piątek, 28 sierpnia 2009

Benoît Duteurtre
MIASTO SZCZĘŚCIA
Historic City
Raz na tydzień lubię zapuścić się w labirynt uliczek starego miasta wokół katedry Świętego Michała. Dobrze tak sobie czasem iść nie w kostiumie, ale jak zwykły obywatel w cywilnym ubraniu, jedynie z plakietką rezydenta w klapie marynarki. Lubię tę ciasno zabudowaną dzielnicę, gdzie wystarczy podnieść głowę, by zobaczyć średniowieczną dzwonnicę wznoszącą się ku niebu w koronie smukłych wieżyczek. Ta strzelista architektura może kojarzyć się równie dobrze z zamkiem z bajki. Pewnie z tego powodu zachwycają się nią przybysze z całego świata - nie dlatego, że mają przed sobą prawdziwe średniowiecze, lecz coś, co im przypomina świat Walta Disneya. Stare kamienie kojarzą im się z książkami z dzieciństwa; marzą pod egidą wielkiego różowego serca Kompanii zawieszonego na szczycie katedry - symbolu miasta, gdzie wszystko sprzedaje się z miłością.
Późną jesienią ulice Town Parku przypominają hipermarket przed Bożym Narodzeniem. W ostatni piątek nie miałem szczęścia. Utknąłem w tłumie turystów i musiałem przeciskać się przez zbitą masę ludzi. Klienci wypełniali szczelnie przestrzeń pomiędzy fasadami domów. Na głowach mieli kolorowe bejsbolówki oznaczające przynależność do różnych grup. Wyglądali jak ławice ryb: masa zielonych lub pomarańczowych czapek to rozpraszała się po dzielnicy, to znów skupiała w punktach strategicznych. Od ciżby turystów odcinali się rezydenci ubrani w portki, kaftany i długie opończe. Na rogu przycupnęło kilka średniowiecznych kobiet i przędło wełnę. Czasami dołączali do nich mężowie, którzy po pracy wpadają do domu, wciągają na grzbiet jakąś tunikę by odgrywać nosiwodów lub kuglarzy. Inni townies byli zajęci codziennymi sprawami: robili zakupy w hipermarkecie VIVA, gdzie w trosce o zachowanie klimatu rolę reklamówek odgrywają zgrzebne worki.
Z głośników, zamontowanych na ścianach obok wideokamer, leciała ta sama muzyczka o średniowiecznych akcentach: klasztorne antyfony zmiksowane w rytmie dance. Tłum opanował nie tylko sklepy z pamiątkami, ale i markowe butiki Gucciego, Prady, Esprit lub Zary, gdzie turyści z całego świata mogą robić zakupy, a służby Kompanii wyekspediują je klientom do dowolnego punktu globu. Na tarasie karczmy „Jak drzewiej bywało” wędrowni aktorzy opowiadali historie wypraw krzyżowych, przygrywając sobie na lutni. Całe rodzinki zajadały się kapuśniakiem według przepisu z czternastego wieku i wyglądały na zadowolone, że mogą spędzić weekend w tym odnowionym, wyzłoconym i wychuchanym otoczeniu, które jednak zachowało magię przeszłości.
Przez długi czas przeklinałem tę stonkę turystyczną. Czułem obrzydzenie do tłumów, które opanowały miasto, i wzdychałem do czasów smętnej epoki totalitaryzmu, kiedy zimą można było spacerować uliczkami o poczerniałych jeszcze fasadach, nie spotykając po drodze żywej duszy. Łatwo mi mówić, bo znałem jedynie końcowy okres dyktatury, kiedy nic już tak naprawdę nie było zabronione, ale moi starsi znajomi o tych ponurych czasach mówią z taką samą nostalgią. Wspominają na poły konspiracyjne zebrania, na których panowała wspaniała koleżeńska atmosfera, wolna od materializmu, który dziś skaził wszystkie dziedziny życia. Wrodzona przekora podsuwa mi wniosek, że za dyktatury było lepiej. A jeśli mogę idealizować totalitaryzm, to może znajdę coś pozytywnego w tym wielkim turystycznym bajzlu? Wyznaczyłem sobie takie zadanie.
Z Historic City skierowałem się w stronę Liberty Bridge, który łączy obie części miasta. Ten stary kamienny most, świadek historii naszego państewka, stanowi prawdziwe centrum Town Parku. Na nabrzeżu kilku studentów przebranych za diabełki rozdawało ulotki reklamowe dyskotek, nocnych barów i koncertów rocka. Ci młodzi ludzie w większości są słuchaczami University for Arts and Tourism (UAT), otwartym przez Kompanię w dawnej kotłowni miejskiej. Dorabiają sobie w ten sposób na czynsz i studia. Czyż to nie zasługuje na większy szacunek niż ci wieczni studenci, którzy dawniej wiedli próżniacze życie na uniwersytetach, pozwalając się utrzymywać państwu? Nawet emeryci przychodzą popracować godzinkę lub dwie w kostiumie trubadura lub ławnika, a najbardziej zawzięci sterczą tu całymi dniami, ciułając punkty serduszka.
Jeśli o mnie chodzi, wyglądałem na zwykłego turystę, jedynie po plakietce można było poznać, że jestem rezydentem. Kiedy przeciskałem się przez tłum na Liberty Bridge, stopniowo cichła muzyka średniowieczna, podczas gdy z drugiego brzegu dolatywała melodia Freedom for my country, przebój Billa i zarazem hymn naszej dzielnicy, gdzie skupia się życie intelektualne i artystyczne. Po drugiej stronie mostu wznoszą się metalowe budynki i fasady art déco, mojej ukochanej dzielnicy, dziś znanej pod nazwą Liberty City.
Nie wróciłem od razu do domu, bo byłem umówiony w kawiarni z dwoma studentkami UAT-u, które piszą pracę dyplomową o mecenacie w Town Parku. Dwie ładne blondynki - jedna Kanadyjka, druga Szwedka - chciały wiedzieć, czy moje życie zmieniło się od czasu otwarcia Town Parku i czy reorganizacja miasta ma wpływ na moją twórczość. Zapewniłem je, że prowadzę życie jak najbardziej normalne! Zresztą przemysł turystyczny to nie jest wynalazek Kompanii. Ona go jedynie zorganizowała. Nie mając nic do zarzucenia przedsiębiorstwu, dzięki któremu nie chodzę głodny, zacząłem mówić o swojej pracy oraz teoriach na temat komedii.
Szwedka słuchała mnie gorliwie. Kanadyjka była bardziej krytyczna i miała swoje własne poglądy. Zapytała, czemu w Modern Life często ironizuję na temat wyzwolonych kobiet, gejów, artystów, ludzi postępowych:
- Czy pańska wizja nie jest nieco reakcyjna?
Odparłem z uśmiechem:
- Czy pani uważa, że zainteresowanie własną epoką jest reakcyjne?
Wołałaby pani, żebym ostrzem satyry godził w mieszczuchów i księży, którzy już nie istnieją?
Nie dawała za wygraną:
- Jednakże pańskie podejście do współczesności jest czasem bardzo karykaturalne...
Znam ten zarzut. Jakbym słyszał: „Nie przesadzaj, pisz o swojej epoce z szacunkiem!”. Ale jaki smak może mieć życie, w którym brak przesady, a jest tylko szacunek? Wolałem jednak nie wdawać się w dyskusję:
- To prawda, pociąga mnie karykatura. W poszukiwaniu figur i pomysłów lubię uchwycić zabawny szczegół, uprościć postać, pominąć złożoność rzeczy.
Kiedy wychodziliśmy z kawiarni, na pobliskim placu zawyła syrena - i to dość głośno - powodując lekką panikę. Uliczni animatorzy kazali oddalić się turystom i plastikową taśmą ogrodzili strefę bezpieczeństwa. Kilka minut później nadjechał samochód ochrony (to jedyne pojazdy zmotoryzowane upoważnione do poruszania się po Parku) i uzbrojeni mężczyźni wpadli do budynku. Animatorzy uspokajali przechodniów. Krążyła pogłoska o „alarmie nikotynowym”. Nawet w Town Parku zawsze znajdą się amatorzy gotowi dokonać cudów, aby chyłkiem wypalić papierosa w domach nafaszerowanych detektorami dymu. Ochroniarze wyszli po pięciu minutach, prowadząc rozhisteryzowaną kobietę w kapeluszu i eleganckiej sukni z lat dwudziestych. Furgonetka ruszyła z piskiem opon. Ktoś w tłumie twierdził, że zatrzymano bojowniczkę Partii Wdów i Sierot.

Brak komentarzy: