Stanisław Kulon, wybitny rzeźbiarz, profesor warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, urodził się w 1930 roku na przedwojennych Kresach Wschodnich, w małej wiosce w powiecie Podhajce. Jego sielskie dzieciństwo zostało brutalnie przerwane 10 lutego 1940 roku, kiedy całą rodzinę Kulonów – rodziców i sześcioro dzieci – Rosjanie deportowali aż pod Ural. Ciężkie warunki życia w uralskich obozach pracy szybko doprowadziły do śmierci rodziców, a także młodszego rodzeństwa Autora. Pozostałe przy życiu dzieci trafiły do rosyjskich sierocińców.
Interesujące wspomnienia Stanisława Kulona przedstawiają, oprócz bardzo dramatycznych przejść jego rodziny podczas zesłania, także początkowy okres Polski Ludowej, odbudowę kraju po zniszczeniach wojennych, lata stalinizmu i „odwilż” po 1956 roku.
W wydawnictwo zaangażowała się Fundacja „Bliźniemu swemu...” działająca na rzecz Towarzystwa Pomocy im. Ś. Brata Alberta.
Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta to organizacja pomagająca ludziom ubogim
i bezdomnym, o której działalności można dowiedzieć się na stronach internetowych: www.bratalbert.org.pl, www.blizniemuswemu.pl
„To jest dramat mojej rodziny, ale nie tylko mojej, ponieważ tysiące Polaków wywieziono z Kresów Wschodnich. Ani jedno słowo w tej książce nie jest kłamstwem. Wszystko to widziałem, przeżywałem, a Bóg chciał, że i zapamiętałem”.
Stanisław Kulon
II . Nikomu niepotrzebne polskie sieroty(...)
Nadzieja na powrót do Polski – ale na razie do Rostowa nad Donem
I tak zakończył się nasz pobyt w diet-domu w Pesznigorodzie. Przyjechaliśmy tu zimą 1942 roku, było nas pięcioro. Wyjeżdżaliśmy w trójkę. Na wieczny spoczynek pozostali w „dołach grzebalnych” w zmarzniętej ziemi, owinięci tylko w prześcieradła, na których wcześniej, w absolutnej samotności, powoli konali Kazio i Miecio, następni Kulonowie. W naszej pamięci na zawsze pozostaną dwie kobiety, które zostały w Pesznigorodzie, cudowne, życzliwe nam, Polakom. Jedna to pani Doktor, która tyle serca włożyła w leczenie z suchot Józka, śp. Kazika, moje schorowane po kurzej ślepocie oczy i mój męczący koklusz. Druga to pani wychowawczyni, która wskazała nam drogę do nadziei i do ewentualnej wolności, mówiła nam, że jeszcze zobaczymy swoją Polskę. A tak bardzo mi przypominała moją Mamę. Jestem serdecznie wdzięczny im za dobroć i serce, które nam okazały w diet-domu w Pesznigorodzie.
Dostawczy ził dowiózł nas do przystani w Kudymkarze, ponieważ miasto nie miało połączeń z żelazną drogą i nie było w nim stacji kolejowej. Jedyne połączenie ze światem Kudymkar miał przez port, przystań rzeczną. Przez dłuższy czas czekaliśmy na spóźniający się z godziny na godzinę parachod – pasażerski statek rzeczny.
Kudymkar był położony wzdłuż małej rzeczki, odnogi Karny. Po kilku godzinach czekania na brudnej przystani nareszcie dopłynął parachod, ale był tak nieludzko zapełniony przez biednych wędrujących ludzi, że baliśmy się, czy komandor zabierze jeszcze nas, grupę dzieciaków. Jednak na przystani część ludzi wysiadła, a na ich miejsce weszliśmy my. Każdy miał w ręku i na plecach jakieś zawiniątka, my wyglądaliśmy najskromniej. Mieliśmy tylko swoje pajoki. Józek pilnował nas, prosił i ostrzegał, abyśmy trzymali się razem, nie zawierali znajomości z przypadkowymi ludźmi, aby się z czymś nie wygadać. Niestety życie nauczyło nas, aby być ostrożnym, milczącym i raczej nieufnym wobec ludzi.
Na pokładzie parachodu ludzie leżeli, siedzieli, zbici ciasno w jedną wielką masę. Wszyscy pilnowali swoich zawiniątek i tobołów, siedząc i śpiąc na nich. Byli starzy mężczyźni, kobiety w kraciastych chustach, bardzo dużo dzieci i sporo inwalidów. Wszyscy ubrani bardzo marnie i biednie w stare połatane kufajki, szmaty, niektóre małe dzieci poubierane, a właściwie poowijane w cuchnące dziurawe koce. Na nogach ludzie mieli mocno już wychodzone łapcie, walonek było niewiele, a sołdackie sapogi widziałem tylko u inwalidów. Mimo że był to środek lata, na głowach mieli uszanki. Do wychodka na statku trudno było się dostać, bo wszędzie, w każdym zakamarku pokładu pełno było śpiących ze zmęczenia ludzi. Wszyscy milczeli, byli jakby zatrzymani w półśnie, ale jednocześnie bardzo czujni – oczy niby zamknięte, ale wszystko dookoła widzące. Jedno oko śpi, a drugie czuwa!
W czasie postoju ta ludzka masa bezwiednie kołysała się, poddając się ruchom statku. Kiedy odczepiono cumy, statek powoli ruszył i stopniowo zwiększał swoją prędkość. Potężne jak wiatraki koła były umocowane pośrodku obu burt. Z kominów buchnęły ogromne kłęby dymu, który swoją ciężką chmurą przykrył cały statek, część brzegu i rzeki. Pod tą chmurą statek jakby zmniejszył swój rozmiar, wyglądał jak dziecinna zabawka, a czarny swędzący pył oklejał nozdrza i wdzierał się do ust. Niektórzy podróżni reagowali mocnym kaszlem i pluciem na pokład czarną mazią sadzy.
Pod ciężarem zbitej masy istot ludzkich parostatek był zanurzony po brzegi burt, które wystawały spod gwałtownie spienionej wody może 7, może 10 cm. Statek coraz szybciej oddalał się od brzegu, pozostawiając w tyle przybrzeżne zabudowania ginącego w oddali Kudymkaru. Kudymkar, diet-dom i Pesznigorod pozostały w naszej sierocej świadomości tylko jako przeczytane z musu, pełne lęku, dramatyczne karty naszych wspomnień.
Ludzie jechali całymi rodzinami w nieznane. Szepty i ciche rozmowy prowadzono w różnych językach, słyszałem również dużo cichych słów po polsku. W tym tłoku powalonych w nieładzie ludzkich ciał jechaliśmy przez cały dzień, noc i jeszcze kawałek następnego dnia. Pamiętam koniec podróży. Był świt, cisza, wszechobecna wokół nas mleczna, poranna mgła. Płynęliśmy jakby zawieszeni w bezkresnej, abstrakcyjnej przestrzeni między niebem a wodą, pozbawieni poczucia czasu i ciężaru i tylko czasami można było w oddali zauważyć cieniutką, przerywaną kreskę horyzontu. Dotarliśmy do miasta Mołotow, za czasów carskich zwanego Perm. Na przystani wyrzucono nas na duży piaszczysty plac. Koczowały tam już tłumy wędrujących bezprizornych, którzy siedzieli w grupach lub leżeli przy swoich tobołach. Były to przeważnie duże rodziny ze starcami, kobietami i małymi dziećmi. Ale były i pojedyncze osoby, głównie inwalidzi wojenni.
My, czteroosobowa grupa sierot, też bezprizomi, stanęliśmy obok przystani na kawałku brudnej, zaśmieconej, piaszczystej ziemi i czekaliśmy, co dalej z nami będzie. Dookoła tego zbiorowiska beznadziejnie umęczonych podróżnych krążyły jak wygłodniałe sępy grupy żulików. Byli to przeważnie młodzi chłopcy, bezdomni i porzuceni przez los. Samorzutnie organizowali się w różne grupy, bandy złodziejskie, napadali na śpiących niewinnych ludzi i okradali ich. Bandy żulików były powszechnie znane. Były postrachem dla wielu, szczególnie dla samotnych lub starszych ludzi. Na tym nadrzecznym placu bandy żuli miały sporo okazji, aby śpiącym ściągnąć z nóg buty, wyciągnąć spod głowy paczkę czy woreczek lub zabrać inne zawiniątko. W tych pakunkach ludzie przewozili czasami bardzo dla siebie cenne rzeczy i pamiątki rodzinne, resztki uzbieranych na podróż rubli. (...)
Część IV Studia
(...)
Młodość jest odważna. Komu z nas chciałoby się dzisiaj przejść przez jezdnię na kolanach, jak pokutnik, w szczycie komunikacyjnym między piętnastą a szesnastą, Krakowskim Przedmieściem na wysokości bram ASP? Wtedy nie było podziemnego przejścia. Świadkami tego wyczynu studenta Wydziału Malarstwa z pracowni prof. Eibischa: Franciszka Starowieyskiego, byli przechodnie, podenerwowani kierowcy autobusów i trolejbusów. Po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, tuż przy bramie uniwerku, stała grupa młodych ludzi. Klaskali, szaleli z radości i podziwiali odwagę Franka. Jedna z sióstr – Wahlówna, studentka Akademii, wręczyła mu w nagrodę butelkę piwa. Picie odbyło się w radosnej atmosferze i wśród gromkiego śmiechu.
Kiedy zbliżał się karnawał, czyli czas na zabawy, studenci i młodzież ze szkół średnich szaleli w tym okresie za kolorowym kółkiem hula–hoop. Był to doprawdy istny szał. Ze szczególnym wdziękiem wyginały się dziewczyny, ukazując powab i zmysłowość swych ciał. Wszystkie te obroty, „śruby” wykonywane były w rytm muzyki i na oczach wielu gapiów. W czasie tańców, a szczególnie przy „śrubach”, kolorowe kółko chodziło wokół dziewczyny od stóp przez całą wąską kibić aż po sam „koński ogon” – i z powrotem. Były to piękne widoki dla rozpalonych oczu młodych chłopców. Zobaczyć w tańcu hula-hoop swoją dziewczynę i zazdrość w oczach kolegów! Na oficjalnych studenckich zabawach różne tak zwane dzikie, nieprzyzwoite tańce przemycane z Zachodu były zakazane. Nowe tańce: rock and roll czy sambę – tańczono tylko na nieoficjalnych potańcówkach.
Studencka młodzież Warszawy kierowała spojrzenia ku naszej Akademii – co ci plastycy jeszcze wymyślą? A „plastusie” wymyślali: na przykład szokujące Bale Gałganiarzy. Robili na poczekaniu z niczego różne dziwne, fantazyjne stroje, aby odejść jak najdalej od codziennej szarzyzny i sztampy dnia i za marne grosze cudownie się bawić.
Na Bale Całganiarzy i bale sylwestrowe, które odbywały się w auli Pałacu Akademii, waliły tłumy. Bardzo drogie bilety trzeba było zamawiać dwa miesiące wcześniej. Ale na tych balach bawiła się przeważnie tak zwana warszawska śmietanka. Tym ludziom pieniędzy nie brakowało.
Studenci prześcigali się w atrakcyjnych pomysłach na stroje. Na takich balach byli Marsjanie, kosmonauci, żebracy, piraci, wielkie damy, ale również... chodząca i tańcząca latryna. Na ten pomysł wpadła moja koleżanka Wydziału Malarstwa, Krystyna Sienkiewicz.
Krystyna była nad wyraz delikatną, śliczną, wielce ujmującą blondyneczką. Drobna, zgrabna i szalenie miła, a przy tym bardzo skromna. Wpadła na oryginalny pomysł, aby swoje delikatne, piękne ciało „oprawić” w pudło zrobione z kilku arkuszy brystolu. Na wysokości pulchnej pupy, z tyłu kibici, było wycięte okienko w kształcie czerwonego serduszka, przez które można było zaglądać, ale za opłatą i to dosyć wysoką.
Inne dziewczyny przebierały się za fruwające aniołki ze złocistymi i podświetlonymi skrzydełkami, za morskie rusałki, za czarne, agresywne wampirzyce albo za baby-jagi na fruwających miotłach.
Edmund Matuszek lubił przebierać się za jednookiego pirata. Był wysoki, barczysty, z szeroką piersią, na której wyrysował tuszem miłosne sceny. Obowiązkowo nie ogolony, w ręku trzymał piracki obosieczny miecz lub maczugę, za pasem miał pistolet dwururkę, a w zębach kopcącą się faję.
Pamiętam jeden z Balów Gałganiarzy, do którego dekoracje projektował prof. Jerzy Sołtan. Do głównej sali balowej wchodziło się pod „facetem”, który robił duży mostek. Facet był namalowany na ścianie. W sali przed aulą, w której odbywał się bal, były ustawione dębowe beczki pełne piwa, a na nich siedzieli poprzebierani za Stańczyków barmani. Piwo piło się ze szklanych kufli przywiązanych ciężkimi łańcuchami do krawędzi beczek. Nie lada sztuką było wypić za jednym razem kufel piwa do końca, bo łańcuch zbyt ciążył do ziemi. Kufel piwa kosztował wówczas 50 groszy – tyle co przejazd autobusem lub tramwajem.
Pamiętam również jeden z pierwszych bali organizowanych przez studentów Akademii na ul. Myśliwieckiej, w Liceum im. S. Batorego. Nieduża sala w suterenie była wtedy tzw. piekiełkiem, w którym odbywały się pierwsze w Warszawie striptizy, bardzo jeszcze tajemnicze i nieśmiałe.
Był też Bat Gałganiarzy ze „zgaduj-zgadulą” w Salach Redutowych Teatru Narodowego. Brałem udział w robieniu dekoracji na ten bal.
Ostatni Bal Gałganiarzy organizowany przez studentów Akademii odbył się w dużej auli w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (SGPiS), która mieściła się przy alei Niepodległości. Głównym akcentem plastycznym na tym balu był ogromny bizon, przestrzenna kopia rysunku z jaskini w Lascaux. Wykonany był na konstrukcji, metodą narzutu, i zamontowany przy dużym suficie. Dyskusję wywołał nie sam bizon, ale jego nad wyraz potężny, naprężony byczy fallus wraz z jądrami. Rektor SGPiS gotów był niedopuścić do balu. Dopiero mała kosmetyka przyrodzenia byka przez dekoratorów i interwencja rektora Akademii, profesora Wnuka, spowodowała, że bal doszedł do skutku. Dekoratorzy musieli obciąć bykowi kawałek naprężonego fallusa. Podobno na zakończenie balu któryś z jego dowcipnych uczestników podciął linki, na których wisiało potężne ciało, i bizon spadł na środek pustej sali i roztrzaskał się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz