sobota, 24 maja 2008

Wspomnienia z białego piekła- Józef Kozielecki. wyd.Jacek Santorski&Co.

Z ciebie nic nie wyrośnie

Józef Rezmer, uczony o innowacyjnym umyśle i kanciastym charakterze, miał już wszystkie ważne wybory egzystencjalne poza sobą. Osiągnął w życiu wiele; niektórzy powtarzali opinię, że należy nie tylko do osób znanych, ale również wybitnych, przynajmniej we wschodnim zakątku Europy. Był człowiekiem sukcesu w nauce o podejmowaniu decyzji. Piął się nieustannie - za pomocą zacnych i niecnych środków - w górę po szczeblach kariery zawodowej. Gonił za coraz ambitniejszymi celami intelektualnymi. Szczególnie lubił przekraczać granice, które dla innych były nieprzekraczalne.
Szybko zdobył kolejne stopnie i tytuły naukowe. Jego publikacje ukazywały się w wielu językach, nawet w japońskim.
Wykładał na wszystkich kontynentach, często w prestiżowych uniwersytetach amerykańskich. Dla relaksu pisał czasem dość miernie - utwory SF. Pasjonowała go również eseistyka, d1ociaż i w tej dziedzinie jego dokonania nie były najwyższego lotu. Zdobył liczne nagrody i wyróżnienia krajowe oraz mię.4zynarodowe. Nie zaznał goryczy niepowodzeń. "Stary - mówili koledzy - ty, jesteś wybrańcem bogów." Jedynie zazdrośnicy, których w nauce jest mrowie, plotkowali, że "Rezmer, drań, tylko naśladuje i imituje Amerykanów".

Przed laty studenci z Uniwerku spytali go otwarcie, czemu zawdzięcza swoje sukcesy, co motywuje go do osiągania coraz ambitniejszych celów naukowych kosztem życia prywatnego, gdzie znajduje się rozrusznik jego wyczynów? Odpowiedź Rezmera była równie szczera, co zaskakująca. Powiedział, iż wszystko zawdzięcza swojemu ojcu, człowiekowi surowemu, o ciężkiej ręce wileńskiego policjanta. Uważał on, że jego głównym obowiązkiem jest dać swoim dzieciom solidne wykształcenie, a przede wszystkim nauczyć je pięknego, kaligraficznego pisma, tak potrzebnego w pracy urzędnika czy nauczyciela. W procesie edukacji stosował twarde metody.
Józek był zdolnym uczniem; już jako sześcioletnie dziecko czytał po polsku i rosyjsku, umiał wykonywać podstawowe działania arytmetyczne do miliona. Nie mógł jednak nauczyć się pięknie pisać; stawiał litery krzywe i koślawe. "Piszesz jak kura łapą" - strofował go ojciec. Chociaż stosował coraz brutalniejsze metody, chociaż wydłużał czas lekcji, nie osiągał pożądanych rezultatów. Przeciwnie, pismo syna stawało się coraz bardziej szpetne.
- Jak nie nauczysz się kaligraficznie pisać, to z ciebie nic nie wyrośnie - powtarzał ojciec przy każdej okazji.
Te gniewne słowa utrwaliły się w pamięci Rezmera. Przenikały do nieświadomości. Rodziły poczucie winy i niższości.
Jako smarkacz marzył o śmierci ojca; modlił się o nią w kościele Św. Rafała. Później starał się w sposób bardziej racjonalny skompensować swoją "wrodzoną wadę". Wybierał coraz trudniejsze cele życiowe, aby udowodnić rodzicom, iż jest coś warty. Skończył uniwersytet jako prymus. Później zrobił doktorat. Wydawał liczne książki i artykuły. Mimo to ojciec był niezadowolony. Rezmer zwiększył czas pracy. Gdy opadał z sił, gdy palce nie trafiały już w klawisze maszyny, przywiązywał się w nocy do krzesła, a nogi wstawiał do miednicy z zimną wodą.
Kilka razy zemdlał. Żona, kobieta opiekuńcza i troskliwa, często buntowała się. Gdy powtarzała, że ich małżeństwo rozłazi się w szwach, odpowiadał, iż wszystko, co znajduje się trzy metry od jego biurka, nie ma dla niego większego znaczenia.
Świadomie czy nieświadomie chciał dowartościować siebie, chciał uzyskać uznanie w oczach ojca.
W końcu dopiął swego, przynajmniej częściowo dopiął.
Jako stosunkowo młody człowiek otrzymał w Belwederze tytuł profesora. Wziął dyplom i pojechał do Torunia, gdzie zadomowiła się jego rodzina. Pokazał go ojcu. Stary człowiek nałożył okulary i długo studiował ten dyplom. W końcu powiedział:
- Ziuk, więc jesteś profesorem? - Tak - odpowiedział Rezmer. W głosie jego czaiła się
niepewność.
- I otrzymałeś ten tytuł w Belwederze, gdzie mieszkał marszałek Piłsudski - stwierdził ojciec, dla którego Naczelnik był wzorem osobowym.
Rezmer milczał, pocąc się jak ropucha.
- Ziutek, myliłem się, że z ciebie nic nie wyrośnie...
myliłem się. Osiągnąłeś najwięcej z naszej rodziny. Jestem z ciebie dumny... ale, ale jeszcze trochę popraw swoje pismo.
Te proste słowa, wypowiedziane na pomorskiej równinie, wywołały wzruszenie. Wywołały coś więcej niż wzruszenie. Rezmer przeżył zjawisko, które psychologowie nazywają szczytowym doświadczeniem. Był szczęśliwy jak zdobywca Everestu. Takie momenty zdarzają się tylko raz w życiu. W pewnej chwili chciał pocałować ojca, ale ten człowiek o twardym sercu nie lubił "babskich" gestów.
Student ze sceptycyzmem słuchali tej nieoczekiwanej opowieść. Byli pełni wątpliwości i niedowierzania. "To baśniowa hipoteza" - powiedział ktoś z sali. Jednak Rezmer wierzył bezgranicznie, iż takie są rzeczywiste źródła jego sukcesów. Powiedział zebranym:
- Często prawda jest niestrawna jak szpinak na talerzu.
Często odrzuca się ją, ponieważ przypomina herezje... ale z biegiem lat te herezje okazują się oczywistością.
Nie przekonał studentów. Przekonał... samego siebie.

Początek

Od kilku dni Rezmer odczuwał nasilające się bóle głowy w części ciemieniowej lewej półkuli mózgu, Koncentrowały się na obszarze nie większym od pineski. Dziś było tak samo. Nie przerwał jednak pracy. Przed północą skończył poprawianie zadań studenckich; postawił znacznie więcej piątek niż dwójek. "Chyba się starzeję, bo staję się coraz łagodniejszy w ocenie młodzieży. A może właśnie ona jest lepsza od mojego pokolenia?" - pomyślał. Wypił kawę i zaczął pisać list do Warda Edwardsa, pracującego na uniwersytecie w Kalifornii. Sama myśl wyjazdu do Kalifornii wywoływała zadowolenie. W latach sześćdziesiątych był stypendystą na Uniwersytecie Stanforda, położonym niedaleko San Francisco.
Doskonale poznał pół Kalifornii, gdzie mieszka chyba więcej laureatów Nagrody Nobla niż w całej Europie. Spotkał się z Czesławem Miłoszem. Szczególnie utrwaliło mu się w pamięci jedno wydarzenie. Pojechał wraz z Bolkiem Borejszą i z innymi kolegami na wydłużony weekend. Po wypiciu galon a taniego kalifornijskiego wina powracali do Stanfordu autostradą "number one" , biegnącą wzdłuż Oceanu Wielkiego.
Samochód prowadził Bolek, który pod Monte Cassino stracił oko. Byli podchmieleni i nie zdawali sobie sprawy z wielkiego ryzyka. Po upływie lat Rezmer wspominał ten szaleńczy wypad z przyjemnością. Pamięć nie utrwaliła oceanicznego strachu, jaki przeżył.
Pisząc list zawiadamiał Edwardsa, iż przyjedzie na konferencję i wygłosi bulwersujący referat o decyzjach ryzykownych. Gdy postawił kropkę nad i, wyobraźnia przeniosła go do San Francisco; wydawało mu się, że jedzie staromodnym tramwajem przez China Town, a później - spogląda z mostu Golden Gate, mostu samobójców, na Zatokę. W lutym 1988 roku miał urzeczywistnić te plany.
Głowa ciągle bolała. Nie mógł zmrużyć oka. Wziął więc środki nasenne i zasnął snem niemowlęcia. Obudził się około ósmej rano dnia 12 stycznia. I wtedy, i wtedy zaczęło się TO.
Chciał założyć zegarek leżący na stoliku nocnym. Sięgnął po niego prawą ręką... i zegarek spadł na podłogę. Próbował go podnieść, ale nie udało się. Nagle spostrzegł, że kciuk i palec wskazujący zesztywniały. Nie był zdolny nimi poruszać.
"E, to drobnostka. Chyba zwyczajne zaburzenia krążenia, które często występują po nocy" - pomyślał. Poszedł na seminarium w dobrej formie. Dyskutował ze studentami, opowiadał im anegdotki, żarty. Myśl o wyjeździe do Kalifornii poprawiała samopoczucie. Jednak wieczorem zauważył, że nie może poruszać również trzecim palcem prawej ręki. Fakt ten trochę go zaniepokoił. "Czyżby jakaś pełzająca choroba" pomyślał.
W następnym dniu - za namową żony, która była lekarzem - udał się do neurologa. Przyjął go wysoki mężczyzna o bladej twarzy i siwiejących włosach. Był prawie bezzębny. Po przeprowadzeniu standardowych badań powiedział stanowczo:
- Niestety, nadaje się pan do szpitala... właśnie wypisuję skierowanie.
- Zapewne pan, doktorze, żartuje - powiedział Rezmer zaskoczony. - To wygląda jak... katar. Neurolog spojrzał na niego karcącym wzrokiem.
- Proszę nie lekceważyć niedowładu palców... to może być poważna sprawa neurologiczna... może mózg...
Rezmer bezczelnie przerwał.
- Panie doktorze, mnie nic złego się nie zdarza... - zaczął żartobliwie. - Życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce.
- Po pięćdziesiątce to ono się zacina, a nie zaczyna.
Przecież "wiek męski to wiek klęski".
- Na szczęście schorzenia mnie omijają - stwierdził pacjent.
Lekarz podniósł wzrok, w którym ukrywał się nieuleczalny smutek.
- Ja też tak sądziłem - powiedział i odsłonił swoją lewą, sztywną nogę. - Gdybym w młodości nie ignorował drobnych dolegliwości, byłbym całkowicie sprawny, a tak...
W ciągu długiej praktyki lekarskiej neurolog zauważył, że pacjenci - szczególnie mężczyźni - lekceważą sygnały bólowe. Sądzą, że nieszczęścia zawsze przechodzą obok, że chwytają za gardło sąsiada, kolegę, przechodnia idącego z drugiej strony ulicy, wszystkich, z wyjątkiem nich. Być może dlatego umieralność w kraju jest tak przerażająca.
Neurolog podał Rezmerowi skierowanie do szpitala, ale ten je odsunął i powiedział:
- Nie pójdę do lecznicy. Właśnie wyjeżdżam do Kalifornii.
Lekarz uderzył pięścią w stół.
- Do jasnej cholery, czy pan jest idiotą? Proszę zrozumieć powagę Sytuacji. W pana głowie prawdopodobnie zaczęły się dziać procesy patologiczne, które mogą doprowadzić do - szukał odpowiedniego słowa - katastrofy.
Zakoczony wybuchem gniewu lekarza, pacjent milczał.
-Jeszcze raz proszę, aby wziął pan to skierowanie powiedział łagodnie, jak do dziecka. - Może to jest polisa na dalsze, szczęśliwe życie.

Rezmer ze złością wsadził skierowanie do lewej kieszeni i wyszedł nie pożegnawszy się z neurologiem. Początkowo nie wiedział, co o tym myśleć. Później zaczął budować w głowie prościutki mechanizm obronny. Przekonywał siebie, że lekarze znajdują schorzenie nawet tam, gdzie go nie ma. To ich skrzywienie zawodowe. Tak jak ksiądz wszędzie dostrzega grzeszników, a prokurator - przestępców, tak lekarze wszędzie doszukują się pieprzonej choroby. Zresztą z tego żyją. Te myśli pogłębiły tylko jego gniew i złość.
- Co powiedział ci lekarz? - spytała łagodnie żona.
- Uznał, iż nadaję się do szpitala, i to do kliniki neurologicznej.
- Widocznie miał powody, aby tak sądzić.
Rezmer wybuchnął gniewem.
- Brednie! Jestem zdrowy jak koń... dzisiejsi lekarze wszystkich uznają za chorych. Wszystkich. Nawet w Bogu widzą tylko pacjenta.

Jak getto

Zamiast planowanego wyjazdu do Kalifornii Rezmer trafił do szpitala na Ochocie. Był jednak w niezłym nastroju; ogarniał go umiarkowany optymizm. Sądził, że za kilka dni, może za kilka tygodni znów podejmie normalne zajęcia uniwersyteckie. Przekonywał siebie, że krótki odpoczynek należy mu się po ciężkiej pracy przy biurku. Jednocześnie odczuwał swego rodzaju niepokój przed nieznanym; szary, gigantyczny kompleks szpitalny, górujący nad tą peryferyczną dzielnicą Warszawy, jak Wawel nad Krakowem, zmniejszał pewność jego kroków, budził ciekawość i obawy. Zdawał sobie sprawę, że - podobnie jak amator szachów - zaczyna grę, której reguł jeszcze nie opanował.
Wszedł do gabinetu lekarza dyżurnego. Lekarka wzięła od niego skierowanie i spytała:
- Czy pan już kiedyś leczył się u nas?
- Nie, nigdy nie leżałem w szpitalu... Przepraszam. w czasie wojny biłem się z jednym żulikiem wileńskim na ulicy Kalwaryjskiej i złamałem sobie nogę... Przebywałem więc pewien czas w sowieckiej lecznicy... Ale to historia.
Lekarka spojrzała na niego znacząco; może pochodziła też z Kresów. a może przeciwnie, nazwa tego litewskiego miasta nic jej nie mówiła; wywołała tylko zdziwienie. Nigdy z wyrazu twarzy nie potrafimy odczytać z całą pewnością ludzkich myśli.
Pozostaje tylko dwuznaczność.
- Taaak - powiedziała przeciągając słowo. - przypuszczam, że teraz pana pobyt potrwa długo, może - bardzo długo.
- Chyba pani doktor kpi ze mnie... nie zamierzam żyć zakorkowany w lecznicy... chodzi tylko o te gówniane trzy palce - w jego głosie zdziwienie łączyło się z protestem.
Nie zwróciła uwagi na jego słowa, ponieważ przeglądała jakieś materiały. Po chwili stwierdziła autorytatywnie:
- Niestety, widzę, iż wszystkie sale w klinice są zajęte. Położymy więc pana na korytarzu... Siostro Barbaro - zwróciła się do pielęgniarki - proszę położyć pacjenta na łóżku koło pokoju opatrunkowego.
- Pani doktor, nie chcę przebywać na korytarzu, ponieważ...
Przerwała mu i zaczęła go besztać.
- Proszę nauczyć się już na początku, że w szpitalu, a szczególnie na takim trudnym oddziale jak neurologia, wszyscy chorzy muszą bezwzględnie wykonywać polecenia lekarzy... Zresztą - zmieniła władczy ton na miękki głos kobiecy - na korytarzach leży elita, do której - o ile wiem - również pan się zalicza.
Zauważył lekki uśmiech na jej twarzy.
- Ludzie elity, uczeni, politycy, literaci, przedsiębiorcy, często odżywiają się nieregularnie, pracują w nocy, zbyt dużo palą i zbyt dużo piją, więc ich układ odpornościowy nie wytrzymuje. Najczęściej im trafiają się zawały, wylewy, zatory, osłabienia. Ulegają nagłym wypadkom... Nie ma dla nich zwykle zarezerwowanych miejsc w salach szpitalnych. Muszą więc czasowo położyć się na korytarzu.
Chciał zażartować.. że tym ludziom najczęściej też grają marsza żałobnego Chopina, ale w ostatniej chwili uznał, że taki żart nie byłby na miejscu.
Poszedł w kierunku, gdzie znajdowało się jego korytarzowe łóżko. Powietrze pachniało uryną i potem. Żona, która mu zawsze towarzyszyła, powkładała jego rzeczy do stolika nocnego, poprosiła o czystą pościel i przygotowała łóżko. Początkowo przez wiele godzin nikt się nim nie interesował, miał więc dużo czasu. aby obserwować klinikę, personel i chorych.
Szpital przypominał białe getto, zaludnione zbieraniną ludzi. Trafiali do niego nie tylko chorzy, ale również osoby porzucone przez rodzinę, dranie z rynsztoków, a także ludzie starzy i bezdomni. To getto jednocześnie było przytułkiem, schroniskiem i izbą wytrzeźwień. Koło Rezmera leżała staruszka, z którą nawiązał szczerą rozmowę. Powiedziała mu ze łzami w oczach, że rodzina zachowała się wobec niej podle. Była spluwaczką, na którą pluły dzieci i wnukowie, niewdzięcznicy. Teraz ma przynajmniej wikt i opiekę. Może do każdego otworzyć usta. Zatem szpital ten stanowił schronienie dla różnych pensjonariuszy.
W tej instytucji wszystko znajdowało się w ruchu, jak na autostradzie. Działała potężna maszyneria diagnostyczna i terapeutyczna. zwana złośliwie kupą żelastwa. Przez korytarz
przejeżdżali pacjenci na zabiegi i z zabiegów. Chorzy, których czekał zabieg chirurgiczny, udawali się do bloku operacyjnego na ruchomych łóżkach. Trzy razy dziennie wózki kuchenne, ciężkie jak czołg, przetaczały się przez korytarze. Lekarze, pielęgniarki, księża szybkim krokiem przechodzili z sali do sali.
Ich ruchy wydawały się przypadkowe. chaotyczne, nieukierunkowane jak wędrówka mrówek. Jednak miały jakiś ukryty cel. Nad wszystkim dominowały tępe odgłosy drewniaków lekarzy, które były szczególnie przykre dla Rezmera.
W tym tętniącym życiem szpitalu tylko dwa miejsca stanowiły oazę ciszy i zadumy; były nimi kaplica przyszpitalna i prosektorium. Pacjenci. głównie ci chodzący samodzielnie, często przychodzili do kaplicy modlić się do Boga o zdrowie. Ich prośby rzadko były wysłuchiwane. Może dlatego, że modlili się zbyt gorliwie, może nie umieli znaleźć wspólnego języka z Opatrznością? W każdym razie statystyka zgonów była przerażająca. Prosektorium codziennie przyjmowało wiele plastykowych worków.
Gdy Rezmer z pewnego dystansu obserwował białe getto coraz bardziej przekonywał się, iż jest ono najważniejszą instytucją wymyśloną przez ludzi. Mędrcy Wschodu powiadali, iż "człowiek rodzi się, cierpi i umiera". Te trzy strategiczne przystanki egzystencji znajdowały się w szpitalu. Tu zaczynało się życie i tu następował jego kres. Ale w szpitalu codziennie toczyła się także heroiczna lub nierozumna walka z cierpieniem. W tej walce używano coraz doskonalszej aparatury diagnostycznej i terapeutycznej, która była wytworem ludzkiego geniuszu. Często zawodziła, ale czasem wyciszała człowiecze bóle i męki. W procesie leczenia nie było miejsca na miłość, litość i sentymenty. Lekarze wykonywali swoje mozolne zadania z zimną krwią i w poczuciu obowiązku. Tylko dranie brali kopertówki. Co by pomyślał Hipokrates, gdyby znalazł się w środku tego molochu?

Rezmer leżał na łóżku znajdującym się na szerokim korytarzu kliniki neurologicznej i odczuwał sprzeczne emocje: nadzieję i obawę, dumę i wstręt, zadowolenie i gniew.
- Zupa, zupa fasolowa - krzyknęła kucharka. - Niech pan łaskawie podniesie swój tyłek. Laluś!
- Dziękuję za arystokratyczną diagnozę.
- Swinia... zuuupa...
Te dosadne słowa, pochodzące jak gdyby z innej galaktyki, przerwały łańcuch mętnych rozmyślań Rezmera i sprowadziły go z powrotem na ziemię. "Zupa, zupa fasolowa" - odpowiadało echo.


Brak komentarzy: