej rodziny przylgnęli doktorostwo Przyborowie. Lokowali się od frontu, w paradnych pokojach, uprzątanych naprędce z kurzych odchodów i wymiocin stałych mieszkańców, biegali nago po plaży, gotowali jakieś dziwne potrawy i strzelali zwierza za zwierzem. To znaczy panie gotowały, a strzelali panowie, bracia przyrodni, Przybora i Monkiewicz. Przyjaźnili się. Co z tego, że przyrodni. W tej familii seks nie bywał przeszkodą, co innego miłość. Rozwody i zdrady nie należały do rzadkości, zatem trudno się było obrażać na każdego, kto się akurat urodził z innej matki albo ojca, ale należał do klanu. Niezliczone romanse matek, ojców, ciotek i wujów a przede wszystkim Trojana Przybory, męża besarabskiej księżniczki, ojca Wikusia, którego definitywnie osierocił, kiedy zginął w Powstaniu Warszawskim, dawały rozgrzeszenie wszystkim przeszłym i przyszłym roszadom familijnym.
A niech tam.
- Pani, oni też się kochali na krzyż - pani Helenka po latach zdradziła mi tajemnicę rodzinną. - Pani teściową doktorową, Boże, jaka ona była piękna, kochał ten drugi, co tu przyjeżdżał brat, a pani teścia, no, doktora Wiktora, tak mu chyba było, tamta żona, mówię jak było, co bym miała nie wiedzieć, przez ścianę żyliśmy. I dlatego Pan Bóg się zdenerwował. Może nie Pan Bóg, tylko diabeł, bo oni strzelali zawsze Pod Diabelską Górą, tam jeleń chodził, gdzie Rowokół, w drodze na Rowy. Jeleń chodził, a diabeł pilnował, bo zostawił swój znak jakieś tysiąc lat temu, najmarniej. Kopyto odcisnął w kamieniu, znaczy, że tutaj jego lasy. Pani teść się śmiał i ten drugi też, że to zabobony, no i masz, już się nie śmieją. Pani, co to było, jak oni płakali, nic się nie dało zrobić, taki młody, taki młody był, trzydzieści pięć lat i po nim.

Płakali straszliwie. Siedzieli na leżakach Pod leszcyną, zaraz pod naszym płotem, i tylko płakali. Całymi dniami. Doktor Przyborowa, mama Tomka i jeszcze jakichś dwoje, mówiono nam, że to rodzina. Tylko nasz ulubiony doktor Wiktor nie płakał, bo go nie przywieźli. Tak się wyrazili, że nie przywieźli, ale dlaczego? Widocznie musiał zostać nad morzem, a może się utopił? Eee, nie, taki wysportowany przepłynie każdą falę. Rodzice absolutnie zakazali nam wypytywać kogokolwiek o cokolwiek. Tomek prawie teraz z nami mieszkał, więc już mieliśmy komplet na obiedzie i na podwieczorku, bo Elżunia zawsze u nas zostawała, kiedy jej mama tkwiła w aptece po kilkanaście godzin, dyżury i dyżury. - Idźcie się bawić - słyszeliśmy częściej niż zwykle i dwa razy nikt nam nie musiał tego powtarzać. Tylko dlaczego dorośli tak płaczą, tak przeraźliwie płaczą, jakieś to dziwne.
J rzeczywiście, po kilku dniach w ogóle przestali płakać, jakby wylały się im wszystkie łzy, Poszli gdzieś, wrócili i znowu było jak dawniej. Nawet przestał obowiązywać zakaz poruszania tematu tajemniczego zniknięcia ojca Tomka: - Został postrzelony na polowaniu - powiedział mi w zaufaniu Tata - tylko ani słowa dzieciom. Podobno zszedł ze stanowiska, a potem wrócił, czego żaden rasowy myśliwy nie powinien robić, brat go postrzelił, żył jeszcze, ale wykrwawił się w drodze do szpitala.
Suchy medyczny komunikat, Tata wiedział, że nie wygadam. Tak samo lakonicznie oświadczyła po latach Helenka Misztalowa: - Brat zastrzelił brata przez miłość.
A kiedy to się stało i nam smarkatym zabrakło doktora Wiktora, zrozumiałam nareszcie, co to znaczy śmierć. Nie, że kogoś zastrzelą, zakopią w trumnie z puchową kołderką i z kokardą, nie, że jest aniołkiem i lata po niebie, ale że go nie ma. Nie ma i nie będzie.

Brak komentarzy: