piątek, 26 listopada 2010

UCZEŃ RIPLEYA.Rewelacja na wieczory przy kawie.



Tom Ripley wiedzie leniwą i dostatnią egzystencję w uroczej posiadłości Belle Ombre, pielęgnując dalie i pobierając lekcje gry na klawesynie. jednak pewnego wieczoru jego spokój zostaje zakłócony. W miasteczku pojawia się niewidziany tu wcześniej szesnastolatek, który wyraźnie dąży do zawarcia znajomości z Tomem. Ów młody Amerykanin przedstawia się fałszywym nazwiskiem, ale Ripley szybko rozszyfrowuje jego tożsamość: to Frank Pierson, który uciekł z domu zaraz po śmierci ojca, multimilionera, potentata przemysłu spożywczego. Chłopak nieprzypadkowo odszukał właśnie Toma. W archiwach nowojorskiej biblioteki przeczytał doniesienia na jego temat i domyślił się reszty. Doszedł do wniosku, że Tom jest jedynym człowiekiem, któremu może powierzyć swoją tajemnicę. Między chłopakiem o nieczystym sumieniu a mężczyzną pozbawionym sumienia rodzi się silna więź emocjonalna o cechach ojcowsko-synowskiej współzależności. Czy Tom zdoła zaszczepić chłopakowi swoje amoralne zasady i uratować go przed sobą samym?


FRAGMENT KSIĄŻKI

Położył na blacie siedem franków za kawę i papierosy, ponownie zerknął na chłopaka w niebieskiej bluzie i zobaczył, że on też płaci, zgasił papierosa, rzucił ogólne soir i opuścił lokal.
Było już ciemno. Przeszedł na drugą stronę głównej ulicy, pod niezbyt jasno świecącą latarnią, i wkroczył na ciemniejszą drogę, prowadzącą do jego domu, który znajdował się w odległości jakichś dwustu metrów. Ulica Toma była niemal prosta, dwupasmowa i utwardzona. Dobrze ją znał, ucieszył się jednak, kiedy światła nadjeżdżającego samochodu oświetliły lewe pobocze, którym szedł. Kiedy tylko auto przejechało, zdał sobie sprawę, że słyszy za sobą szybkie, choć ciche kroki.
Odwrócił się.
Postać miała latarkę. Tom zobaczył dżinsy i tenisówki. Chłopak z baru.
— Panie Ripley!
— Tom stężał.
— Tak?
Chłopak się zatrzymał, manipulując przy latarce.
— Nazywam się B-Billy Rollins. Skoro mam latarkę, może mógłbym pana odprowadzić?
Tom widział niewyraźnie raczej kwadratową twarz, ciemne oczy. Chłopak był od niego niższy. Mówił grzecznym tonem. Czy należało spodziewać się napadu, czy też dziś wieczorem był szczególnie przewrażliwiony? Miał przy sobie tylko kilka banknotów dziesięciofrankowych, ale też bynajmniej nie marzył o bójce.
— Dam sobie radę, dzięki. Mieszkam niedaleko.
— Wiem. Ja... idę w tę stronę.
Tom rzucił niespokojne spojrzenie w ciemność przed sobą i ruszył naprzód.
— Amerykanin? — zapytał.
— Tak, proszę pana.
Chłopak oświetlał drogę pod kątem dogodnym dla nich obu, ale bardziej niż na drogę patrzył na Toma.
Tom trzymał się w pewnej odległości od chłopaka. Ręce miał wolne i był gotów do ewentualnego działania.
— Jesteś na wakacjach?
— W pewnym sensie. Trochę też pracuję. Jako ogrodnik.
— Tak? A gdzie?
— W Moret. W prywatnym domu.
Tom byłby zadowolony z pojawienia się kolejnego samochodu, co by mu pozwoliło lepiej zobaczyć wyraz twarzy chłopaka, ponieważ wyczuwał napięcie, które mogło okazać się niebezpieczne.
— Gdzie w Moret?
— U madame Jeanne Boutin, rue de Paris siedemdziesiąt osiem — odpowiedział tamten bezzwłocznie. — Ma spory ogród. Drzewa owocowe. Ale ja głównie pielę i koszę trawę.
Tom nerwowo zacisnął pięści.
— Śpisz w Moret?
— Tak. Madame Boutin ma domek w ogrodzie. Jest tam łóżko i umywalka. Z zimną wodą, ale w lecie to nie szkodzi.
Teraz Tom autentycznie się zdziwił.
— To niespotykane, żeby Amerykanin wybrał wieś zamiast Paryża. Skąd jesteś?
— Z Nowego Jorku.
— A ile masz lat?
— Niedługo skończę dziewiętnaście.
Tom dałby mu mniej.
— Masz pozwolenie na pracę?
Po raz pierwszy zobaczył, że chłopak się uśmiecha.
— Nie. Pracuję na czarno. Pięćdziesiąt franków dziennie to mało, wiem, więc madame Boutin pozwala mi tam spać. Kiedyś nawet zaprosiła mnie na obiad. Oczywiście mogę sobie kupić chleba i sera i zjeść w domku. Albo pójść do kawiarni.
Słysząc, jak chłopak się wysławia, Tom ocenił, że nie pochodzi z nizin społecznych, a sposób, w jaki wymawiał madame Boutin, świadczył, że trochę zna francuski.
— Jak długo już tu jesteś? — zapytał Tom po francusku.
— Cinq, six jours — odpowiedział chłopak. Nie odrywał od niego oczu.
Tom z zadowoleniem powitał duży wiąz pochylający się nad drogą — znak, że do domu pozostało jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków.
— Dlaczego wybrałeś tę właśnie część Francji?
— O, może lasy Fontainebleau. Lubię spacerować po lesie. Poza tym bliskość Paryża. Spędziłem tydzień w Paryżu... trochę pozwiedzałem.
Tom zwolnił kroku. Dlaczego chłopak interesował się nim do tego stopnia, by wiedzieć, który dom jest jego?
— Przejdźmy na drugą stronę.
W odległości kilku metrów widać już było beżowy żwir frontowego dziedzińca Belle Ombre, oświetlony lampą nad drzwiami.
— Skąd wiedziałeś, który to mój dom? — zapytał Tom i wyczuł zmieszanie chłopaka w jego pochyleniu głowy, w zmianie kierunku, w jakim padało światło latarki. — Widziałem cię tutaj na drodze jakieś dwa, trzy dni temu, zgadza się?
— Tak — odpowiedział Billy stłumionym głosem. — Widziałem pana nazwisko w gazecie... w Stanach. Pomyślałem, że skoro jestem blisko Villeperce, to chętnie zobaczę, gdzie pan mieszka.
Kiedy w gazecie, zastanawiał się Tom, i dlaczego? Ale wiedział, że ma dossier.
— Zostawiłeś tu w miasteczku rower?
— Nie — odparł chłopak.
— A jak wrócisz dzisiaj do Moret?
Siedem kilometrów. Dlaczego ktoś, kto nocuje w Moret, przebywa siedem kilometrów do Villeperce po dziewiątej wieczorem bez żadnego środka transportu? Tom zobaczył słabe światło na lewo od drzew: madame Annette jeszcze nie spała, ale była już w swoim pokoju. Położył dłoń na żelaznym skrzydle bramy, które nie było domknięte.

Brak komentarzy: