sobota, 30 października 2010

z dnia dzisiejszego.







Dzisiejsze popołudnie miało w sobie wiele przyjemności. Nowa książka od Mężinki, którą dawno temu chciałam mieć, duńskie ciastko z nadzieniem migdałowym podane na nowo zakupionych, ręcznie malowanych talerzykach do ciasta. Same znakomitości. I jeszcze do tego czas do wypoczywania.

zimne poranki...





zimne te poranki ostatnio bywają, pięknie słoneczne, ale zimne. Zachwyca trawa tak czysto oszroniona, tylko wyjść z domu i spacerować, oczywiście z Ukochanym.

poniedziałek, 25 października 2010

Rok myśliwego. Książka, na którą mam wielką ochotę.














PRZYPIS PO LATACH

Kiedy pisałem tę książkę, miałem siedemdziesiąty siódmy rok życia. Mieszkałem w Kalifornii, ale ciągle podróżowałem, po Stanach i do Europy Zachodniej, głównie do Francji i Szwajcarii, nie był więc to czas odpoczynku. Zapraszany do różnych miejsc Ameryki na wieczory autorskie, czytałem tam moje wiersze w angielskich przekładach, za każdym razem zdumiewając się, że mogę mieć kontakt z publicznością nie mojego języka.

A czym jest ta książka? Madeline Levine, profesor literatur słowiańskich na University of North Carolina, wysunęła hipotezę, która wydaje mi się bliska prawdy: że przez znaczną część życia pisałem powieść o dwudziestym wieku, ale nie w formie powieści, tylko not z podróży, esejów, krytyki literackiej i tak dalej. W istocie nigdy mnie nie ciągnęło do pisania powieści. Pierwszą w życiu napisałem na międzynarodowy konkurs w 1952 roku, bo potrzebowałem pieniędzy i żeby sobie dowieść, że potrafię. Drugą, Dolinę Issy, w celach samoleczniczych. I to wszystko. Przez krótki czas myślałem o science fiction. Ale faktem jest, że chciałem schwytać jak najwięcej rzeczywistości i ciągle szukałem środków po temu, czyli moim celem nie była pogoń za formami literackimi, ale za "dzikim łabędziem świata".

Przyjmując założenie Madeline Levine, można byłoby ułożyć moje książki w pewien ciąg, poczynając od Kontynentów, a kończąc na prozach w Piesku przydrożnym i na Abecadle Miłosza. W tym ciągu Rok myśliwego byłby eksperymentalnym dziennikiem, ograniczonym do jednego roku, który jednak wymknął się regułom i tego literackiego gatunku, coraz bardziej napełniając się imionami przywołanymi z pamięci. I wydaje mi się teraz, że szczególnie cenną częścią tej książki jest indeks nazwisk, wskazujący na zasięg terenu moich łowów. Książka w drugiej swojej części zmienia się w jakby powieść środowiskową, w serię portretów moich współczesnych, literatów i ludzi teatru. A więc Ksawery Pruszyński, Jarosław Iwaszkiewicz, Józef Mackiewicz, Karol Ludwik Koniński, Leon Schiller i jego inscenizacja Pastorałki u zakonnic w Henrykowie pod Warszawą w roku 1942. Jest to bodaj jedyne zapisane świadectwo naocznego widza. Tak więc wspominana wojenna Warszawa przeplata się ciągle z Ameryką i zachodnią Europą lat osiemdziesiątych. I jednak ten cały gąszcz dowodzi, że nie darmo mnie kusiło, żeby pisać o moim stuleciu, bo tyle się w nim nadziało, aż można się zachłysnąć.

Czesław Miłosz. Niemoralność sztuki.



Niemoralność sztuki

Królestwo sztuki rozszerza się, podczas kiedy inne, zdrowia i niewinności, chyli się do upadku na tej ziemi.

Tomasz Mann, Tonio Krőger

Kiedyś dawno, w młodości, czytałem opowiadanie Tomasza Manna Tonio Krőger. Opowiadanie to powstało przed pierwszą wojną światową i opiera się na założeniu dość powszechnie wtedy przez koła artystyczne przyjętym, które powiada, że literatura i sztuka są związane z nienormalnością i chorobą, a nawet są ich funkcją. Mann pozostał wierny temu założeniu w całej swojej twórczości, od Buddenbrooków po Doktora Faustusa. Niewątpliwie ten pogląd na źródła sztuki wpłynął i na moje literackie pokolenie, ale też jakby nas obrażał i był odrzucany jako zbyt wyraźnie wywodzący się z romantycznej ironii.

Od chwili kiedy czytałem Tonia Krőgera, dzieli mnie nie tylko upływ lat. Niestety (że wyrażę się patetycznie) moje oczy oglądały wiele z tego horroru, który należy do samej esencji dwudziestego wieku. I to właśnie doświadczenie nie tylko nie przesłoniło problemu postawionego w opowiadaniu Manna, ale nadało mu większą dobitność. Teraz zgodziłbym się z autorem Tonia Krőgera, kiedy mówił, że literatura nie jest powołaniem, ale przekleństwem; mogę też dodać nowe argumenty.

"Artysta musi być nieludzki, poza-ludzki - mówi Tonio Krőger - musi on pozostawać dziwnie na uboczu wobec naszego człowieczeństwa; jedynie wtedy ma on dane, czy raczej należałoby powiedzieć: jedynie wtedy może on ulec pokusie, aby przedstawiać je, pokazywać, portretować z dobrym skutkiem. Sam dar stylu, formy, ekspresji, nie jest niczym innym niż taką chłodną i wybredną postawą wobec człowieczeństwa; rzec można, że to zubożenie i spustoszenie jest niezbędne jako wstępny warunek".

Opinia ta jest dla mnie o wiele bardziej zrozumiała dzisiaj niż w młodości. Bo "człowieczeństwo", podejrzewam, było wtedy dla mnie abstrakcją, podczas kiedy teraz ma kształt ludzi torturowanych, ranionych, ginących. "Chłodna, wybredna postawa" w takich wypadkach nie przystoi i jakaś moralna potworność leży, zdaniem Manna, u podstaw sztuki. To nic, że poeta, artysta, może zachować taką samą chłodną postawę wobec siebie tzn. rozdwajać się, jak człowiek, który jest ironicznym świadkiem-obserwatorem, kiedy jego samego prowadzą na stracenie. Moralnie ten cały dystans trudny jest do przyjęcia i działalność, która jemu wszystko zawdzięcza, nie może nie być podejrzana.

Załóżmy, idąc za Mannem, że sztuka poczyna się z nienormalności, z mniej czy bardziej maskowanej choroby, i że częścią tej nienormalności jest rodzaj moralnego kalectwa. Jakież z tego wyciągniemy wnioski? Pisarze i artyści zwykle powołują się na doskonałość jako najwyższy argument. Arcydzieło, powiadają, przez samo swoje istnienie, przez samo swoje esse, okupią mroczne wewnętrzne operacje, z których się wywodzi. Można się z tym zgodzić, ale wtedy wszelka doskonałość ukazuje się nam jako obciążona pewnym długiem, kupiona za pewną cenę. Innymi słowy, zyskuje ona nie tylko estetyczną rację bytu i staje się czymś w rodzaju moralnego obowiązku. Wolę zresztą zwęzić teren moich rozważań i przez "sztukę" rozumieć przede wszystkim sztukę poetycką. Otóż polega ona na takim łączeniu słów, że ich zespół zyskuje moc trwałego oddziaływania i jest odczuwany przez pokolenia jako coś koniecznego i naturalnego, niby spirale w muszli - tak na przykład polski czytelnik odczuwa zarówno poszczególne wersy, jak całość Pana Tadeusza. Jednakże żeby to nastąpiło, musi być spełniony jeden przynajmniej warunek. Jest nim związek słów z rzeczywistością, związek, trzeba przyznać, zagadkowy i poddany innym prawom w każdej epoce. Przyjmuję jednak, że stara teoria o sztuce jako naśladownictwie, jako mimesis, zawsze się sprawdza, nawet jeżeli sztuka nie nosi już, jak nosiła w średniowieczu, zaszczytnego tytułu wnuczki Pana Boga - dlatego że, jak wtedy mówiono, naśladuje córkę Pana Boga, Naturę.

Otóż jeżeli rzeczywistość jest tak ważna, wolno, nie oszczędzając siebie ani innych, wysunąć tezę niezbyt pochlebną dla sztuki układania słów w naszym stuleciu. A teza ta brzmi: poezja i w ogóle literatura (jeżeli coś takiego jak literatura istnieje) okazuje się coraz bardziej bezsilna wobec tego, co objawia się nam jako rzeczywistość, czyli zmienia się w samowystarczalną czynność języka, w écriture. Niewątpliwie poeci byli zawsze zależni od swoich poprzedników, zarówno naśladowali ich, jak buntowali się przeciwko mistrzom, ale podejrzewam, że dzisiejsze tendencje do schronienia się w materiał językowy jako w system luster, czysto literackich odniesień, stąd pochodzą, że rzeczywistość wydaje się za trudna .

Co uważam za rzeczywistość? Prawdopodobnie nie to samo co poeta amerykański. Wybiorę wypadek może bardzo skrajny, ale znaczący. Kiedy przyjechałem do Kalifornii, dużo zajmowałem się poezją Robinsona Jeffersa. Jest to, moim zdaniem, poeta bardzo wybitny, niesłusznie strącony w niemal-zapomnienie z piedestału, na jakim go umieszczono w latach dwudziestych, kiedy był uważany za największego amerykańskiego poetę, tuż obok Walta Whitmana. Jeffers świadomie przeciwstawiał się awangardowym modom pochodzącym z francuskiego symbolizmu i używając poprawnej, przezroczystej składni, opisywał to, co było dla niego najbardziej realne, brzegi Pacyfiku koło jego domu w miasteczku Carmel. A jednak, czytając Jeffersa, odkryłem, że te oranżowo-fioletowe zachody słońca, te loty pelikanów, te rybackie kutry w porannej mgle, tak wiernie przedstawione, że są jak zdjęcia fotograficzne, że to wszystko jest dla mnie zupełną fikcją, i że Jeffers, wyznający - jak sam to nazywał - "inhumanizm", schronił się w świat sztuczny, który zbudował na myślowych przęsłach zapożyczonych z podręczników biologii i z filozofii Fryderyka Nietzschego - co nie umniejsza wartości tych wierszy. Uświadomiłem też sobie, do jakiego stopnia nie lubię Natury. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem niewrażliwy na piękno gór, lasów i oceanu. Po prostu Natura, tak obecna w wyobraźni amerykańskich poetów i tak utożsamiona przez nich z rzeczywistością, niewątpliwie jak najbardziej konkretna kiedy wyliczamy podstawowe fakty naszego biologicznego trwania: birth, copulation and death, jest dla mnie, w tym moim stuleciu, wielkim muzeum obrazów odziedziczonych. Zmaganie się poezji ze światem, tak żeby uchwycić coś z jego rzeczywistości, nie może odbywać się w muzeum. Właśnie w Kalifornii, ostrzej może niż kiedykolwiek, odczułem, że problem mojego czasu został podyktowany przez wydarzenia dwudziestego wieku o niesamowitym wymiarze, odbywające się w skali planetarnej i oznaczające powstawanie jednej planetarnej cywilizacji - jakiej, należy to do sfery pytań, nie odpowiedzi.

A więc - słyszę pytanie - poezja i Historia, a cóż znaczy Historia, jeżeli nie cykl horrorów: pakty pomiędzy mocarstwami, których przedmiotem są miliony ludzkich istot, bitwy, masakry, obozy koncentracyjne, komory gazowe? Otóż obawiam się wszelkich określeń, które mogą nasuwać myśl, że poezja jest rodzajem lepszej publicystyki, bo nie jest. Niewątpliwie jednak o tych wydarzeniach nie można po prostu zapomnieć, przebywają one gdzieś w tle naszej świadomości i właśnie ta szczególna wiedza, wyczuwalna we współczesnej poezji polskiej, wyjaśnia, dlaczego poezja ta jest wysoko ceniona przez amerykańskie środowiska literackie.

Tragedie naszego stulecia stały się nieraz dla poezji rodzajem testu, pozwalającego stwierdzić, ile rzeczywistości zdolna jest ona unieść. Zawrotna ilość wierszy, jakie powstały w Polsce podczas ostatniej wojny, również w gettach i obozach, nadaje aktualność stwierdzeniu Manna, że "artysta powinien być nieludzki, pozaludzki", podczas kiedy autorzy tych wierszy byli przeważnie tylko ludzcy. I w tym stopniu, w jakim byli ludzcy, przegrywali artystycznie, tak że ich wiersze składają się razem na olbrzymi rozmiarami i pasjonujący dokument, nie więcej. Sprawdziłem ten konflikt na sobie samym, bo dzisiaj, z dystansu, te moje wiersze, które wtedy wzruszały moich odbiorców w Warszawie, wydają mi się słabe, natomiast mocne są inne, wtedy niejasne co do ich intencji, okrutne, pełne obrażającego szyderstwa. Ktoś teraz może się zdziwić, że dopatruję się tutaj problemu. Ostatecznie Inter arma silent Musae - podczas wojny milkną Muzy - i jakże nikły ślad w poezji zostawiły wojny napoleońskie, amerykańska Wojna Domowa czy pierwsza wojna światowa. Na to odpowiadam, że analogie historyczne są zawodne i że problem jak najbardziej istnieje, a polega na tym, że słowo pisane natrafiło w naszych czasach na zupełnie nowy fenomen i że nie chodzi tutaj o masakry ludności jako incydent z woli władcy, jakiegoś Dżyngis Chana. Byłoby też błędem umieszczać wydarzenia pierwszej połowy dwudziestego wieku w rubryce zatytułowanej "przeszłość", bo wiele wskazuje na to, że świat obozów koncentracyjnych był, jak i jest nadal, jedynie pierwszą z form, w jakich ujawnia się wyłaniający się z primordialnych wód Lewiatan, wszechwładne państwo. Bestia Apokalipsy. Ludzie, którzy po raz pierwszy zostali postawieni wobec niego jako faktu, odczuwali niejasno, że upadają dotychczasowe koncepcje człowieka i społeczeństwa, że odsłania się nowy wymiar, i to nie przez wielkość zbrodni, ale przez jej bezosobowość. Dlatego zachowanie się języka wobec takiej nowej społecznej formy, zdolność albo niezdolność uchwycenia jej w tym, czym naprawdę ona jest, nie może nie obchodzić poety.

Jeżeli przywiązuję wyjątkową wagę do książki Michała Borwicza Écrits des condamnés á mort sous l'occupation allemande, to dlatego, że książka ta, wydana w roku 1954 (Presses Universitaires de France) stanowi praktyczne i przeraźliwie dobitne wprowadzenie w tematykę dopiero przezierającą dzisiaj spoza semiotyki, czyli nauki o znakach. Borwicz zajmuje się kontrastem, jaki zachodził pomiędzy doświadczeniem ludzi skazanych na śmierć przez państwo totalne i językiem, w jakim to doświadczenie mogli przekazać. Robili to zawsze w języku odziedziczonym, konwencjonalnym, właściwym temu środowisku kulturowemu, które ukształtowało ich przed wojną. Chcieli zostawić po sobie ślad w słowach, ale także szukali sposobu, jak wyrazić swoją wiedzę, odczuwaną przez nich jako zupełnie nową, radykalnie różną od ich dotychczasowej wiedzy o rzeczywistości. I język n i e nadążał, jakby cofając się w gotowe toposy i formuły, czy nawet w nich szukając schronienia. Przypuszczalnie do podobnych co Borwicz wniosków dojdą badacze analizujący obfitą literaturę (wiersze, pieśni, napisy na ścianach celi), jaka powstała w sowieckich więzieniach i łagrach.

Co jednak to wszystko ma wspólnego z poezją pisaną teraz, w tej ostatniej ćwierci dwudziestego wieku, w Ameryce czy Anglii, czy Francji? W moim ciągłym spotykaniu się z tą poezją powinienem być lojalny, to znaczy ograniczyć się do stwierdzenia, że niezmiernie rzadko znajduję w niej to, co ja sam uważam za rzeczywistość. Przyjmuję, że w naszym stuleciu ujawniło się coś, co na próżno próbujemy nazwać, a czemu nadaję prowizoryczną nazwę nowego wymiaru człowieka i społeczeństwa. Przyjmuję też, że poezja, która jest tego nieświadoma i nie przebywa na tej granicy, na której toczy się walka o uchwycenie nowego wymiaru, nie może mieć siły potrzebnej, żeby okupić chorobliwość i niemoralność, z których według Manna się rodzi. Stosunki pomiędzy poezją i Historią bynajmniej nie oznaczają dla mnie, że poeta powinien ciągle w swojej wyobraźni odwiedzać miejsca tortur i przestrzenie otoczone kolczastym drutem. Jestem przeciwny obsesjonalnemu zwracaniu się w przeszłość i włożyłem dużo wysiłku, żeby w moich wierszach pisanych w Kalifornii zostawić to, co było, za sobą. Nie mogę się jednak nie buntować, kiedy natrafiam na rozpowszechnione w krajach Zachodu pojęcia o wypadkach pierwszej połowy stulecia, w niczym nie odpowiadające prawdzie historycznej. Według tych pojęć, istnieje jakiś naturalny bieg rzeczy, ponieważ człowiek jest zawsze i wszędzie ten sam, w jakichkolwiek żyje państwach i ustrojach. Naturalny bieg rzeczy został zakłócony przez trudne do pojęcia kataklizmy, za które odpowiedzialni byli monstrualni tyrani, Hitler czy Stalin, ale wszystko się wyrównało albo, jeżeli jeszcze nie, to się wyrówna. Czyli, jak powiada nalepka na samochodzie, którą niedawno widziałem: One Earth, One Humanity, One Spirit. Takie rozumowanie całkowicie pomija możliwość, że rzekome zakłócenie ładu było pierwszą fazą, wstępem do tego, co czatuje na nas dzisiaj, czy chcemy się do tego przyznać, czy nie: bo nie pada ofiarą urojeń, kto dopatruje się śmiertelnego niebezpieczeństwa dla człowieka w pojawieniu się samej idei Państwa jako i pracodawcy, i właściciela ludzi, zarówno ich ciał, jak dusz. Państwo takie musi też być właścicielem języka, czyli nadawać słowom takie znaczenia, jakie zechce. Gdyż, co przede wszystkim zostało zagrożone przez Historię dwudziestego wieku, to utrzymywana przez parę milleniów wiara w osobność ludzkiej drobiny poruszającej się po własnej orbicie .

Jak wykazała książka Borwicza, porażające i niemożliwe do zakomunikowania doświadczenie zostaje ujęte przez ludzi zwykłych, nie artystów, w języku konwencji odziedziczonych. Te konwencje są przełamywane przez sztukę poetycką (niestety, tylko dzięki temu, że zajmuje ona "chłodną i wybredną postawę wobec człowieczeństwa"). Dzieje poezji dwudziestego wieku są serią szybko po sobie następujących przewrotów, tak że język dzisiejszej poezji jest niezwykle odległy od języka roku 1900. Ale szybkości, z jaką następują po sobie nowe odmiany stylu, odpowiada szybkość ich zastygania w konwencje i wchodzenia w obieg niby wymiennych liczmanów. To też jest zjawisko nowe, właściwe naszemu stuleciu, i odbywa się jakby wyścig pomiędzy coraz mniej rzeczywistym słowem i coraz bardziej niemą rzeczywistością.

Warunkiem silnej sztuki jest, jak powiedziałem, związek z rzeczywistością, czego nie należy jednak interpretować na sposób dziewiętnastowieczny. Wiemy, że sztuka pisanego słowa również tam, gdzie zdaje się uciekać od mimesis, okazuje swoją trwałość jako mimesis, choćby nie od razu to było widoczne. Za przykład może tutaj służyć dzieło Franciszka Kafki, dzieło zadziwiające, bo cechy Państwa-Lewiatana zostały w nim określone wcześniej, niż uzyskały kształt materialny. Pojawienie się Kafki jest równoczesne z historyczną mutacją, która wymyka się naszym określeniom, choć filozofowie i socjologowie podsuwają nam mnóstwo terminów. Jakiekolwiek było tło obsesji i schorzeń Kafki, który potwierdza sobą diagnozę Manna, była w nim ogromna wola, żeby pozostać wiernym rzeczywistości. Ale zarazem całe jego dzieło mówi, że nastał koniec tzw. realistycznego opisu, dlatego że aby był możliwy, musi być jednostka opisująca, poruszająca się, jak rzekłem, po swojej orbicie. Kafka, tak jak jego bohater, nie może działać, jest działany, i znajduje się we władzy sił, których najistotniejszymi cechami są wszechmoc i beztwarzowość. Opisywać da się to tylko, co ma dotykalne kształty, natomiast zupełnie inna taktyka jest wskazana, kiedy spotykamy się ze smokiem, który albo jest niewidzialny, albo, jeżeli ukazuje się, to za każdym razem w innej postaci. I Kafka taką inną taktykę stosuje, zastępując opis ludzi i zdarzeń przypowieścią i metaforą. To ważne dla każdego poety, który pisze po nim. Także dlatego, że poezja jako gatunek literacki przez dłuższy czas miała za towarzysza gatunek literacki zwany powieścią, i nagle ocknęła się sama: wszystko wskazuje na to, że powieść nie jest zdolna przeżyć upadku staroświeckiej, opisowej narracji. To osamotnienie poezji nie może nie spowodować poważnych skutków, których jeszcze właściwie wcale nie rozumiemy. Poezja nie wchodzi na miejsce powieści, żeby zająć to zaszczytne miejsce, jakie zajmowała, kiedy powieść była gatunkiem jarmarcznym. Przeciwnie - odium, jakie spadło na powieść, przez ludzi ceniących swój czas już nie czytaną, zdaje się rozciągać na całą literaturę piękną. Równocześnie ilość wierszy i publikacji poetyckich (też przez nikogo nie czytanych) rośnie w zastraszającym tempie, jakby to sam język wyzwolony z celów i obowiązków mówił sam siebie. Nie działać, ale być działanym - to Kafka odczuwał jako tragedię, ale możliwe, że w pół wieku po jego śmierci przyjmuje się to spokojnie, godząc się ze sformułowaniem, które wcześniej znacznie niż francuscy strukturaliści dał Gombrowicz: że nie my mówimy językiem, ale język nami mówi .

Tak, nie da się zaprzeczyć, władza języka nad nami jest wielkim odkryciem naszych czasów. Podobno umiemy wyrazić tyle tylko, na ile język, zawsze historycznie uwarunkowany, pozwala. Wiedzą o tym nie tylko poeci, także wielkorządcy, którzy zmieniają dla swoich celów sens słów. Ale właśnie opór przeciwko temu w imię rzeczywistości przesądza o moim ataku na sztukę pisanego słowa. Bo co innego jest, zdając sobie sprawę z samoczynnych skłonności języka, w czymś poza językiem widzieć dotykalny i odczuwalny sprawdzian, a co innego z rezygnacją powiedzieć, że takiego sprawdzianu nie ma. Powołując się na rzeczywistość, z pewnością narażam się na wiele nieporozumień, bo żadne seminarium filozoficzne nie wyczerpie zagadnień, jakie nasuwa mimesis. Narażam się też na to, że przywołam widmo realizmu ze wszystkimi głupawymi epitetami, jakie się do niego często dodaje.

Sumując, buntowałem się w młodości przeciwko portretowi artysty, jaki znalazłem w opowiadaniu Tonio Krőger Tomasza Manna, przeciwko łączeniu działalności twórczej z neurozą i wewnętrznym spustoszeniem. Ale też inaczej niż dzisiaj pojmowałem tę współzależność, a raczej to, co z niej wynika, w czym zresztą może byłem w zgodzie z Manna dawną intencją. Przed pierwszą wojną światową wyjątkowość artysty jako człowieka we władzy sił demonicznych służyła do zagwarantowania mu różnych uprawnień i tak czy inaczej łączyła się z teorią kapłaństwa sztuki, której to teorii żywot nie okazał się trwały. Ta teoria moje pokolenie już trochę zawstydzała. Ale zdarza się, że jakaś teza zyskuje po latach inny odcień uczuciowy i intelektualny i już nie to samo dla nas znaczy. Tonio Krőger powiada, że "poezja jest rodzajem zemsty na życiu". Temu nie da się zaprzeczyć. Jednak trochę co innego znaczyło to zdanie w zażywnym, mieszczańskim Monachium przed rokiem 1914, kiedy jeszcze trwał wiek dziewiętnasty, bo przecie dopiero wybuch pierwszej wojny przyniósł jego koniec. Później poeta musiał doświadczyć, jak bolesne dla jego poczucia moralnego jest uświadomienie sobie faktu, że nie najszlachetniejsze, najbardziej ludzkie odruchy są jego sojusznikiem, ale jego "chłodna, wybredna postawa" - także kiedy pisze wiersz przeciwko nieludzkości. I to właśnie, zamiast dawać uprawnienia poecie, zwiększa wymagania wobec poezji, która stale wydaje się niedostateczna , to znaczy niedoskonała, a tym samym niedostatecznie okupująca swój grzech pierworodny.

środa, 20 października 2010

Pilch, no i tylko czytać pozostaje.

"Budzę się o czarnej godzinie i czarne myśli idą mi przez głowę. Słyszę dzwony dzwoniące na kościelnej wieży, słyszę dochodzący z góry entuzjazm matki witającej się z psami – potem przychodzi głucha stepowa cisza i daleki stukot pociągu jadącego z Głębiec.

Najpierw jest piąta, potem szósta, potem siódma rano. Z rzednącego półmroku wyłania się moja na wskroś przypadkowa biblioteka, której widok mnie przygnębia.

Od czasu do czasu przywożę z Krakowa do Wisły jakieś quasi-zbyteczne książki, których w najbliższym czasie na pewno nie będę czytał, ale, być może, kiedyś je przeczytam, choć raczej nie. Powstaje w ten sposób księgozbiór absolutnie niepoczytalny, chorobliwy, kryminogenny. Jurgen Thorwald Godzina detektywów, Tilman Spengler Mózg Lenina, Immanuel Kant Religia w obrębie samego rozumu, Siergiej Dowłatow Jak pragnę wolności, ks. Tomasz Węcławski Gdzie jest Bóg?, Josef Skvorecky Lwiątko, Max Heindel Światopogląd różokrzyżowców, Heimito von Doderer Każdy może być mordercą (oczywiście pierwsze wydanie z 1963), Susan Forward Toksyczni rodzice, Wolfram Eberhardt Symbole chińskie, Ernest Gellner Postmodernizm, rozum i religia (a to skąd się tu wzięło?), Rene Reouven Słownik zabójców, Andriej Tarkowski Czas utrwalony... Starczy, choć to zaledwie początek pierwszej półki. Dalej jest jeszcze gorzej. Dalej idzie pokątna literatura erotyczna pomieszana ze starymi kalendarzami ewangelickimi. Jest lodowato, jest potwornie zimno, jest tak zimno, że grzbiety książek wydają mi się powleczone szronem. Akcydentalny księgozbiór ma tę dobrą stronę, że można, a nawet trzeba go unikać. Jak człowiek jest skazany na książki, z których każda świetnie nadaje się w zasadzie do czytania i zarazem żadna się w zasadzie nie da czytać – sięga po klasykę. W ten sposób przeczytałem po mniej więcej trzydziestu latach, a więc pierwszy raz z jakim takim zrozumieniem, Martwe dusze Gogola. Obecnie czytam – również, jak mi się zdaje, z większym niż dawniej zrozumieniem – Pana Tadeusza.

Szron pokrywa też stertę zeszytów w linię w wykwintnych okładkach. Nic na to nie poradzę – mam wielką słabość do zeszytów w linię w wykwintnych okładkach. W ogóle mam słabość do galanterii papierniczej, do sklepów papierniczych, do hurtowni papieru. Zeszyty w linię (bez marginesu), w wykwintnych okładkach kupuję w złudnej nadziei ich zapisania. Nigdy wprawdzie, nigdy nie udało mi się zapisać zeszytu tak jak Pan Bóg przykazał, od deski do deski, ale niektóre z tych zamarzniętych na kość kajetów są jednak częściowo zaczernione. Kilka albo kilkanaście stron bezładnych notatek i furkot liniowanych stronic daremnie czekających na ciągi dalsze. Kiedy czarne myśli zaczynają iść przez głowę, kiedy bezbarwne szpony nicości biorą mnie w swoje posiadanie, sięgam po nowy zeszyt i zaczynam pisać cokolwiek, daję terapeutyczną folgę psychofizycznemu nawykowi pisania. Jak powiedział Grochowiak, od którego wierszy wszystko się zaczęło: 'Godziny przy piórze one leczą rany. / I śmierć jest daleka jak była w dzieciństwie'".

Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność

poniedziałek, 18 października 2010

Finał Konkursu Chopinowskiego.

Paweł Wakarecy

Paweł Wakarecy urodził się w 1987 roku w Toruniu. Kształcił się w Akademii Muzycznej imienia Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy w klasie Katarzyny Popowej-Zydroń, która również była nauczycielką Rafała Blechacza, zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego w roku 2005. Katarzyna Popowa-Zydroń jest też jurorką w tym konkursie.

Paweł Wakarecy jest laureatem polskich konkursów pianistycznych, między innymi Szafarni w Koninie i finalistą Międzynarodowego Konkursu imienia Fryderyka Chopina w Darmstadt w 2009 roku . Koncertował też z recitalami jako solista z orkiestrą w wielu miastach Polski i zagranicą między innymi w Niemczech, Chinach , Bułgarii, Rosji, Szwecji oraz w Gwadelupie.

Przesłuchania III etapu trwały od czwartku, brało w nich udział dwóch Polaków - Marcin Koziak i Paweł Wakarecy.

W finale zagrają też: Yulianna Avdeeva (Rosja), Nikolay Khozyainov (Rosja), Daniil Trifonov (Rosja), Miroslav Kultyshev (Rosja), Lukas Geniusas (Rosja/Litwa), Francois Dumont (Francja) i Helene Tysman (Francja), a także reprezentant Austrii - Ingolf Wunder, i Bułgarii - Evgeni Bozhanov.

Przesłuchania finałowe odbędą się w dniach 18-20 października. 20 października około godziny 23.00 ogłoszone zostaną wyniki konkursu.

A więc nastał czas słuchania radia by chociaż w ten sposób uczestniczyć w Konkursie Chopinowskim.

sobota, 16 października 2010

udana sobota...



Dzisiaj mieliśmy bardzo udaną sobotę. Rano wybraliśmy się do kawiarni Nero, póżniej pochodziliśmy po miasteczku. Od Ukochanego Męża dostałam wspaniały prezent, nowy notes :), tak tak następny do kolekcji, oraz film, który chciałam obejrzeć Nine. Tak więc radość moja wielka. Wszystkim tutaj zaglądającym życzę równie udanej soboty, trzymajcie się ciepło :) .

czwartek, 14 października 2010

Pogrzeb wróbla. Piekna, nastrojowa proza wspomnieniowa.

POGRZEB WRÓBLA - Krystyna Gucewicz
Ile warta jest pamięć? Tylko tyle co pogrzeb zwykłego wróbla z dzieciństwa? Może aż tyle... Bo zwykłe zdarzenie jest jedną z cieniutkich warstw, z których składa się tort naszego życia. Tort Krystyny Gucewicz jest i słodki, i gorzki, urzekający w smaku, ale i cierpki do łez. Lecz zawsze przepyszny. Cezary Harasimowicz

Ostrzeżenie
Krystyna Gucewicz jest poetką, recenzentką teatralną, wykładowczynią na uniwersytecie. Jest też przedziwnym konglomeratem, miksturką, sałatką. Stanowi mieszankę wszystkich smaków. Dla myślicieli - intelektualistką, dla poetów - wzruszeniem, dla smakoszy literatury - współpożeraczką dobrych książek.
Przyszły Czytelniku! Ostrzegam! Nie kupuj tej książki! To, że mnie tak zauroczyła, o niczym nie świadczy. Żebym się zakochała w tej opowieści, wystarczyłby obraz babci Frani, grzejącej plecy przy kaflowym piecu i nucącej stare rosyjskie piosenki. Czy tylko dlatego, że moja babcia Frania też miała córkę Eleonorę - moją matkę? Na pewno nie tylko.
Czytelniku przyszły, nie słuchaj mnie. Kup tę książkę. Zaryzykuj. Jest niedroga. Stefania Grodzieńska.

FRAGMENT:

Polowania były tak naturalnym żywiołem, jak jazda na nartach, łowienie ryb, raków czy brydż, czemu wszyscy oddawali się pasjami. Wyszkolone psy myśliwskie, tajemnicze pudełeczka z nabojami, wiatrówka, która stale gdzieś się zawieruszała dorosłym, bo lubiliśmy, kiedy nikogo nie było w domu, strzelać do drzwi garażu, które wyglądały jak sito, i tylko nieobecność samochodów ratowała je przed takim samym wyglądem. Przyborowie wyjeżdżali na polowania nad morze, za Słupsk, do Poddębia w okolicach Ustki, blisko Orzechowa, które za niemieckich czasów było ulubionym miejscem wypoczynku marszałka Goeringa, nic dziwnego, takich płonących bukowych lasów, takiego wybrzeża klifowego po prostu gdzie indziej nie ma.
Stały tam trzy poniemieckie chałupy, ale tylko jedna zamieszkana, ponieważ inni osadnicy z głębi Polski zrezygnowali z daru władzy ludowej i wrócili pod Łódź. Ściślej, wróciły one, żony osadników, bohaterów frontowych II wojny światowej, którzy tu mieli rozpocząć nowe życie. Rozpoczęli, tyle że trwało krótko, do pierwszego wesela albo zwykłej popijawy. Mężczyźni, jak to oni, wspominali swoje heroiczne czyny, zalewając bimbrem, czyny stawały się coraz bardziej heroiczne, a głowy pijane - wypłynęli w morze, albo co, na połów i potonęli jak kamienie. Szybko poszli na dno ze wszystkim, z łodziami, czynami, rybami, kto ich tam wie, co jeszcze mieli ze sobą. Uratował się tylko jeden, Tadeusz Misztal, Pan Bóg go zachował na pamiątkę tej tragedii i pośmiewisko potomnych.
Nigdy, przenigdy od tamtej nocy Misztal nie wypłnął w morze ani nie poszedł na brzeg, nawet w lecie na plażę, nigdy. Tylko grał i grał po weselach na złotym saksofonie, pani, jak on pięknie grał. Niedługo. Pani
Helenka, młoda Misztalowa, nie miała czasu, żeby pilnować Tadeusza na tych weselach, a tam, tylko spojrzeć, już te dziwki spódnice zadzierają. - Pani, w sąsiedniej wsi do dziś mieszka Niemka, ona specjalnie za Polaka wyszła, żeby pilnować ojcowizny i teraz o niej piszą reportaże, paczki z Heimatu ślą, a wtedy to ona na mojego leciała jak ćma. Nie upilnuję, pomyślałam, i dzieci, i krowy, indyki i dziwki, zabrałam saksofon, wrzuciłam do morza i po krzyku.
Od tego dnia, jak sięgnąć pamięcią, jedyny pełną gębą gospodarz w całej wsi i wojenny bohater po prostu tylko pił. Jadał, ale jak miał fantazję, spał na polu, w odpowiedzi na pytania ściągał spodnie, albo pasa - rodzina jednakowo bała się widoku gołego tyłka i lania, i tylko kochany koń Kuba umiał go obłaskawić. Z Kubą gadał godzinami, zaprzęgał, wyprzęgał, poganiał, pieścił. Kuba potrafił wszystko: w kapeluszu, z papierosem w pysku robił nam pobudkę wściekłym, diabelskim rżeniem, a po piwie galopował przez wieś, bo udawał rumaka z westernu. Tylko koń wiedział, gdzie jest jego pan, pan wszelkiego stworzenia, pod jakim płotem śpi, gdzie chrapie w życie albo owsie, dokąd się wybierał, ale nie doszedł. Kuba był aniołem stróżem swojego gospodarza, bo przecież ktoś go musiał pilnować. Rodzina nie miała głowy, pili już wszyscy, dzieci też, najstarszy Zdzisio szybko się zabił na motorze, na szczęście nic nie trzeba było zmieniać w papierach, bo do jego baby wprowadził się kolejny brat, Wiesiek, i zostało w rodzinie.
Do tej rodziny przylgnęli doktorostwo Przyborowie. Lokowali się od frontu, w paradnych pokojach, uprzątanych naprędce z kurzych odchodów i wymiocin stałych mieszkańców, biegali nago po plaży, gotowali jakieś dziwne potrawy i strzelali zwierza za zwierzem. To znaczy panie gotowały, a strzelali panowie, bracia przyrodni, Przybora i Monkiewicz. Przyjaźnili się. Co z tego, że przyrodni. W tej familii seks nie bywał przeszkodą, co innego miłość. Rozwody i zdrady nie należały do rzadkości, zatem trudno się było obrażać na każdego, kto się akurat urodził z innej matki albo ojca, ale należał do klanu. Niezliczone romanse matek, ojców, ciotek i wujów a przede wszystkim Trojana Przybory, męża besarabskiej księżniczki, ojca Wikusia, którego definitywnie osierocił, kiedy zginął w Powstaniu Warszawskim, dawały rozgrzeszenie wszystkim przeszłym i przyszłym roszadom familijnym.
A niech tam.
- Pani, oni też się kochali na krzyż - pani Helenka po latach zdradziła mi tajemnicę rodzinną. - Pani teściową doktorową, Boże, jaka ona była piękna, kochał ten drugi, co tu przyjeżdżał brat, a pani teścia, no, doktora Wiktora, tak mu chyba było, tamta żona, mówię jak było, co bym miała nie wiedzieć, przez ścianę żyliśmy. I dlatego Pan Bóg się zdenerwował. Może nie Pan Bóg, tylko diabeł, bo oni strzelali zawsze Pod Diabelską Górą, tam jeleń chodził, gdzie Rowokół, w drodze na Rowy. Jeleń chodził, a diabeł pilnował, bo zostawił swój znak jakieś tysiąc lat temu, najmarniej. Kopyto odcisnął w kamieniu, znaczy, że tutaj jego lasy. Pani teść się śmiał i ten drugi też, że to zabobony, no i masz, już się nie śmieją. Pani, co to było, jak oni płakali, nic się nie dało zrobić, taki młody, taki młody był, trzydzieści pięć lat i po nim.

Płakali straszliwie. Siedzieli na leżakach Pod leszcyną, zaraz pod naszym płotem, i tylko płakali. Całymi dniami. Doktor Przyborowa, mama Tomka i jeszcze jakichś dwoje, mówiono nam, że to rodzina. Tylko nasz ulubiony doktor Wiktor nie płakał, bo go nie przywieźli. Tak się wyrazili, że nie przywieźli, ale dlaczego? Widocznie musiał zostać nad morzem, a może się utopił? Eee, nie, taki wysportowany przepłynie każdą falę. Rodzice absolutnie zakazali nam wypytywać kogokolwiek o cokolwiek. Tomek prawie teraz z nami mieszkał, więc już mieliśmy komplet na obiedzie i na podwieczorku, bo Elżunia zawsze u nas zostawała, kiedy jej mama tkwiła w aptece po kilkanaście godzin, dyżury i dyżury. - Idźcie się bawić - słyszeliśmy częściej niż zwykle i dwa razy nikt nam nie musiał tego powtarzać. Tylko dlaczego dorośli tak płaczą, tak przeraźliwie płaczą, jakieś to dziwne.
J rzeczywiście, po kilku dniach w ogóle przestali płakać, jakby wylały się im wszystkie łzy, Poszli gdzieś, wrócili i znowu było jak dawniej. Nawet przestał obowiązywać zakaz poruszania tematu tajemniczego zniknięcia ojca Tomka: - Został postrzelony na polowaniu - powiedział mi w zaufaniu Tata - tylko ani słowa dzieciom. Podobno zszedł ze stanowiska, a potem wrócił, czego żaden rasowy myśliwy nie powinien robić, brat go postrzelił, żył jeszcze, ale wykrwawił się w drodze do szpitala.
Suchy medyczny komunikat, Tata wiedział, że nie wygadam. Tak samo lakonicznie oświadczyła po latach Helenka Misztalowa: - Brat zastrzelił brata przez miłość.
A kiedy to się stało i nam smarkatym zabrakło doktora Wiktora, zrozumiałam nareszcie, co to znaczy śmierć. Nie, że kogoś zastrzelą, zakopią w trumnie z puchową kołderką i z kokardą, nie, że jest aniołkiem i lata po niebie, ale że go nie ma. Nie ma i nie będzie.

Książka, którą dostaliśmy w prezencie w czasie tych wakacji.

 ksiazka tytul: Mały słownik chińsko angielski dla kochanków autor: Xiaolu Guo

















Dla młodziutkiej Chinki Zhuang studia w angielskiej szkole językowej to prawdziwa szansa życiowa. Ale dziewczyna nie potrafi odnaleźć się w europejskiej metropolii, w świecie obcej kultury i niepojętych zachowań. Zhuang potrzebuje przewodnika, który objaśniłby jej ten labirynt znaczeń. Tłumaczem nieznanego staje się poznany przypadkowo w kinie starszy o 20 lat artysta rzeźbiarz, który wiedzie życie pośród londyńskiej cyganerii. Przeżył już młodzieńczy bunt teraz tworzy z potrzeby serca. Spotkanie tych dwojga da początek dziwnemu związkowi, w którym on jest nauczycielem, a ona wdzięczną uczennicą. Mężczyzna otwiera przed nią zupełnie nowy świat - świat seksu, wolności, odkrywania samej siebie. Czy miłość Pigmaliona i jego muzy ma szansę na spełnienie? Zhuang przekona się, że słowo "miłość"nie zawsze znaczy to samo po angielsku, co po chińsku. Aby zrozumieć mężczyznę dobra znajomość jego języka nie wystarczy...

Książka jest językowo i gramatycznie nieporadnym pamiętnikiem czy może raczej zeszytem do słówek opatrzonych osobistymi komentarzami nieco zagubionej narratorki, która stara się nie tracić rezonu nawet w obliczu tak rażących kulturowych zawiłości, jak choćby ,,bita śmietana" (Jak ludzie biją śmietanę? Blisko Chinatown widzę plakat. Na plakacie naga kobieta tylko nosi skórzane botki i skórzane majtki i bije nagiego mężczyznę klęczącego pod nogami. Więc angielski kucharz także bije w kuchni?) albo niepojętej ciągłości angielskich czasów. Komizm kryjący się w językowych lapsusach dość szybko się jednak wyczerpuje, a wtedy na scenę wkracza angielski kochanek i zabawna historyjka o perypetiach dwudziestoletniej Chinki za wielką wodą zmienia się w dość przewidywalne romansidło. Wciąż obłożone sporą dawką błyskotliwej ironii i intrygujących komentarzy na temat natury związków damsko-męskich, ale jednak przewidywalne i niestety nadmiernie upraszczające pewne kwestie.

Bardzo mnie wciągnęła ta książka, historia niezwykła, gorąco polecam.

Harry Angel.

plakat do filmu Harry Angel (1987)plakat do filmu Harry Angel (1987)plakat do filmu Harry Angel (1987)plakat do filmu Harry Angel (1987)plakat do filmu Harry Angel (1987)

Tytułowy Harry Angel jest nowojorskim prywatnym detektywem, który w 1955 roku zostaje wynajęty do odnalezienia zaginionego przed laty Johnny'ego Favorite'a, niegdyś popularnego piosenkarza. Zleceniodawcą jest tajemniczy Louis Cyphre twierdzący, iż Johnny nie wywiązał się z podpisanego z nim przed laty kontraktu.
Harry rozpoczyna śledztwo, ale bardzo szybko orientuje się, że sprawa nie będzie należała do najprostszych. Kolejne osoby, które mogłyby wiedzieć coś na temat Favorite'a giną w tajemniczych i makabrycznych okolicznościach, a niewinna z początku sprawa zmienia się w koszmar.
"Harry Angel" Alana Parkera jest jednym z tych filmów, które oglądać po można wielokrotnie. Nawet kiedy poznamy już jego zakończenie (a to jest niesamowite) możemy bez końca doń powracać rozkoszując się smaczkami ukrytymi w scenariuszu, niepowtarzalnym klimatem, wspaniałą muzyką i doskonałym aktorstwem.

Film jest doskonałym połączeniem klasycznego czarnego kryminału z satanistycznym horrorem. Fabułę ma typowo kryminalną. Podobnie jak Philip Marlowe z powieści Chandlera detektyw zostaje wynajęty do rozwiązania zagadki, ale ta okazuje się być znacznie bardziej skomplikowana niż się wydawało na początku. Kolejni świadkowie giną, a każda zbrodnia jest bardziej makabryczna niż poprzednia. Kiedy na jaw wychodzi, iż Johnny Favorite parał się czarną magią i znał kapłanów voodoo życie detektywa staje się koszmarem, z którego nie ma ucieczki.

Wizualnie "Harry Angel" bezpośrednio nawiązuje do filmów "noir". Mroczny, duszny klimat jaki uzyskano dzięki nastrojowym zdjęciom doskonale pasuje do przerażającej opowieści. Atmosferę tę potęguje jeszcze muzyka Trevora Jonesa ze wspaniałymi saksofonowymi solówkami w wykonaniu Courtneya Pine'a.
Muzyka jest jednym z największych atutów filmu. Obok kompozycji Jonesa na ścieżce dźwiękowej znalazły się takie standardy jak "Honey Man Blues" Besse Smith, "Sunny Land" Johna Lee Hookera oraz "Rainy Rainy Day" Brownie McGhee. Ten ostatni gra również niewielką rolę w filmie, którą udowadnia, że był nie tylko jednym z najlepszych stylistów powojennego bluesa elektrycznego i country bluesa, ale również utalentowanym aktorem.
Nie jest, to mój film faworyt, ale to zapewne jest spowodowane tym, że ja nie lubię się bać po zakończeniu seansu. A tym razem się bałam.

Purpurowe skrzypce.

plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)plakat do filmu Purpurowe skrzypce (1998)

Wędrówka przez stulecia instrumentu, obdarzonego dźwiękiem niezwykłej piękności; taki schemat wydaje się banalny, wyeksploatowany. A jednak nie bez powodu ten włosko-kanadyjski film przebił się na światowe ekrany.
Co byś zrobił z tymi skrzypcami, gdyby stały się twoją własnością? - pyta ekspert innego specjalistę, badającego instrument za pomocą najnowszej techniki. Rozebrałbym je na części, żeby zobaczyć, jak to jest zrobione - odpowiada tamten. Nie dowiedziałby się niczego. Jest bowiem i pozostanie tajemnicą, dlaczego jakieś dzieło artysty albo produkt świetnego rzemiosła osiąga czasem rangę wielkiej sztuki


W kinie komercyjnym przedmiotem wędrującym przez stulecia bywał najczęściej drogocenny klejnot z własną historią. Tu jest na pozór podobnie. Lecz doskonałe skrzypce - zwłaszcza takie, jakie wyszły spod ręki jednego z siedemnastowiecznych mistrzów z Cremony - są klejnotem o wielkiej wartości, lecz także czymś więcej. Czeka w nich, żeby się urzeczywistnić, zaklęty w muzykę ludzki duch, słowem i skrzypce mają duszę. Tym akurat skrzypcom mistrz dodał ponadto - sposobem, który mogą rozszyfrować dopiero dzisiejsze metody badawcze - prawdziwą cząstkę żywej istoty. Jak tego dokonał, zdradzać przedwcześnie nie należy, lecz jest to jednocześnie wyrazista metafora sztuki jako trudu artysty.
Przypadki, które oddają instrument w różne ręce, też niosą coś więcej niż zwykłe perypetie fabularne. W istocie "purpurowe skrzypce" odbywają podróż przez epoki kultury, ujawniając jej zmieniające się twarze.
Obraz warsztatu mistrza z Cremony nasunąć może widzowi z Polski skojarzenie rodzime, chociaż krakowski Kodeks Behema, ukazujący wygląd podobnych pracowni, jest wcześniejszy, pochodzi z początku XVI wieku. Z Lombardii skrzypce powędrują do klasztornego sierocińca w Austrii, kuszone potem szansą zamiany klasztoru na pałac. To pierwszy sygnał zmieniającej się roli sztuki. W klasztorze, gdzie gra się Bogu na chwałę, muzyka jest rodzajem kontemplacji, natomiast w wielkim świecie, w którym mały sierota miałby zadziwiać jako cudowne dziecko, muzyka ma tylko budzić podziw zręcznością i cieszyć ucho, nic więcej.
Następny obrót czasu: końcówka XIX wieku, klimaty dekadencji. Epoka kiczu, bo tak właśnie, bez odrobiny litości, pokazują autorzy tamten fin de siřcle. Gdyby skrzypce były żywą istotą - ciężka próba dla ich godności. Artyzm i grafomania tuż obok siebie, seks i sztuka, splecione w kabotyńsko-tragiczny węzeł. Klimaty, które nietrudno nam zweryfikować, mieliśmy przecież Przybyszewskiego. Zamiast alkoholu - opium; za sprawą tego narkotyku skrzypce trafią do Chin, gdzie pół wieku później zagrozi im rewolucja kulturalna.
W "Purpurowych skrzypcach" udało się stworzyć jeden z najlepszych filmowych opisów tamtego obłąkanego zjawiska. Obłęd ideologiczny, który widzi w muzyce wroga ludu, jeśli jest "zachodnia" i każe likwidować tych, którzy są nią "zarażeni", tak i wtedy przybrał postać najbardziej skrajną


Ostatni akt historii skrzypiec rozgrywa się dziś, w czasie ekskluzywnej licytacji (film zresztą tak się zaczyna, losy skrzypiec opowiadają wcięte w licytację retrospekcje). Kto je ostatecznie dostanie - czy ktoś, kto ma miliony dolarów, lecz nie potrafi odróżnić doskonałości od przeciętności, czy ten, kto je natychmiast rozpoznał, kiedy wydawały się jeszcze rupieciem - to kolejna zagadka, której rozwiązania zdradzać przedwcześnie nie należy.
Lecz istotne pytanie tego filmu dotyczy przyszłości sztuki - tej wysokiej, którą symbolizują, a raczej uosabiają, cremońskie skrzypce. Jeśli odpowiedzią byłby cały film - jest ona optymistyczna. Rzecz doskonała nie ginie, epoki przekazują ją sobie z rąk do rąk.

Wielka pasja jest ukazana w tym filmie, granicząca z obsesją.
Cudna muzyka, oj całe morze pięknej muzyki. Wystarczy tylko zarezerwować sobie wieczór i dać się ponieść tej opowieści. Polecam.

niedziela, 3 października 2010

Hella S. Haasse PANOWIE HERBATY.

http://www.noir.pl/image.php?image=491&type=main
Powieść nawiązuje do kolonialnej przeszłości Holandii. Akcja, obejmująca lata 1869-1918, rozpoczyna się na dobre w momencie, gdy Rudolf Kerkhoven stawia stopę na jawajskiej ziemi, należącej w owym czasie do Holenderskich Indii Wschodnich. Jego rodzice i kuzynowie przebywają tam od lat, dorobiwszy się sporych majątków. Młody, przepełniony ideałami mężczyzna decyduje się wziąć w długoletnią dzierżawę ogromne tereny, na których zamierza uprawiać kawę i herbatę. Poruszając się niemal po omacku w nieznanym sobie środowisku i rezygnując z jakichkolwiek przyjemności, z czasem rozkręca kwitnący interes i odnosi sukces. Mimo to ma wrażenie, że wciąż jest niedoceniany przez rodzinę, która bez entuzjazmu patrzy na jego nowatorskie metody pracy. Kiedy poznaje piękną i inteligentną Jenny Roosegaarde Bisschop i zakochuje się w niej z wzajemnością, jest przekonany, że jego życie wkracza w nową, wspaniałą fazę. Życie jednak zmusza młodą parę do zmierzenia się z różnymi, niespodziewanymi nieraz problemami i ocalenie tego, co jest dla nich naprawdę ważne, staje się coraz trudniejsze.
Odznaczająca się dużą przenikliwością psychologiczną książka Helli S. Haasse znakomicie łączy nowoczesną, oszczędną narrację z epicką akcją rodem z literatury XIX-wiecznej. Jest powieścią, lecz nie fikcją, jako że interpretację postaci i zdarzeń autorka oparła na zachowanych dokumentach, między innymi na listach udostępnionych jej przez potomków oraz krewnych bohaterów książki.

Nowość z mojego ulubionego Wydawnictwa NOIR SUR BLANC.



Pierre Assouline
PORTRET
Gdy w roku 1886 po długim życiu gaśnie baronowa Betty de Rothschild, jej dusza znajduje schronienie we wspaniałym portrecie nieboszczki namalowanym przez Ingresa czterdzieści lat wcześniej. Portret Betty jest zatem bohaterem tej powieści, a ona sama narratorką. Oglądamy świat z pozycji portretu, słyszymy rozmowy, jakie toczą się w jego obecności i pobudzają Betty do wspomnień. Poznajemy historię rodziny sławnych bankierów, sekrety ich potęgi oraz zasady, którymi się kierowali, a także związane z nimi plotki i anegdoty. Portret, przekazywany z pokolenia na pokolenie najstarszemu synowi, przez jakiś czas zdobi Hôtel Lambert, który Rothschildowie kupili od Czartoryskich. Betty prowadzi sławny w Paryżu salon, w którym bywa między innymi Chopin, a sama baronowa i jej córka pobierają od niego lekcje muzyki. Arcydzieło Ingresa dzieli losy dzieł sztuki zrabowanych przez Niemców, lecz szczęśliwie wraca do swoich właścicieli. Autor oparł się na imponującej bibliografii, dotyczącej zarówno samego portretu, jak i dziejów rodziny, która nie jest już tak potężna jak niegdyś, lecz wciąż otacza ją aura niezwykłości.
Przyznaję, że Wydawnictwo Noir Sur Blanc, jest jednym z moich niewątpliwych faworytów, bardzo mi odpowiada ich oferta wydawnicza. Mam całkiem niezłą kolekcje wydanych przez nich książek. Trochę ich tutaj było w czasie trwania tego bloga, sporo zapewne jeszcze się znajdzie. Dajcie mi tylko trochę czasu na czytanie :)).
Jedynym minusem dla mnie jest tylko rzadkość twardych okładek, a ja wolę solidne wydanie książki, wtedy swobodniej czytam, wiem, że starczy nie tylko na moje czytanie. Choć przyznam, że jak do tej pory wszystkie klejone książki z tego wydawnictwa trzymają się świetnie.
Polecam wam wszystkim skupienie się na ich ofercie wydawniczej.