środa, 22 kwietnia 2009

Przyjacielskie czytanie.

Po raz kolejny sięgnęłam po ten zbiór listów. Chyba już pisałam, że Mertonem byłam zachwycona, ten zachwyt w miarę kolejnych czytanych książek przeradzał się w przyjaźń. Wielokrotnie mi doradzał, pomagał w podjęciu decyzji, zachęcał do zmagania się z własnymi cieniami.
Więc po raz kolejny powróciłam do jego lektury. Właśnie teraz, gdy ogarnia mnie zniechęcenie, bo nie mogę znależć pracy, kiedy przekonuję się coraz bardziej , że w wieku 32 lat na rynku pracy już jestem za wiekowa. Przygnębiło mnie to bardzo. Rodzą się pytania co to za kraj? Czy naprawdę jedyną opcją dla mnie ma być teraz call center? Naprawdę tego już nie rozumiem.
Dobrze, ale w tym wpisie najważniejsze ma być moje zachęcanie do czytania Mertona. Wyszukałam świetną recenzje Katarzyny Wiśniewskiej, polecam do przeczytania. Mam nadzieję, że zachęci. A ja po porannym przeglądaniu ogłoszeń z pracą, zasiądę sobie do czytania tejże korespondencji.

Przetrwanie czy proroctwo? Listy Thomasa Mertona i Jeana Leclercqa


RECENZJE

Merton, czyli paradoksy eremity

(Thomas Merton „Pasja pokoju”, „Przetrwanie czy proroctwo?”)

Gdzie Merton był bardziej u siebie? W klasztorze, pustelni czy wśród ludzi, w których sprawy angażował się bardziej niż przeciętny laik, przeglądający gazetę przy porannej kawie?


„Mam pokusę, by odpowiedzieć, że byłoby mi łatwiej uzyskać pozwolenie na posiadanie kochanki niż na wizytę w benedyktyńskim klasztorze” - pisał Thomas Merton w liście do Jeana Leclercqa z 1963 roku. Klasztor Gethsemani nie od początku był dla Mertona wytęsknioną przystanią, jak można by wnioskować czytając jego klasyczne dzieła - „Siedmiopiętrową górę” czy „Nowy posiew kontemplacji”, apologie wycofania się ze świata. Już po wstąpieniu do trapistów Mertona ogarniały wątpliwości, ciągle szukał. Myślał nawet o przejściu do kartuzów, zakonu o surowszej regule. Usłyszał wtedy od spowiednika, że jego marzenia są „pełne miłości własnej”. Ale próba radykalnego odcięcia się od świata zbiegała się paradoksalnie u Mertona z przylgnięciem doń, z zaangażowaniem w sprawy, które, zdawałoby się, powinien zostawić za sobą przekraczając klasztorną furtę.

W 1958 roku napisał list do Jana XXIII, tylko pozornie grzecznościowy. Po stosownych gratulacjach stwierdza, że jako mnichowi kontemplacyjnemu nie wystarcza mu wypełnianie powołania poprzez pokutę i modlitwę. „Ten biedny świat ma prawo do miejsca w mojej samotności” - napisze. Sprzeczność dostrzegał w nim Czesław Miłosz, który wiedział o tęsknotach Mertona do życia eremity, a jednocześnie obserwował, jak bardzo jest on spragniony wszelkich wieści spoza klasztoru, ile znaczą dla niego „świeckie” przyjaźnie czy samodzielnie redagowane, odbijane na powielaczu pismo poetyckie „The Monk’s Pond” (Sadzawka mnicha).

Na polskim rynku sukcesywnie ukazują się książki, które wypełniają luki w naszym obrazie Thomasa Mertona. Najnowsze z nich - „Przetrwanie czy proroctwo” oraz „Pasję pokoju” - można czytać jako kronikę duchowych rozterek trapisty (a także nierzadkich spięć z władzami zakonnymi), wypływających z jego wizji życia monastycznego; wizji, która nie zawsze mieściła się w ramach przed- lub świeżo posoborowego Kościoła.

Uprzejma klątwa mnicha

Dzieje korespondencji trapisty i francuskiego benedyktyna Dom Jeana Leclercqa sięgają roku 1949. Merton był już wtedy sławny dzięki „Siedmiopiętrowej górze”, Leclercq natomiast pisywał artykuły o średniowieczu, przygotowując krytyczną edycję dzieł św. Bernarda z Clairvaux. Wymiana uwag na temat mikrofilmów odkrytych w Gethsemani pism przerodziła się w wieloletnią głęboką rozmowę na temat odnowy zakonnej, nowatorskich pomysłów monastycznych, ekumenizmu.

Listy pozwalają przyjrzeć się z bliska kontemplacyjnemu klasztorowi trapistów z początku lat 50., „zatłoczonemu jak paryska ulica”. Przyjmowano wówczas ponad stu nowicjuszy, którzy z braku miejsca musieli sypiać w namiocie na dziedzińcu. A starsi stażem zakonnicy to, jak opisuje Merton, „niewielka zdezorientowana grupka mnichów, którzy pamiętają żelazną regułę Dom Edmonda Obrechta i zrezygnowali z dalszych prób pojmowania tego, co dzieje się w Gethsemani. W domu panuje młodzieńczy nastrój, pełen witalności i entuzjazmu, niczym na obozie wojskowym podczas przygotowań do łatwej i zwycięskiej wojny”.

Z entuzjazmem więc przyjmował Merton od benedyktyna „nowinki” o pustelniczych wspólnotach afrykańskich, o eremie kamedułów we Frascati. Poczucie solidarności zakonnej raczej mało go obchodziło, wręcz wyśmiewał mnichów zachowujących się jak „pies ogrodnika”; miał na myśli tych, którzy przebywając w dużych i gwarnych klasztorach uważają życie pustelnicze za niebezpieczną fanaberię, a ideał kontemplacyjny realizują oddając się bez reszty mniej lub bardziej istotnym pracom klasztornym. Merton kwitował to francuskim słówkiem: fumisterie (żart).

Sam walczył o prawo do zamieszkania w pustelni, wpadł nawet na rewolucyjny pomysł utworzenia ławry, czyli zespołu pustelni. Te plany omal nie doprowadziły do opuszczenia przez niego macierzystego klasztoru. W 1955 roku, po wizytacji opata generalnego, który wobec jego wizji wyraził silną dezaprobatę, napisze do Leclercqa: „Doszliśmy razem do punktu, w którym uważam, że nie mogę dłużej, a nawet nie powinienem pozostawać w Gethsemani lub w zakonie cysterskim”.

Do kwestii zmiany zakonu podchodził entuzjastycznie, powołując się na św. Bernarda. Dla Mertona przemyślane decyzje przejścia do innego klasztoru były oznaką nieulegania presji zakonnej biurokracji: „Tylko wtedy, gdy absolutyzujemy instytucję, zakładamy, że musi ona zwyciężyć ducha - ducha wolności”. Nie były to słowa bez pokrycia: niebawem sam postanowił zamieszkać w Meksyku jako pustelnik. Nietrudno się domyśleć, że prośba o eksklaustrację została w Rzymie odrzucona. Stopniowo mógł jednak realizować swoje plany nie opuszczając klasztoru trapistów: uzyskał pozwolenie, by pisać w podziemiu, potem w pustelni św. Anny.

Tymczasem zlecono mu funkcję mistrza nowicjatu, którą z zadziwiającą pokorą zaakceptował. „W istocie jest to zajęcie bardziej cenobityczne niż oczekiwałem. (...) Pośród moich nowicjuszy odnalazłem zdumiewającą ilość wewnętrznej, a nawet zewnętrznej samotności”.

„Przetrwanie...” ukazuje kontekst i reperkusje ważnego artykułu Mertona „Monks in the Diaspora”, który w skróconej wersji ukazał się w czasopiśmie „Commonweal” (w wersji polskiej: „Mnisi w diasporze”, „Znak” nr 2-3/1965). W kontrowersyjnym, inspirowanym teologią Rahnera szkicu Merton pisze o konieczności zrewidowania poglądu na zakony kontemplacyjne: „mnich, który wita świat diaspory uprzejmą klątwą, formułą nagany czy pogardą, czy nawet łzą szczerej litości, nie usprawiedliwia swojego istnienia w świecie i prawdopodobnie przestanie egzystować”. Ostro krytykuje to, co czego sam wystrzegał się w Gethsemani - bezpieczna rutyna, zakorzenienie, w tak oczywisty sposób kojarzące się z życiem mniszym, zdają się go mierzić, uznaje je za relikty średniowiecza sprawiające, że klasztor zamiast pogoni za Nieosiągalnym oferuje „wycieczkę w przeszłość”. Porządek, poczucie spełnienia, nawet autentyczna pobożność - to wszystko było dla niego ułudą, pułapką.

W środowisku zakonnym artykuł przyjęto z mieszanymi uczuciami. Pojawiły się polemiki oskarżające Mertona o defetyzm i pesymizm. Niezbyt poruszyło to autora. Krytykującego go publicystę „American Benedictine Review” nazwie w liście do Leclercqa aktywistą nie mającym prawdziwej skłonności do życia monastycznego. „Jednym słowem: jest on księdzem parafialnym lub »jezuitą«” - skwituje.

Nieposłuszny obywatel

Przypadłości, którą nazywał „obłąkanym aktywizmem”, poświęcał wiele uwagi w wykładach dla nowicjuszy, a także na kartach dziennika, starając się odnaleźć złoty środek między narcystyczną samotnością a społecznictwem. Bardzo szybko ten problem dotknął i jego samego. Po sukcesach kolejnych książek otrzymywał stosy listów. Zaczął coraz bardziej angażować się w „świat”, wyjeżdżać z prelekcjami, inicjować kolejne listowne znajomości. Obok korespondencji z Czesławem Miłoszem są to chociażby nieznane polskiemu czytelnikowi listy do Borysa Pasternaka (gdy autora „Doktora Żiwago” usunięto z radzieckiego Związku Literatów, Merton interweniował nawet u przewodniczącego Związku, wzywając go do opublikowania listu na łamach „Izwiestji”). Gdzie tak naprawdę był bardziej u siebie? W klasztorze, pustelni czy jednak wśród ludzi, w których sprawy angażował się daleko bardziej aniżeli przeciętny, żyjący w świecie laik, przeglądający gazetę przy porannej kawie? Nie ufał do końca sobie i własnym pustelniczym pragnieniom. Uświadomił to sobie właśnie po częściowym odseparowaniu się od wspólnoty. „Nie jestem ideałem absolutnego eremity, ponieważ moje odosobnienie jest częściowo samotnością intelektualisty i poety” - pisał do benedyktyna. Wróciły problemy emocjonalne, był na progu załamania nerwowego, podobnego do tego, jakie przeżywał na kilka lat przed wstąpieniem. W „Zapiskach współwinnego widza” znaleźć można refleksję, która odpowiedź na postawione pytanie skomplikuje jeszcze bardziej. W Louisville, w centrum handlowej dzielnicy, przyglądając się ludziom Merton dochodzi do wniosku, „że oni są moi, a ja jestem ich”, że kompletnie nieznajomi mu klienci supermarketów nie są w ogóle obcy. Nazwał to „przebudzeniem ze snu o odrębności”.

Konsekwentne pójście za tym doświadczeniem będzie go wiele kosztować. W 1961 roku zaangażował się jako publicysta w działalność antywojenną. „Pasja pokoju” to zbiór powstałych w tamtym czasie esejów i artykułów. By zrozumieć dramat wyboru Mertona, trzeba zaznaczyć, że żaden ksiądz ani tym bardziej mnich nie zabierał wtedy otwarcie głosu w sprawach polityki międzynarodowej, nie protestował przeciwko wojnie. On zaś nie starał się zachować w tym względzie szczególnej powściągliwości.

Pisząc artykuł „Źródłem wojny jest strach”, otwierający właściwie ten rozdział jego życia, wykonał krok nader śmiały: już po zaakceptowaniu tekstu przez cenzorów kościelnych dopisał do niego trzy długie akapity zawierające „wybuchowy” materiał, nawołujący do wprowadzenia całkowitego zakazu działań wojennych. Kolejny tekst, w którym wykazuje nieadekwatność chrześcijańskiego pojęcia wojny sprawiedliwej, został przez cenzorów zatrzymany. Zareagował też opat generalny trapistów: zabronił Mertonowi pisać na temat wojny. Rozgoryczeniu z powodu tej decyzji autor „Siedmiopiętrowej góry” dawał niejednokrotnie ujście w listach do przyjaciół.

W „Esejach zaangażowanych” poświęci wiele miejsca ważnym dla siebie pojęciom, o których w innych dziełach tylko sporadycznie napomyka: idei non-violence oraz zasadzie nieposłuszeństwa obywatelskiego. Pierwszą wiąże z osobą Gandhiego, którego pisma studiował jeszcze w szkole w Oakham. Mertona fascynował sposób, w jaki Gandhi wcielał zasady etyczne w życie społeczne i polityczne. Jak napisze w artykule „Łagodny rewolucjonista”, dla indyjskiego przywódcy działanie polityczne było na wskroś religijne nie przez to, że politykę przydzielono do służby wierze, lecz dzięki takiej interpretacji rzeczywistości, w której człowiek i rzeczywistość go otaczająca są przeniknięte kontemplacją - interpretacji, jaką Gandhi opierał zarówno na dziedzictwie hinduizmu, jak i Ewangelii. Co ciekawe - jak zauważa William H. Shannon - sam Merton zasadę niestosowania przemocy uzasadniał raczej argumentami rozumowymi aniżeli posiłkując się Pismem Świętym; argumentu, że to Chrystus nie stosował przemocy, używał rzadko. Analizowane przez Hannę Arendt zjawisko nieposłuszeństwa obywatelskiego, czyli bezwzględnej wierności własnemu sumieniu, nie wykluczającej konfliktu z niesprawiedliwym prawem, Merton obserwował w bliskim mu ideowo środowisku pacyfistów. Z podziwem wypowiadał się o Dorothy Day, publikował w jej piśmie „The Catholic Worker” (Day za odmowę wzięcia udziału w ćwiczeniach obronnych poszła do więzienia). „Profetyczną prowokacją” nazwie z kolei działania braci Berrigan, amerykańskich księży protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie. Nie brakowało głosów, także wśród katolickich publicystów, oskarżających Mertona o sentymentalizm i granie na emocjach. Nie można tu nie wspomnieć, że zapalczywe teksty Mertona z okresu Zimnej Wojny trafiły w ręce Ojców Soborowych. Jak domniemywa jego biograf Shannon, nie jest wykluczone, że miały one wpływ na kształt konstytucji „Gaudium et Spes” we fragmentach dotyczących przemocy.

Z pojęciem nieposłuszeństwa obywatelskiego łączyć można także kwestię sprawiedliwości rasowej, która żywo Mertona interesowała, od czasu gdy jako student Columbii pracował w Harlemie. Do tego zagadnienia powróci w latach 60. w tekście „Do białego liberała”, kwestionując szczerość Amerykanów zaangażowanych w poprawę sytuacji Murzynów. Obszerny esej napisze o Tuckerze Calibanie, który „mówiąc ostateczne NIE Białej Ameryce” porzuca z dnia na dzień ziemię, gospodarstwo i wyjeżdża w nieznane. Komentarz Mertona wychodzi daleko poza problem rasizmu, jest charakterystycznym dla niego wołaniem o wolność w zatomizowanym, podszytym fałszywym spokojem „społeczeństwie sybarytów”.

***

Pozwolenie na opuszczenie klasztoru Merton uzyskał w 1965 roku, na trzy lata przed śmiercią. Jego „NIE” - ambiwalentne, bo wypowiedziane nie przez kontestującego świat mnicha, lecz przez człowieka powątpiewającego we wszelkie, zarówno świeckie, jak i zakonne konwencje - miało w końcu zabrzmieć z całą mocą, radykalnie. Wiódł odtąd pustelniczy tryb życia w pełnym wymiarze. Tuż przed przeprowadzką żartował w konferencji dla nowicjuszy: „Mam wrażenie, że ludzie mówią: w porządku, dobry stary Louie, jakoś mu się w końcu udało”.

Katarzyna Wiśniewska

(recenzja w Tygodniku Powszechnym z 12 grudnia 2004 i w Czytelni Onetu)

Brak komentarzy: