poniedziałek, 8 listopada 2010

Zamknięty krąg.


Akcja powieści Zamknięty Krąg, będącej kontynuacją Rotters’ Club, rozgrywa się w Anglii w latach 1999-2003. Po blisko trzech dekadach ponownie spotykamy tych samych bohaterów, dawnych uczniów Szkoły im. Króla Wilhelma, teraz już ludzi w wieku dojrzałym, których dzieci wkraczają w dorosłość. Losy Benjamina, Paula, Claire, Douga, Philipa i Hardinga znów się splatają i przenikają, a zdarzenia z przeszłości, takie jak tajemnicze zniknięcie Miriam i nawrócenie się Benjamina na chrześcijaństwo, znajdują swoje zaskakujące wyjaśnienie. Mimo upływu lat i różnych życiowych zawirowań, związanych z rozpadem związków osobistych, kryzysem wiary, rozczarowaniem polityką, odnajdujemy w postaciach dawne cechy i przywary, nakreślone przez autora z dużą dozą humoru. Jeśli poprzednią książkę można było uznać za powieść o niewinności i dojrzewaniu, tę możemy określić jako powieść o doświadczeniu.

Jonathan Coe przedstawia wnikliwy opis współczesnej Anglii oraz głębokich przemian obyczajowych i politycznych zachodzących w tym kraju za rządów Tony’ego Blaira i nowej Partii Pracy, zwłaszcza po ataku z 11 września 2001 roku, którego następstwem stało się coraz większe zaangażowanie Wielkiej Brytanii w wojnę z terroryzmem. Nasilają się konflikty rasowe, puby zostają zastąpione przez nowoczesne kawiarnie, a miłość wyznaje się w sms-ach.

FRAGMENT

Doug Anderton czekał na niego przy stoliku w kącie re­stauracji specjalizującej się w kuchni anglo-indyjskiej. Do nie­dawna w budynku tym mieściła się biblioteka i ściany piętra z galeryjką wciąż wypełniały półki z książkami, toteż goście, i tak już podbudowani aurą ekskluzywności spowodowaną nie­botycznymi cenami dań, mogli doświadczyć dodatkowego za­kazanego frisson na myśl o tym, że jedzą obiad w lokalu, który niegdyś, w duchu dziś już komicznie przestarzałych ideałów demokracji, otwierał podwoje dla szerokich kręgów społe­czeństwa. Doug czytał opinie czytelników na stronach jednej z konkurencyjnych gazet, marszcząc czoło w wyrazie skupie­nia lub stronniczej pogardy — trudno się było zorientować — i sącząc ananasowy koktajl Bellini. Wyzywający proletariacki strój składający się z denimowej marynarki, T-shirtu i dżinsów nie umniejszał wrażenia, że Doug czuje się bardzo swobodnie w tym otoczeniu.

— Cześć. — rzeki Paul, wyciągając rękę i uśmiechając się ser­decznie.

Doug złożył gazetę i uścisnął szybko jego dłoń.

— Siemasz, Trotter — odparł.

Trotter? — spytał Paul, siadając naprzeciwko. Zależało mu, by spotkanie przebiegło w sympatycznej atmosferze. — To nie­zbyt przyjazne powitanie po dwudziestu jeden latach, co?

— Spóźniłeś się dziesięć minut — zripostował Doug. — Nie mogłeś znaleźć miejsca do zaparkowania?

— Przyjechałem na rowerze — odrzekł Paul, nalewając so­bie dużo wody bez gazu, za którą mieli potem zapłacić wię­cej, niż wynosiła minimalna stawka godzinowa wprowadzona ostatnio przez Nową Partię Pracy. — Teraz wszędzie jeżdżę na rowerze. MalvTna"uźnała, że wyjdzie mi to na dobre.

Doug się roześmiał.

— Już cię zmusiła do zdrowego trybu życia, co? Ale wyda­wało mi się, że twoja żona ma na imię Susan.

— Owszem, Susan. To nie ma nic wspólnego ze zdrowym trybem życia. Malvina to moja doradczyni do spraw mediów. Rozmawiałeś z nią przez telefon.

— A, no tak. Oczywiście. Jak mogłem zapomnieć? Twoja doradczyni do spraw mediów... — powtórzył Doug, cedząc każde słowo. — Słuchaj, może coś zamówimy i skrócimy tę grę wstępną, co? No wiesz, chodzi mi o to, co robiliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat i tego rodzaju brednie. Będziemy mog­li przynajmniej rzucić coś na żołądek.

— Niewiele jest chyba do opowiadania — odparł Paul, bio­rąc menu do ręki. — Śledziłem uważnie twoją karierę. Jestem pewien, że z wzajemnością.

— Hm, wspomniałem o tobie oględnie w swoim małym wystąpieniu, które wygłosiłem na South Bank parę miesięcy temu — rzekł Doug. — Ale nie mogę powiedzieć, że myślałem o tobie często przez te dwadzieścia lat. Tak naprawdę chyba w ogóle o tobie nie myślałem, dopóki nie pojawiłeś się w wy­borach w dziewięćdziesiątym siódmym, wysyłając znanego konserwatystę, ministra, na polityczną emeryturę. Stroiłeś miny, jakbyś przeżył największy szok w swoim życiu.

— Ciągle uważasz to za dyżurne brednie, że nie spodzie­wałem się, że zostanę wybrany? Wiem, że tak wtedy napisałeś, ale... dajmy temu spokój. Mógłbyś mieć do mnie większe za­ufanie, co?

— Jak się miewa twój brat? — spytał Doug, unikając odpo­wiedzi.

— Och, Benjamin miewa się doskonale (Trudno się było zo­rientować, czy Paul w to wierzy, czy stara się przekonać sam siebie). Wiesz, jego problem polega na tym, że jest stuprocentowo szczęśliwy, tylko nie chce się do tego przyznać. Odpowiada mu, że go nie publikują. W rzeczywistości uwielbia być księgowym. Nic nie sprawia mu większej przyjemności niż postrzeganie siebie jako Emila Zoli podwójnej księgowości. A pikanterii do­daje fakt, że reszta świata z uporem go ignoruje.

— Hmm... — Doug wydawał się nieprzekonany wywodami Paula. — Oczywiście nie znam go tak dobrze jak ty, ale moim zdaniem ożenił się nieszczęśliwie, cierpi, bo nie ma dzieci i czuje się niespełniony w swoim życiu zawodowym i artystycz­nym. A Lois?

Paul wyrecytował szybko parę szczegółów — że Lois miesz­ka w Yorku, że wciąż jest bibliotekarką na uniwersytecie i żoną Christophera — dając coraz wyraźniej do zrozumienia, że ży­cie jego rodzeństwa śmiertelnie go nudzi. Kiedy zauważył, że Doug z najwyższym trudem powstrzymuje się od ziewania, rzekł: — Wiem, wiem. Trudno powiedzieć, że mój braciszek i siostrzyczka zawojowali świat, co? Człowiek zasypia, gdy tyl­ko o nich pomyśli.

— Nie w tym rzecz — odparł Doug, pocierając oczy. — Syn mi się urodził. Ranulph. Ma pięć miesięcy. Nie spałem połowę nocy.

— Winszuję — powiedział Paul w poczuciu obowiązku.

— No wiesz, Frankie chciała mieć jeszcze jedno dziecko. To moja...

— Żona, wiem, wiem. Czcigodna Francesca Gifford, córka lorda i łady Giffordów z Shoscombe. Cheltenham i Brasenose College, Oksford. Sprawdziłem w księdze arystokratów. — Paul zerknął przebiegle na Douga. — Rozwódka, co?

— Ehe.

— Rozstanie z pierwszym mężem było przyjazne? _

— A co to jest, wywiad? — Doug udawał, że czyta kartę win. Odłożył ją nagle, dochodząc do wniosku, że skoro nie unik­nie spędzenia dwóch lub trzech godzin w towarzystwie Paula, to należy mu się łyk czegoś mocniejszego. — W zasadzie zo­stawiła go, bo nie chciał więcej dzieci. Miał dość związanego z tym zamieszania, a ona to uwielbia z niewiadomego powodu.
Uwielbia wszystko, co się z tym kojarzy. Uwielbia, gdy jest w ciąży. Zdaje się, że nawet lubi sam poród. No i wszystko, co przychodzi potem. Wizyty pielęgniarki. Kąpiele, zmienianie pieluch. Wszystkie akcesoria: nosidełka, chodziki, łóżeczka, śpioszki, buteleczki, sterylizatory. Uwielbia. Przez pół dnia od­ciąga pokarm, podłączona do takiej maszyny, przy której wy­gląda jak mleczna krowa. — Zamrugał oczami, jakby za wszel­ką cenę chciał usunąć ten obraz z głowy. — Muszę przyznać, że zmieniło się przez to moje podejście do jej piersi.

— No to ile teraz ma?

— Dwie. Jak każda zdrowa kobieta.

— Pytałem, ile ma dzieci?

— Ach. Razem czworo. Dwóch chłopców i dwie dziewczyn­ki. Wszyscy mieszkają z nami. Do tego niania oczywiście. — Rozmyślanie o rodzinie nieuchronnie przygnębiało Douga, a przynajmniej napełniało go niejasnym poczuciem winy. Być może powodem była sytuacja jego matki, samotnej wdowy wciąż mieszkającej w Rednal, zdezorientowanej i bezbronnej, o czym Doug przekonywał się, ilekroć przyjeżdżała do nich na kilka dni z wizytą na zaproszenie Franceski. Zniecierpliwiony, przegonił te myśli. — A Antonia, ile teraz ma? Pewnie ze trzy latka?

— Zgadza się. Świetna pamięć, Doug.

— Trudno zapomnieć dziecko, któremu nadano imię na cześć partyjnego przywódcy i które odegrało tak wielką rolę w kampa­nii wyborczej, choć miało wtedy tylko kilka miesięcy. Zapewne odwiedziła wtedy więcej domów niż przeciętny listonosz.

Paul wydał z siebie znużone westchnienie.

— Wcale nie dałem jej imienia po Tonym. To kolejny idio­tyczny mit, który wy, żurnaliści, rozpowszechniacie. — Urwał na chwilę, po czym rzekł: — Słuchaj, Douglas, jeśli chcesz się wyzłośliwiać i okazywać mi wrogość przez cały wieczór, to na­sze spotkanie chyba nie ma większego sensu.

— Ja od początku nie widziałem sensu tego spotkania. Po co mnie tutaj zaprosiłeś?

Tak więc Paul zaczął wyjaśniać. Malvina uświadomiła mu, oznajmił, że aby poprawić swój wizerunek w mediach, powi­nien zaprzyjaźnić się z życzliwymi mu dziennikarzami. A co może być bardziej naturalnego niż chęć odnowienia znajo­mości z kimś, kto zrobił karierę jako jeden z najbardziej po­ważanych komentatorów politycznych w kraju, a dla niego był tak ważną postacią w łatach szkolnych, w tym odległym, rozczulająco niewinnym okresie pod koniec lat siedemdzie­siątych?

— Ale przecież my się wtedy nienawidziliśmy — zauważył Doug, inteligentnie wskazując jedyną wadę złożonej mu pro­pozycji.

— Naprawdę?— odparł Paul, marszcząc brwi i robiąc zszo­kowaną minę. — Nie sądzę.

— Naprawdę. W ogóle nikt cię nie lubił. Na pewno to pamiętasz.

— Poważnie? A niby dlaczego?

— Bo wszyscy uważaliśmy cię za wrednego prawicowego gnoja.

— No dobrze, ale w takim razie nie chodziło o moje cechy osobiste, tylko o poglądy. A to oznacza, że po dwudziestu jeden latach możemy być nadal kolegami, co?

Doug podrapał się w głowę, szczerze zaskoczony kierun­kiem, w jakim toczyła się rozmowa.

— Paul, przez te wszystkie lata wcale nie znormalniałeś, wiesz? Co znaczy „być kolegami"? Jak my dwaj możemy być kolegami? Na czym miałoby polegać nasze koleżeństwo?

— No cóż... — Paul miał gotową odpowiedź na to pytanie. — Malvina, na przykład, uważa, że ponieważ nasze dzieci są w po­dobnym wieku, moglibyśmy je poznać ze sobą i zobaczyć, czy bawiłyby się razem.

— Zaraz, zaraz, żebym cię dobrze zrozumiał. Twoja dorad­czyni do spraw mediów sugeruje, że moje i twoje dzieci powin­ny się razem bawić w piaskownicy? Nigdy nie słyszałem czegoś tak niedorzecznego.

— To wcale nie jest niedorzeczne. Ty i ja mamy teraz więcej wspólnego niż kiedyś.

— Na przykład?

— Weźmy politykę. Obaj stoimy po tej samej stronie, czyż nie? Obaj jesteśmy święcie przekonani, że największą nadzieję na rozwój Wielkiej Brytanii i dobrobyt jej mieszkańców daje Partia Pracy.

— A skąd ci przyszło do głowy, że ja tak uważam? Nie czy­tasz moich artykułów?

— Och, wiem, że niekiedy wyrażasz drobne uwagi krytycz­ne, ale...

— Drobne? — wykrztusił Doug, pryskając z ust na obrus resztkami chrupkiego popaddoma z piklami.

— ...ogólnie rzecz biorąc, tak właśnie jest, prawda? Podpisujesz się, podobnie jak ja, pod głównymi ideami rewolucji głoszonymi przez Nową Partię Pracy. Mam rację?

— Wiesz, może bym się podpisał, gdybym, kurwa, wiedział, co one znaczą.

— No teraz to już się wygłupiasz — mruknął Paul urażony.

— Wcale się nie wygłupiam. — Rozemocjonowany tą dysku­sją, Doug odprawił gestem kelnera, który stanął przy ich stoliku, po czym ciągnął: — Co to są te „główne idee" Paul? Powiedz mi. Naprawdę jestem ciekawy.

— Chodzi ci o moje osobiste poglądy czy poglądy partii?

— Jedne i drugie. Zakładam, że są tożsame.

— Hm... — Po raz pierwszy tego wieczoru Paul stracił kon­cept. Namyślał się przez chwilę, a potem rzekł: — Dlaczego odesłałeś kelnera? Chciałem złożyć zamówienie.

— Nie zmieniaj tematu.

Poruszył się niespokojnie na krześle.

— Słuchaj, oczekujesz, że bardzo szeroki, rozległy system idei sprowadzę do jakiejś chwytliwej formułki, ale to się nie da...

— Na przykład „trzecia droga” — podsunął Doug.

— Co?

— Trzecia droga. Ciągle o tym trujecie. Co to jest?

— Co to jest?

— No tak.

— Co masz na myśli?

— Na myśli mam to, że chciałbym się dowiedzieć, co to jest. Zadaję ci proste pytanie.

— Wiesz, Douglas — rzekł Paul, ocierając usta serwetką, choć niczego jeszcze nie zjadł — mam wrażenie, że podcho­dzisz do tego bardzo naiwnie.

— Powiedz, co to jest? Tylko to chcę wiedzieć.

— No dobrze. — Paul znów zaczął wiercić się na krześle, po czym usiadł wyprostowany i zabębnił pakami po stole. — To jest rozwiązanie alternatywne. Rozwiązanie alternatywne wobec jałowego, przebrzmiałego już dziś podziału na lewicę i prawicę. — Zerknął na Douga, lecz nie dostrzegł żadnej reakcji. — To chyba dobrze, co?

— Owszem, brzmi dobrze. Brzmi jak coś, czego wszyscy poszukujemy od wielu lat. i o ile się orientuję, wy zdołaliście to znaleźć w ciągu jednego weekendu. Co w następnej kolejności wyciągniecie z rękawa? Kamień filozoficzny? Arkę Przymierza? Co jeszcze Tony trzyma za kanapą na Downing Street?

Przez chwilę wyglądało na to, że Paul wreszcie straci pano­wanie nad sobą. Ale spytał tylko:

— Nasze dzieci będą się razem bawić czy nie?
Doug się roześmiał.

— Dobra, skoro chcesz. — Ściągną! na siebie spojrzenie kel­nera i przywołał go do stolika. — A wiesz, dlaczego się zga­dzam? Bo coś mi się wydaje, że niedługo wypłynie jakaś historyjka o tobie. Historyjka tak sensacyjna, tak skandaliczna, że... Że chcę być w pobliżu, gdy gruchnie ta bomba. — Uśmiechnął się wojowniczo. — To jedyny powód.

— Dla mnie wystarczająco dobry — odparł Paul. — Dowodzi, że jednak mam rację. — Widząc zdumione spojrzenie Douga, wyjaśnił: — Coś w końcu nas łączy: ambicja. Nie chcesz tkwić przez całe życie w tej samej robocie, co?

— Nie, raczej nie. Ale ptaszki ćwierkają, że czeka mnie awans.

I tak, osiągnąwszy swoiste porozumienie, zajęli się pilniejszą sprawą, którą było zamówienie dań.

Brak komentarzy: