Japonia
TOMAS VENCLOVA
W poprzek połowy świata. Gubię jeden dzień z życia (trzynastkę), bo przecinamy linię zmiany dat. Samolot leci prawie piętnaście godzin bez przerwy, co nie sprawia mi większego kłopotu. W pewnym momencie z okna widać ponure kopce śniegu - góry Alaski nieopodal Fairbanks. Po prawej stronie Kamczatka i Wyspy Kurylskie, niebezpieczny region, nad którym Sowieci całkiem niedawno zestrzelili koreański samolot pasażerski. Zginęło wtedy około trzystu osób. Przed wyjazdem kolega A. L. życzył mi: "Oby towarzysz Andropow zechciał cię zestrzelić w drodze powrotnej, po obejrzeniu Japonii. Wtedy będzie mniej przykro".
15 maja 1984
Budzę się o trzeciej, nie mogę zasnąć. Za oknem powoli świta, miasto staje się coraz bardziej widoczne, niczym na fotografii, wilgotne, czyste, pod niskimi obłokami - trochę zabawkowe. Białe i czerwonawofioletowe budynki w stylu konstruktywizmu. A parki, jakież parki! Wszystko rozpościera się gdzieś hen w nieskończoność, zapewne aż do szczytu Fudżi pozostającego poza zasięgiem wzroku.[...]
Tematyka kongresu dotyczy głównie perspektywy wojny atomowej - tutaj ta trauma nadal przytłacza. W pomieszczeniu obok wystawa na temat Hiroszimy - stopione od gorąca i promieniowania japońskie naczynia. „Niczego mnie, proszę pana, tak nie żal jak porcelany”.[...]
Nie słucham wystąpienia Robbe-Grilleta, przecież nie po to przyjechałem do Japonii. Pociąga mnie miasto - chciałoby się zebrać jeszcze jakieś jego okruchy. Już całkiem nieźle zacząłem radzić sobie w metrze. Ale mimo to czuję się otoczony przez magiczne znaki, niepojęte gesty, elegancko nieprzejrzystą mgłę. Kobiety w wagonie śmieją się jak Europejki (o mało nie wysiadły przez pomyłkę na złej stacji), ale jakoś inaczej, i basta. Nie chcę być rasistą, jednak czasem mam wrażenie, że otaczają mnie kukiełki z bajek Hoffmanna.
Kilka wspaniałych godzin spędzam w najbardziej tradycyjnej dzielnicy Tokio - w Asakusie. Tu zostaję na obiad w małej restauracji, gdzie na migi udaje mi się zamówić ryż z ostrym sosem za 600 jenów (według tutejszych cen tanio jak barszcz). Zwiedzam imponującą i bardzo ludową świątynię Sensoji. Mogę zrozumieć tylko tyle, że niczym się ona nie wyróżnia, jest nawet prymitywna (powiedzmy, jak cerkiew na prowincji), ale cała reszta pozostaje niejasna. W dużej misie pośrodku podwórza dym z kadzidła, ludzie grzeją nad naczyniem dłonie (widocznie to jakiś rytuał), ja również się ogrzewam. Potem wszyscy rzucają drobne, a może nawet coś innego do studni. Kupują coś w rodzaju modlitewników buddyjskich, ja również. Wnętrze świątyni tonie w kwiatach, lśni ogromnym złotym baldachimem, wytwornymi posągami i lampionami. Tu zaczyna się sfera sacrum, której przekroczyć nie mam odwagi, widzę kilka modlących się staruszek, mnicha w białych skarpetach, swastykę na dziwnej skrzyni w prawym rogu ołtarza. Niestraszne to wprawdzie, ale bardzo, i to bardzo niezwyczajne. Chyba nie ma tu poczucia epifanii, jest raczej wrażenie magii i obcości. Wokół kryte ulice, jarmark Dalekiego Wschodu (wcale niepodobny do bazaru w Azji Środkowej bądź w Izraelu). Można tu kupić dziwne błyskotki, wisiorki, narzędzia i sprzęty niejasnego przeznaczenia, lalki, zioła, raki, ale przede wszystkim mechaniczne zabawki. Szczekają sztuczne pieski, gumowe foki w wiadrze biją płetwami ogonowymi. Nieprawdziwa małpka kręci ogonem niczym słowik z bajki Andersena. Być może dlatego Japończycy uwielbiają komputeryzację.[...]
17 maja 1984
[...] Jadę do Nikko. Autobus przesadnie długo pokonuje zakręty uliczek w chaosie miasta. Przejeżdżamy obok tak zwanej wieży Tokio. Wygląda na dużo mniejszą od Eiffla (chociaż, zdaje się, jest większa). Na dworcu Asakusa tłok, może tysiąc uczniaków w żółtych czapeczkach. Atmosfera pełnej mobilizacji, nieco nerwowa. Pięć minut przed odjazdem wsiadamy do pociągu. Wielopiętrowe betonowe skrzynie powoli zostają wyparte przez zwyczajowe japońskie domki, potem tradycyjne pola ryżowe, po których przechadzają się stosunkowo tradycyjni chłopi. Obok mnie siedzi niesłychanie elegancki Francuz, towarzyszy mu młody czarnobrody (zapewne kochanek), potem jakaś Amerykanka z Silicon Valley usiłuje nawiązać rozmowę. A ja tym chętniej wyglądam przez okno. Oto cmentarz: poprzednim razem widziałem przez ogrodzenie jedynie gąszcz drewnianych tabliczek, teraz uświadamiam sobie, że istnieją również marmurowe nagrobki - czarne prostokątne bryły jak w Estonii. Po godzinie pojawiają się niewysokie góry. Wjeżdżamy do niezwykłego wąwozu, po obu stronach pędzącego pociągu nie ma nic z wyjątkiem różowych azalii. Jedziemy jakby w środku wiązanki. Wszyscy Japończycy w wagonie ożywiają się, pokazują palcami azalie, wykrzykują: "Ach!". To już Nikko.
Wydłużone, rozciągnięte w kotlinie górskiej (chyba dwadzieścia osiem kilometrów) miasteczko z niewysoką zabudową. Odbiera nas ruchliwy przewodnik o dźwięcznym głosie, wymachujący żółtą chorągiewką, niczym nieróżniący się od przewodników wycieczek w Europie - takie same płytkie żarciki, takie samo gadulstwo. Przynależność zawodowa góruje nad narodową i kulturową. W samym parku narodowym w Nikko niesamowite tłumy zwiedzających. Najwięcej Japończyków, osiem milionów turystów w ciągu roku, a niemała część, wydaje się, przyjechała właśnie dzisiaj. Przepychamy się do przodu. Bez wątpienia zgubilibyśmy się, gdyby nie nawoływania i chorągiewka przewodnika.
Zaczyna padać. Pogoda zmienia się gwałtownie. Teraz się rozumie, dlaczego Japończycy wymyślili parasol. Dziwne to wprawdzie, ale deszcz tu wcale nie przeszkadza, a miejsce jest jakby do tego stworzone. Przyjemny chłodek, połyskują ciemne kamienie, mchy, wygięte dachy, a gigantyczne cedry i skrawki gór w prześwitach mgły z całą pewnością wyglądają jak tradycyjny obraz japoński.
Tomas Venclova
Fragment z "ZL" 106.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz