Adams przestał prowadzić notatki, pozostali także zamilkli. Byli zbyt osłabieni lub chorzy, żeby wodzić gęsim piórem po papierze. Pod koniec marca w ich polu widzenia znalazła się wyspa Una Colonna - zapewne jedna z niegościnnych wysp Bonin - "i wielu naszych wonczas znów zachorzało". Obsadzenie szalupy i dopłynięcie do tego jałowego skrawka ziemi okazało się zadaniem ponad siły: już cztery miesiące i dwadzieścia dwa dni płynęli przez Pacyfik i nawet Adams był bliski rozpaczy. Nie wątpił, że jeżeli w ciągu tygodnia nie dotrą do stałego lądu, czeka ich niechybna śmierć.
I oto dwunastego kwietnia 1600 roku, ponad dwadzieścia miesięcy od wyruszenia z Rotterdamu, ujrzał tuż po przebudzeniu widok nieomal mistyczny. Wzdłuż horyzontu ciągnęła się ciemnofiołkowa smuga, w miarę upływu godzin coraz wyraźniejsza. Zwołał swoich ludzi; chorych wyrwał z odrętwienia i wyniósł na pokład. Zrazu oczom nie wierzył, lecz wkrótce przekonał się, że statek naprawdę zbliża się do celu.
Wiatry, od tak dawna przeciwne, nagle zmieniły kierunek i popchnęły "Liefde" w stronę lądu. Brzeg rysował się coraz wyraźniej, aż wreszcie ukazały się urwiska, drzewa i duże skupisko świątyń. "I tak oto bezpiecznie kotwicęśmy rzucili, milę jaką od osady Bungiem zwanej". William Adams dotarł do Japonii prawie sześćdziesiąt lat później niż Pinto, ale wylądował akurat w tej samej zatoce.
W IMIĘ OJCA
Załoga "Liefde" była zbyt osłabiona, żeby dopłynąć szalupą do brzegu. Marynarzy nękał szkorbut i dyzenteria, a z niedożywienia łamało ich w kościach. Z dwudziestu czterech ludzi wciąż jeszcze żywych większość nie miała siły wstać, a niektórzy byli o krok od śmierci. "Oprócz mnie co najwyżej sześciu - pisze Adams - mogło ustać na nogach". Ujrzawszy zbliżającą się do statku grupę Japończyków o groźnym wyglądzie, nawigator natychmiast zrozumiał, że wszelki opór byłby daremny, bo nikt z załogi nie ma siły nabić muszkietu. "Dopuściliśmy ich na pokład, bronić się niezdolni".
Japończycy, którzy wtargnęli na statek, w niczym nie przypominali "barbarzyńców" ani "dzikusów", z jakimi Adams i jego ludzie dotychczas się stykali. Owi groźni wojownicy -niedużego wzrostu, lecz krzepkiej budowy - byli zarazem wytwornie odziani i z nienaganną starannością uczesani. Gdy wspięli się po burcie i weszli na pokład, zaprezentowali się wcale szykownie. Adams nie miał okazji zapisać swoich pierwszych wrażeń, lecz inni cudzoziemcy tuż po przybyciu do Japonii zazwyczaj czuli, że ubrani są nie dość elegancko w porównaniu z gospodarzami. Owi ekscentryczni Azjaci pedantycznie golili włosy nad czołem, odsłaniając lśniącą łysinę, resztę zaś wiązali na karku w długi i bujny koński ogon, namaszczali wonnym olejkiem i zwijali w kok. Ubierali się w szaty z najlepszych jedwabi ,,krojem szlafrokom podobne", a u boku nosili przerażające miecze o zakrzywionej klindze, tak ostre, że można było nimi przeciąć kość. Załoga "Liefde" miała dużo szczęścia, bo przy tej akurat okazji broń ta pozostała w pochwach. Przybysze nie zdradzali najmniejszego zainteresowania Adamsem ani jego ludźmi. Chorych, którzy jęczeli, leżąc na pokładzie, także ignorowali. "Krzywdy nie wyrządzili nam nijakiej - pisze Adams - lecz skradli wszytko, co jeno skraść się dało". Plądrowanie to przeprowadzone zostało w sposób systematyczny, ze sporą dozą pedanterii. Rabusie dokładnie zrewidowali statek, rekwirując wszystko, co im najbardziej przypadło do gustu. "Wszytko pobrali - pisze Adams - ...a co tylo dobre było lub warte zabrania, ze sobą unieśli". Najbardziej ubolewał nad tym, że stracił cały komplet map i instrumentów nawigacyjnych - swoje narzędzia pracy. Tylko jego ukochanej mapy świata, którą ukrył w kajucie kapitańskiej, szabrownikom nie udało się odnaleźć.
Rozpaczliwie usiłował z nimi się porozumieć, żeby poprosić o żywność i świeżą wodę. Próbował przemówić po holendersku i po portugalsku, bo obydwoma tymi językami w miarę biegle władał, lecz intruzi patrzyli na niego obojętnie i odszczekiwali coś po japońsku. W końcu zaniechał prób porozumienia, "ile że żadna strona ni w ząb nie pojmowała, co rzecze druga". Jedyne słowo, jakie zdołał zrozumieć, brzmiało "Bungo": była to nazwa lenna, u którego brzegów on i jego ludzie zakończyli męczeńską wędrówkę.
W Bungo dużo się zmieniło przez prawie sześćdziesiąt lat, jakie minęły od chwili, gdy przybył tam Pinto. Otomo Yoshiaki dawno już nie żył, jego zaś rodzinę spotkało wiele nieszczęść, a także klęsk na bitewnych polach. Lenno nie istniało już w swojej niegdysiejszej postaci, podzielono je bowiem między zwaśnione książątka. Wojna była stanem chronicznym, a przemoc - stylem życia. Tym razem jednak do Adamsa uśmiechnęło się szczęście. Miejscowego herszta, pod którego władzą pozostawał ten akurat odcinek wybrzeża, zaintrygowała wiadomość o przybyciu "Liefde". Kiedy doniesiono mu o splądrowaniu statku, nakazał przywrócić dyscyplinę i poniewczasie "wysłał żołnierzy na pokład, iżby pod ich strażą kupcom dóbr nijakich nie złupiono". Część wyszabrowanych towarów zwrócono prawowitym właścicielom, a winowajców ukarano.
Miejscowy herszt zdawał też sobie sprawę, że statek - nieomal wrak - nie może pozostać zakotwiczony z dala od brzegu, gdzie jego zbutwiała konstrukcja zdana byłaby na łaskę wiatrów i fal. Trzy dni po przybyciu do Japonii "statek nasz do zacnego portu wholowano, iżby czekał tam, aż póki naczelny król wyspy całej nie zasięgnie o nas nowiny i wola jego względem dalszych losów naszych jawną się nie stanie". Adamsa i jego ludzi zaczęto nagle traktować bardzo życzliwie. Przydzielono im domek tuż nad morzem, "gdzieśmy wszytkie nasze chore złożyli i wszelką potrzebną strawę otrzymali". Dla niektórych świeże owoce i czysta woda pojawiły się za późno. Trzej najsłabsi zmarli wkrótce po przeniesieniu na ląd, a kilku innych nie mogło jeść, zbyt bowiem byli chorzy. "Długo leżeli, schorzali bardzo - pisze Adams - i w końcu takoż pomarli". Osiemnastu ocalałych członków załogi ze zdumiewającą szybkością wyzdrowiało. Niebawem zaczęli winszować sobie nawzajem, że wyszli cało z tak okropnych tarapatów. Po nieopisanie ciężkiej podróży na drugi koniec świata życzliwie ich tam przyjęto.
Tak im się przynajmniej zdawało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz