poniedziałek, 30 marca 2009

WIELKA SAMOTNOŚĆ.


Tornatore umie te swoje baśnie opowiadać. "1900: człowiek legenda" skonstruował w oparciu o tekst monodramu napisanego przez Alessandro Baricco i wykonywanego we włoskich teatrach. Popisowy tekst przeznaczony dla jednego aktora Giuseppe Tornatore zamienił na mieniący się barwami, pulsujący akcją i uwodzący muzyką baśniowy fresk. I rzecz zaczyna się jak opowiadanie baśni - "był sobie raz..."
Oto podrzucony na statku syn emigrantów, dzieciak wypiastowany przez najciężej harujących pariasów załogi, przez palaczy, okazuje się genialnym samoukiem, muzykiem łączącym żonglerską zręczność palców i absolutny słuch z nieskończoną inwencją kompozytorską. Znajdę porzucono w noc sylwestrową zaczynającą rok 1900. Czarnoskóry palacz, który zaopiekował się chłopczykiem, nadał mu własne imię i nazwisko uzupełnione numerem roku. Ten ostatni - 1900 - stał się jego przydomkiem. Pianista przedstawia się "jestem Tysiąc Dziewięćset", pod tym pseudonimem zdobywa sławę. Zna go świat, ale on nie zna świata, zostaje na statku przez całe życie. Opowieść o jego dziejach przedstawiona przez Tornatore to przede wszystkim przenikanie się nostalgicznych stylizacji muzycznych i wizualnych - stroje, wnętrza, muzyka, tańce początku wieku, potem lat 20., 30., 40.

Salon, bar, restauracja pierwszej klasy są głównymi miejscami akcji. Tornatore opowiada jednak tak, że cały czas pamiętamy o pionowej strukturze tego mikroświata. Poniżej raju ludzi bogatych jest jeszcze czyściec, w którym mrowią się emigranci szukający nowej nadziei w Ameryce - Włosi, Irlandczycy, Słowianie. Zatłoczone pokłady, szare kapoty, kufry, tobołki, ciasne sypialnie z piętrowymi pryczami. A jeszcze niżej piekło katorżniczej pracy w upale pieców, gdzie uwijają się ludzie z czarnymi od węgla i mokrymi od potu twarzami, maszyniści i palacze.

Tysiąc Dziewięćset trafił na salony dzięki talentowi, nie zapomina jednak, czyim był dzieckiem, nie zapomina dzieciństwa na samym dnie. Wszędzie kochają go tak, jak się kocha muzykę, ale on wszędzie jest trochę obcy. Ma jednego przyjaciela, trębacza Maksa, razem spędzają sześć lat na pokładzie. Ale nawet ta przyjaźń to tylko tło, na którym wyraźniej widać samotność pianisty. Max to właśnie ten, który był narratorem w scenicznym pierwowzorze scenariusza, a jego opowieść, nawracająca kolejnymi retrospekcjami kieruje nas ku tajemnicy losu Tysiąc Dziewięćset

Ten legendarny artysta raz w życiu spotkał dziewczynę-ideał, anioła poezji i zjawę wszelkich erotycznych obietnic. I zdarzyło się tak, że moment zapatrzenia na tę dziewczynę nałożył się na jedyny w życiu pianisty moment nagrania. Mechanizm nagrał utwór będący esencją tęsknoty, zachwytu, hołdu składanego kobiecości. Ta płyta mogła stać się przebojem nad przebojami, źródłem krociowych zysków, światowej sławy. Płyta nigdy jednak nie powstała, muzyk zerwał kontrakt. A potem, gdy dziewczyna zeszła ze statku, a on nie znalazł w sobie siły, aby iść za nią, zniszczył jedyny egzemplarz matrycy nagrania.

Polecam, a nawet twierdzę, że film ten trzeba koniecznie zobaczyć. Mądry, wzruszający, zadający pytania, taki właśnie jest ten film.

piątek, 27 marca 2009

Martin Amis- Dom Schadzek

Zacznę od tego, że Amisa bardzo lubię. Jest, to autor, którego niebywale sobie cenię, a książka, którą tutaj prezentuję urzekła mnie głęboko. Zapraszam do przeczytania, zapoznania się z tą powieścią. Myślę, że nie rozczaruje czytelników. A teraz w ramach zachęty, parę słów o niej:

Tytuł nawiązuje do opisywanego między innymi przez Herlinga-Grudzińskiego Domu Swidanij, w którym więźniowie sowieckich łagrów mogli w pewnym okresie przyjmować odwiedziny żon. Martin Amis porzucił tym razem swoje naturalne środowisko londyńskiej dzielnicy Notting Hill i zapuścił się na teren Archipelagu Gułag.
W obozie pracy przymusowej gdzieś za kręgiem polarnym przebywa dwóch braci zakochanych w jednej dziewczynie, pięknej Żydówce Zoji, która pozostała w Moskwie. Zoja poślubiła młodszego z braci, Lwa, tuż przed jego aresztowaniem, o czym starszy dowiaduje się po przybyciu Lwa do obozu. Starszy brat, którego imienia nie poznajemy, weteran i bohater drugiej wojny światowej, jest narratorem powieści. Losy tego osobliwego, „nierównobocznego” trójkąta , wpisane w dzieje stalinowskiej i poststalinowskiej Rosji, relacjonuje swojej amerykańskiej pasierbicy, symbolizującej Conradowskie „oczy Zachodu”...


Hermann Broch- Autobiografia duchowa


Trzy teksty prezentowane w tym tomie powstały na początku lat czterdziestych minionego wieku na emigracji w Ameryce i w większości zostały opublikowane dopiero u schyłku stulecia, niemal pięćdziesiąt lat po śmierci pisarza. Uchodzą za klucz, pomocny do poznania życia Hermanna Brocha (1886-1951) i zrozumienia jego dzieła. Autor Śmierci Wergilego poddaje siebie psychoanalitycznej wiwisekcji, tropiąc duchowe mechanizmy swych kompleksów, aspiracji i związków uczuciowych. Miłość, miraże szczęścia i spełnienia to temat, który nurtuje go nieustannie. Tłem, a po części i przedmiotem autobiograficznych rozważań Brocha, jest dwudziestowieczny kryzys cywilizacyjny, znany już z Lunatyków rozpad wartości stawiający pod znakiem zapytania to wszystko, co obowiązywało dotychczas.
Istotnym składnikiem książki jest komentarz Paula Michaela Lützelera, wydawcy dzieł Brocha i jego biografa.

Szczególnie polecam tym wszystkim, którzy pragną poznać trochę lepiej Brocha. A zapewniam, że warto poznać. Mnie książka zachwyciła. Szczerość i otwartość autora, jego własne dążenie do poznania siebie. Rozprawienia się z mechanizmami, które dostrzegał w swoim życiu. Okazja do jej kupna tym większa, że w Czytelniku można ją obecnie kupić za jedyne 10 zł. Prawdziwa gratka.

wtorek, 24 marca 2009

SZTOKHOLM

Skuty lodem Sztokholm, który Malmsten zamieniła na...
NO TAK SZTOKHOLM NIBY TAKI DALEKI,A U MNIE ZA OKNEM TEŻ BIAŁO I ZIMNO. GDZIE JEST TA WIOSNA???

Filozof lekko roztrzepany.


Anglosasi piszą, że Slavoj Żiżek (w marcu skończył 60 l.) to słowiański gigant. W rodzimej Słowenii jest kimś pomiędzy Vaclavem Havlem w Czechach, Adamem Michnikiem w Polsce, Noamem Chomskim w Ameryce i Jürgenem Habermasem w Niemczech. Intelektualista uczestniczący w globalnej debacie, ale też w lokalnej polityce. Urodzony dysydent. Za czasów Jugosławii wiele lat bezrobotny. Polityk. Kandydat w słoweńskich wyborach prezydenckich. Filozof. Jeden z głównych spadkobierców lacanowskiej szkoły psychoanalizy. Jedyny Słowianin, który wdarł się na filozoficzny parnas w Europie, Ameryce Łacińskiej i Stanach Zjednoczonych. Jego główne książki ukazują się w kilkudziesięciu językach. Formalnie mieszka w Lublanie. Praktycznie tam, gdzie akurat wykłada. Ostatnio w Buenos Aires. Lekko szalony. Trochę roztrzepany, ale też bezlitośnie konsekwentny w myśleniu i radykalnie krytyczny wobec kierunku, w jakim świat się rozwija. Zszokował intelektualną publiczność swoją książką "Revolution at the Gates" ("Rewolucja u bram"), w której blisko połowę stanowią wypisy z Lenina.

poniedziałek, 23 marca 2009

Wiesław Romanowski Ukraina. Przystanek Wolność

Tak jak dzięki palcom i dotykowi poznajemy wstępnie fakturę płótna, tak rozmowa z milicjantem stanowi dla nas zwykle pierwsze wrażenie w zetknięciu z państwem. Bliższy i częstszy kontakt może sprawić, że zaczniemy te wrażenia systematyzować, łączyć ze sobą, porównywać. Może nawet pojawić się pokusa opisania milicyjnej wersji państwa, sformułowania społecznej teorii milicji. Milicja w okresie Leonida Kuczmy to jeden z najlepszych obrazów systemu. Tutaj widać jego istotę, psychologiczną głębię. Pewnie przesadzam. Może to tylko anegdoty z czasów budowy oligarchicznego państwa? Podobne do dowcipów z okresu budowy Nowej Huty pod Krakowem?
Pierwsze spotkanie z ukraińskim milicjantem miałem zaraz za granicą — przekroczyłem prędkość na obszarze zabudowanym. RozŹmowa była krótka: „Masz pieniądze?” — chodziło o hrywny. „Nie, nie mam, mam dolary”. „A co my tu z dolarami zrobimy... A może masz papierosy?” „Mam”, mówię i biegnę do samochodu, okazuje się jednak, że w paczce są trzy ostatnie sztuki; przynoszę: „Dobra, dawaj dwa, jeden sobie zostaw”.

Milicjantów było dwóch, każdy z nich „dostał” po papierosie, było więc po równo, czyli sprawiedliwie. Trzeba się dzielić — to fundamentalna zasada obowiązująca obywateli nowego państwa i ich gości.

Zatrzymuje mnie milicjant pod Żytomierzem. Letni dzień, droga prawie pusta. „O co idzie?”, pytam. „O nic, wszystko w porządku. Widzę, że pan z Polski, chciałem porozmawiać. Jak tam u was, lepiej?” „Lepiej”, odpowiadam lekko zirytowany. Rozmawiamy o Wałęsie (milicjant służył w Legnicy podczas stanu wojennego w Polsce), o Jaruzelskim, o rakietach jądrowych: „Ukraina niepotrzebnie je oddała”, twierdzi, „teraz nikt się z nami nie liczy”. Widzę jednak, że strasznie mu się nie podobam i chętnie by mi czymś dopiekł, czeka tylko na okazję. W końcu wypala bez okazji, ot tak, bym wiedział, co on o mnie myśli: „A co tam ta wasza Polska, co wy potraficie? Nic, tylko sprzedać, kupić, coś zakręcić, nic nie macie. Na świecie są tylko dwa bogate kraje, Ameryka i Ukraina, nikt więcej”.

Kijów, niedzielny poranek. Schodzę do samochodu, a tam nie ma tablic z numerami rejestracyjnymi. Za wycieraczkami kartka informująca, że tablice są do odebrania w komisariacie przy ulicy Łesi Ukrainki. Idę. Przed komisariatem kolejka, wszyscy stoją po tablice. W końcu wchodzę. Za biurkiem siedzi roześmiany jegomość w mundurze, wokół biurka stosy numerów rejestracyjnych. „Co pan sobie myśli, to bezprawie”, zaczynam rozmowę. „O, pan z zagra nicy, widzę. Proszę się nie denerwować, bardzo pana proszę, zaraz wszystko wyjaśnimy”, sprawdza, odnotowuje coś w dużym zeszycie, odnajduje moje tablice i oddaje razem z dokumentami. „Widzi pan, u nas kradną samochody. Postanowiliśmy, to taki nasz pomysł, tylko na naszym posterunku, że zabierzemy numery ze wszystkich samochodów z rewiru i tym samym właściciele samochodów będą musieli do nas przyjść z dokumentami. Jeśli taki nie przyjdzie, to znaczy, że samochód jest kradziony i można go odholować na nasz parking; a jeśli przyjdzie, to sprawdzimy, prosta sprawa”. „Coś takiego”, mówię, „fiu, fiu, ale pan to wymyślił”. „A co”, odpowiada, „u pana w kraju tak się nie robi?”. „Jeszcze nie, ale wszystko przed nami”.

CESARIA EVORA I DOROTA MIŚKIEWICZ- UM PINCELADA


CESARIA EVORA I JEJ MAGICZNY GŁOS.

niedziela, 22 marca 2009

Bajkowy film....


Przysięgę oglądaliśmy z Ukochanym wczorajszego wieczora. Hmm....nie będę opisywała tutaj treści filmu, można poczytać o nim w portalach poświęconych filmom.
Film ten może się bardzo nie podobać lub bardzo się podobać.
Myślę, że warto sobie od razu powiedzieć, że jest to bajka dla dorosłych. Pozwoli nam ten prosty zabieg na zaoszczędzeniu sobie uczucia zawodu lub frustracji z powodu scen z latającymi ludźmi, którzy posiadają nadludzkie zdolności.
Jeśli wyjaśnimy, to sobie zanim usiądziemy do oglądania z pewnością będziemy mogli cieszyć się plastycznością i nierzeczywistym kolorytem.
Ja czasami po prostu lubię takie filmy.

Polecam na łagodny wieczór.


Rok 1960. Do małego miasteczka Lasquenet w południowej Francji przybywa Vianne Rocher (Juliette Binoche) wraz z kilkuletnią córką, Anouk. Otwierają one sklep z czekoladą. Dość liberalne poglądy Vianne nie podobają się burmistrzowi miasteczka, Comte de Reynaudowi, który poprzysięga sobie, że zamknie sklep i przepędzi Vianne. Będzie używać do tego najróżniejszych środków - począwszy od narzucenia młodemu księdzu - ojcu Henriemu, by wytykał "szatańskie praktyki" Vianne podczas kazań, aż do organizowania grupowego bojkotu, prowadzonego przez energiczną Caroline (Carrie-Anne Moss). Jednak jej wewnętrzne ciepło i niesamowite czekoladki przysporzyły jej w miasteczku sporo sojuszników. Wśród nich jest zahukana Josephine (Lena Olin), która uciekła od męża i pod opieką Vianne wreszcie odnajduje spokój. Jest też stara Armand (Judi Dench), skłócona z rodziną, która dopiero u Vianne odnajduje radość życia. Jest wreszcie młody Luc, który zamiast przebywać z surową matką Caroline, woli przebywać w towarzystwie nieuznawanej przez Caroline swojej babki, Armand. Naciski burmistrza nie ustają i Vianne ma zamiar poddać się i opuścić miasteczko. Ale sprawy zaczynają się komplikować, gdy do miasteczka przybywa grupa rybaków rzecznych, dowodzonych przez przystojnego Roux (Johnny Depp). Wkrótce między nim, a Vianne zaczyna kiełkować uczucie.

Przyznaję, że jest to film łatwy i przyjemny, ale nie zmienia, to faktu, że jest, to film niezwykle wart polecenia. Film fabularny, mający w sobie dużą szczyptę magii.
Ogląda się tak cudownie przyjemnie z Ukochanym popijając białe wino. I tak nam błogo był, że wypiliśmy całą butelkę. Tak więc nie wiem czy, film tak nas łagodził, czy raczej jest w tym zasługa wina, które piliśmy.
Mieliśmy ochotę na film prosty, bez traumy, która by nas miała przygnieść przez następne dwa dni. Nam było miło, milusio...można by rzec. Polecam na spokojne wieczory.

Polacy coraz bardziej nieoczytani

WARTO PRZECZYTAĆ TEN ARTYKUŁ. MOŻE ZMOBILIZUJE KOGOŚ DO CZYTANIA, A MOŻE ZACZNIEMY BARDZIEJ TRAKTOWAĆ ROZBUDZANIE CZYTELNICTWA, JAK JEDNĄ ZE SWOICH PRYWATNYCH MISJI.

Aż 62 proc. Polaków nie miało przez rok kontaktu z żadną książką. Tak źle nie było od początku lat 90.

Co i jak czytamy

Według badań Biblioteki Narodowej i TNS OBOP czytelnictwo w Polsce jest najniższe od 1992 r., gdy rozpoczęto systematyczną obserwację.

Z badań z listopada ub.r. wynika, że tylko 38 proc. Polaków miało przez rok kontakt z co najmniej jedną książką. Nie sprawdzano wprawdzie, w jakim stopniu tradycyjny "papier" został zastąpiony przez nowoczesne technologie (biblioteki cyfrowe, Google Book Search), za to zbadano, kto czyta i kupuje książki, jakie to książki, a także korzystanie z bibliotek oraz oczekiwania wobec bibliotek publicznych.

Wskaźnik czytelnictwa zmniejszył się w niemal wszystkich kategoriach społeczeństwa. Wyjątkiem są mieszkańcy największych, ponad 500-tysięcznych miast (wzrost z 54 proc.w 2006 do 57 proc. w 2008 r.).

- Od 1989 r. jesteśmy na równi pochyłej - mówi Beata Stasińska, współzałożycielka wydawnictwa W.A.B. - Przedtem Polak miał mniej zabawek, książkę traktował jak dobro. Jak dzisiaj ma wyrobić nawyk czytania? Telewizja kusi serialami, poziom księgozbiorów bibliotecznych jest skandaliczny, ceny książek rosną, zmniejsza się liczba recenzji w prasie.

Najwyższy spadek czytelnictwa odnotowano wśród mężczyzn, mieszkańców małych i średnich miast, a także wśród grup postrzeganych jako "czytające": nastolatków, osób z wykształceniem średnim pomaturalnym.

A także internautów. Jeszcze niedawno internet postrzegany był jako sojusznik czytelnictwa - internauci należeli do osób najchętniej czytających książki. Spadek czytelnictwa o 18 proc. w ciągu dwóch lat może wskazywać, że internet nie wspiera, ale zastępuje papierową książkę.

- Najsmutniejszy jest znikanie czytania dla przyjemności - mówi autorka badań Katarzyna Wolff z BN. - Gdyby uwzględnić tylko grupę osób powyżej 20. roku życia i pominąć czytającą z obowiązku młodzież, wynik byłby jeszcze mizerniejszy.

Dlaczego czytamy coraz mniej? Autorzy badań winią stan oświaty, która nie sprzyja wyrobieniu nawyku czytania. Okrojone minima lekturowe, fragmentaryzacja tekstów, omawianie ich pod kątem testów "z kluczem". Nie ma za to mowy o kryzysie ekonomicznym. - Spadek nastąpił jeszcze w okresie prosperity - tłumaczy Grzegorz Gauden, dyrektor Instytutu Książki. - Paradoksalnie zresztą rynek książki przez cały czas się rozwija, wzrasta liczba wydawanych tytułów i obroty wydawnictw. Od początku transformacji ustrojowej jest to wzrost dziesięciokrotny, do 2,5 mld zł rocznie.

Wolff dodaje: - Spadek czytelnictwa i liczby osób kupujących książki nie przekłada się na spadek sprzedawanych egzemplarzy. Następuje za to coraz głębszy podział na nieliczną, ale stabilną grupę osób kupujących coraz więcej, dużo powyżej 12 książek rocznie, i rosnącą rzeszę osób nieczytających w ogóle.

Co na to wydawcy? - Na razie nie odczuwamy kryzysu - mówi Jerzy Illg z krakowskiego Znaku. - Przeciwnie, właściwie co roku odnotowujemy wzrost. Znaczenie ma oczywiście fakt, że Znak to rozpoznawalna na rynku marka. No i mocno weszliśmy w nowy segment - dzięki prężnemu działowi historycznemu.

Polacy kupują jednak coraz mniej pozycji o mniejszym znaczeniu kulturotwórczym. W 2008 r., ci, którzy mieli kontakt z przynajmniej jedną książką, wybierali przede wszystkim popularne powieści: romanse (18 proc.) i kryminały (15 proc.) oraz książki encyklopedyczno-poradnikowe (14 proc.).

- Wydawcy muszą szukać tytułów, które zarobią na pozycje ambitniejsze - mówi Beata Stasińska. - Ambitniejszym brakuje promocji, więc na listach bestsellerów tylko literatura popularna. Jeszcze dziesięć lat temu można było na nich znaleźć noblistów.

Przy rosnących cenach książek najpopularniejszym ich źródłem pozostają biblioteki (40 proc.), zwłaszcza publiczne (27 proc.). W Polsce działa ok. 8,5 tys. bibliotek i 1600 punktów bibliotecznych, zatrudniają ok. 18 tys. bibliotekarzy. W ub. r. przynajmniej raz w bibliotece było 24 proc. Polaków. Spada jednak intensywność uzupełniania zbiorów (z 18 woluminów rocznie na stu mieszkańców w latach 80. do pięciu obecnie).

Mniejsze są państwowe dotacje na zakup nowości i dlatego znaczenie ma "Biblioteka+" - program Ministerstwa Kultury oraz krakowskiego Instytut Książki. Grzegorz Gauden z IK:

- Biblioteki przyszłości to nowoczesne centrum wiedzy i lokalnego życia społecznego. Szerokopasmowy internet, komputery dostępne dla odwiedzających i bibliotekarze przygotowani, by ludzi uczyć ich obsługi, nowoczesna architektura. Prace nad programem ruszyły w ub. roku. To nie jest jednorazowa akcja, to wieloletni program, w który chcemy angażować samorząd terytorialny, bo dziś zdarzają się wójtowie, którzy chętnie pozamykaliby gminne biblioteki. Na szczęście prawo im to uniemożliwia.

Dla "Gazety": Przemysław Czapliński

krytyk literacki, profesor UAM w Poznaniu:

- Nie wpływa na to poziom czy atrakcyjność dostępnej literatury, ani też wielość mediów odciągających uwagę od papierowej książki. W latach 70. grupa najbardziej aktywnych odbiorców telewizji była jednocześnie grupą najaktywniejszych odbiorców kultury. Dziś podobnie jest z internautami. A poziom wykształcenia? W 1989 r. mieliśmy ok. 200 tys. studentów, dziś ok. 2 miliony. Wyższe wykształcenie miało 7 proc., dziś - ponad 12. Dlaczego nie wzrasta odsetek ludzi czytających? Bo w rodzinach zerwana została sukcesja pewnego zwyczaju. Nie tradycji, tylko nawyku. Jeśli ktoś wychował się w rodzinie, w której książki nie stały na półkach, nie rozmawiało się o nich, mała jest szansa, że sam będzie aktywnym czytelnikiem.

Źródło: Gazeta Wyborcza

http://bi.gazeta.pl/im/6/6410/m6410216.jpg

wtorek, 17 marca 2009

Lubię takie książki.

Jan Parys
MIĘDZY LOGIKĄ A WIARĄ
Z Józefem M. Bocheńskim rozmawia Jan Parys
Książka Między logiką a wiarą jest autoryzowanym zapisem dziewięciu rozmów przeprowadzonych z ojcem Józefem M. Bocheńskim (1902-1995) przez Jana Parysa. Rozmowy te odbyły się we Fryburgu (Szwajcaria) w 1986 roku. Ojciec Bocheński pragnął, by książka została opublikowana w Polsce w jednym z państwowych wydawnictw. W lipcu 1987 roku redaktorzy zażądali szeregu skreśleń w tekście, nim podpiszą umowę i zanim książka pójdzie do cenzury. Ojciec Bocheński kategorycznie odrzucił to żądanie i przekazał książkę naszej oficynie celem wydania jej po polsku i po francusku. Książka ta stawia czytelnika oko w oko z człowiekiem nadzwyczajnym, którego osobowość jest ponad miarę dzisiejszych czasów. Nie jest wywiadem-rzeką, kolejną publiczną spowiedzią, tłumaczeniem się z życia. Jest życia tłumaczeniem, przejrzystym i pociągającym swą oczywistością.

Strasznie lubię właśnie takie wywiady- rzeki. Może dla tego, że brakuje mi osób starszych, mądrych w moim otoczeniu, które by się mogły ze mną podzielić swoim doświadczeniem życiowym.
Niestety moi dziadkowie nie żyją od wielu lat, a kiedy miałam ich blisko siebie, to byłam dzieckiem, które nie mogło jeszcze o wszystkim usłyszeć i zrozumieć.

niedziela, 15 marca 2009

Małe pragnienia.

Pewnie dla tego, że w TVP powtarzają teraz serial "DALEKO OD SZOSY" ja nabrałam ogromnej chęci aby nabyć taki komplet 4 dvd. Niestety jako osoba poszukująca pracy będę musiała trochę poczekać.
I tutaj powiem, że jest to jeden z moich najulubieńszych seriali.
A na razie do tego pragnienia jest mi tak daleko, jak do szosy.

sobota, 14 marca 2009

FILM O PASJI I MUZYCE.


Ten melodramat rozgrywający się podczas II Wojny Światowej porusza kontrowersyjny temat fanatycznej wiary w ideologię, a także pokazuje, jak głęboka pasja do muzyki może odmienić życie. Ambitna młoda kompozytorka Urszula Scheuner ma dwie obsesje: Hitlera i muzykę. Jest opętana przez kult Fuhrera oraz pragnienie osiągnięcia wielkiej kompozytorskiej sławy. Po odrzuceniu jej kandydatury przez konserwatorium muzyczne, Urszula wykorzystuje swoje zaręczyny z wysoko postawionym oficerem SS, aby uzyskać posadę asystencką u sławnego kompozytora Hannsa Brocha, tajnego opozycjonisty reżimu nazistowskiego, który wbrew swym przekonaniom ma skomponować kantatę na 50 urodziny Hitlera. Gdy dochodzi już do spotkania Urszuli z Brochem, dla mnie zaczyna się najciekawsza część filmu. Głębokie spojrzenie na psychikę kobiety zniewolonej ideologią. Rodzi się uczucie pomiędzy tym dwojgiem, bardzo różnych ludzi, a może wcale nie tak różnych jak by się mogło wydawać. Uczucie, to nie jest, tak od razu rozpoznane i akceptowalne. Zdumiewać może przemiana Urszuli, jej dojrzewanie.
Polecam gorąco. Nie będę tutaj ukrywała, że Urszula bardzo mnie zainspirowała jako postać. Ten film na pewno zapewni wszystkim niezapomniane wrażenia.


tytuł oryginalny: Hitlerkantate
rok produkcji: 2005
czas trwania: 124 min.
napisy: polskie
format obrazu: 16:9
dźwięk: niemiecki DD 5.1, polski (lektor)

czwartek, 12 marca 2009

Mikroteologie- Maciej Bielawski

Posłowie:


„Teologia moja jest pracą i ćwiczeniem. To niezliczone godziny lektur i rozmów oraz tropienie śladów Boga Ukrytego w naturze, w historii, w kulturze. To pełne słów i obrazów rozmyślania, jak i długie spacery po niewymownej pustce. To ciągłe przechodzenie, od zniechęcenia do entuzjazmu, od emocji do spokoju, po kładce Słowa nad przepaścią rozpaczy ku ziemi nadziei. Teologii tej towarzyszy nie kończąca się praca oczyszczania mego serca, na którego obrzeżu czasami wyrasta źdźbło zrozumienia."
Teologia, którą uprawia i którą żyje Maciej Bielawski jest, jak napisał w posłowiu do książki Michał Paweł Markowski, trudna do uchwycenia w jednej formule. To próba rozumienia siebie poprzez Boga, ale i Boga przez własne życie. ”Wiara - bowiem - jest wiarą w zdarzenie, nie w instytucję. Wiara jest wiarą w Niewidzialne, a nie w widzialne. Wiara jest wiarą w Chrystusa, a nie w Kościół. Skoro tak, to Kościół nie może być jedyną drogą prowadzącą do Zdarzenia. Jest raczej tak, że Zdarzenie musi być odtwarzane nie za pomocą martwego języka, lecz za pomocą innych zdarzeń, które Bielawski nazywa spotkaniami."

ISBN 978-83-61568-04-9

Mikroteologie

FRAGMENT

Teologia, którą uprawiam,
jest nasłuchiwaniem i zapatrzeniem się, jest zadziwieniem się i zamyśleniem. Jest stylem bycia i sposobem na życie. Teologia ma jest ruchem serca, które sam Bóg zwraca ku sobie. Zarazem nakazuje mi On rozglądać się, szukając Go wszędzie, oraz z uwagą wglądać w świat i we mnie samego. A wszystko to dlatego, że to sam Bóg zwrócił się ku mnie.
W ruchu tym, który wprost jest teologią, wracam do siebie i do istoty rzeczy. W nim to wierzę, że Bóg jest i wie, dlaczego, po co i kim jestem, gdyż to On zechciał, bym zaistniał. Stąd też w głębi serca nieustannie przechodzę od niebytu do istnienia, w sobie przeżywając akt stworzenia. Równocześnie doświadczam ciągłego przejścia od grzechu do łaski i z ciemności do światła. Rdzeniem tej teologii jest krzyk mego serca zwrócony w Duchu Jezusem ku Ojcu: Zmiłuj się! Na skrzydłach tego krzyku wracam do Boga, a w Nim do siebie i do świata.
Teologia moja jest pracą i ćwiczeniem. To niezliczone godziny lektur i rozmów oraz tropienie śladów Boga Ukrytego w naturze, w historii, w kulturze. To pełne słów i obrazów rozmyślania, jak i długie spacery po niewymownej pustce. To ciągłe przechodzenie od zniechęcenia do entuzjazmu, od emocji do spokoju, po kładce Słowa nad przepaścią rozpaczy ku ziemi nadziei. Teologii tej towarzyszy niekończąca się praca oczyszczania serca, na którego obrzeżu czasami wyrasta źdźbło zrozumienia.
Zdarza się, że przeświadczenia tych zrozumień odsłaniam. Dzieje się to na różne sposoby. Czuję się pod tym względem kimś uprzywilejowanym, gdyż okazji takich mi nie brakuje i wiem, że są to ważne chwile, w których „moja” teologia naprawdę się wydarza i staje. Czasami więc mówię do innych, za innych, z innymi — w kościele, w uniwersyteckiej auli, na ulicy, w moim mieszkaniu i wszędzie tam, gdzie na drodze życia wydarza się Spotkanie. Innymi razy piszę — list, wiersz, esej, książkę. Czasami teologię moją maluję farbami, czasami wygrywam dźwiękami, czasami wyśpiewuję pieśnią. To wszystko jest dla mnie uprawianiem teologii.
Czasami moje teologizowanie jest spacerem, czasami siedzeniem w bezruchu. Innym razem przemawia modlitewnym gestem, kiedy indziej aktem okazanej pomocy lub wołaniem o nią. Towarzyszy temu wszystkiemu napięcie właściwe tworzeniu i świadomość bycia narzędziem. W moim teologizowaniu czuję się spowity w ciemności i nanizany na światło. Czasem zauważam, jak moje teologizowanie rozjaśnia oblicza innych. Kiedy indziej pytam się: po co, dlaczego, czemu akurat ja, dla kogo? Innymi razy zaś moje teologizowanie jest aż-i-jedynie całożyciowym aktem w teatrze Jednego Widza, bezgestnym tańcem w obliczu Jedynego Świadka.
Mam wrażenie, że to nie ja uprawiam teologię, ale że jestem przez nią uprawiany. To bowiem sam Bóg jest moją teologią, a ja jedynie Jego teologiem. To nie ja Go uprawiam, to On uprawia mnie. Wraz z innymi i z całym światem jesteśmy Jego ogrodem.

Myśl o Krakowie

CZESŁAW MIŁOSZ - W KRAKOWIE

Na granicy świata i zaświatów, w Krakowie.
Tup tup po wytartych flizach kościołów,
Pokolenie za pokoleniem. Tutaj coś zrozumiałem
Z obyczaju moich sióstr i braci.
Nagość kobiety spotyka się z nagością mężczyzny
I dopełnia siebie swoją drugą połową
Cielesną albo i boską,
Co pewnie stanowi jedno,
Jak nam wyjawia Pieśń nad pieśniami.
I czyż każde z nich nie musi wtulać się w Wiecznie Żyjącego,
W jego zapach jabłek, szafranu, cynamonu, goździków, kadzidła,
W Niego, który jest i który przychodzi
Z jasnością jarzących się woskowych świec?
I On, podzielny, dla każdego osobny,
Przyjmuje w opłatku jego i ją do wnętrza, w ich własny płomień.
Przesłaniają blask tkaniną swoich mszystomglistych strojów,
Noszą maski z jedwabiu, porcelany, mosiądzu i srebra
Żeby nie myliły twarze, pospolite.
Krzyżyki na marmurze będą ozdabiać ich groby.


Wiersz pochodzi z tomiku Druga przestrzeń, Wydawnictwo Znak, Kraków 2002.

środa, 11 marca 2009

POMOC DLA "TYGODNIKA POWSZECHNEGO"

Jako stała czytelniczka i entuzjastka "TYGODNIKA POWSZECHNEGO" pozwalam sobie na przytoczenie APELU Redaktora Naczelnego „Tygodnika”, ks. Adama Bonieckiego, jaki ukazał się w ostatnim numerze gazety, w związku z trudnościami finansowymi, z którymi boryka się ten wyjątkowy tygodnik. Może, ktoś kto może zacznie kupować ten wspaniały periodyk. Zachęcam bardzo gorąco. Mam nadzieję, że pomoc będzie skuteczna i problemy finansowe uda się pokonać.

Apel o pomoc dla "Tygodnika"

Drodzy Czytelnicy i Przyjaciele, kryzys finansowy, którego skutki dotknęły już wiele przedsiębiorstw, wydawnictw i gazet, a w konsekwencji – konkretnych ludzi, dotyka także nas. „Tygodnik Powszechny”, który zawsze był nastawiony bardziej na pełnienie misji niż na zysk, znalazł się w sytuacji tak poważnego zagrożenia, że uznaliśmy za konieczne Was o tym poinformować.

Od ponad sześćdziesięciu lat nasze pismo pełni rolę jedyną w swoim rodzaju – jest pismem polskich katolików i zarazem pismem polskiej inteligencji, niekoniecznie poczuwającej się do związków z Kościołem. W okresie PRL-u byliśmy głosem niezależnej opinii publicznej, po 1989 r., kiedy na rynku mogło pojawić się wiele innych tytułów, sytuacja w oczywisty sposób uległa zmianie. W 2007 r. stało się jasne, że „Tygodnik” w dawnej formule nie przetrwa: konieczne były reformy, których przeprowadzenie umożliwiło dokapitalizowanie spółki przez nowego wspólnika, grupę ITI (należy podkreślić, że umowy z ITI zapewniły całkowitą niezależność redakcji w zakresie linii programowej i spraw personalnych).

Wprowadzane w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zmiany przyniosły efekty. Mimo spadków sprzedaży innych tytułów, sprzedaż „Tygodnika” zaczęła rosnąć (w roku 2008 o 10 proc.), zwiększyła się liczba cytowań „TP” w ogólnopolskich mediach, a także liczba odwiedzin na naszej stronie internetowej (w lutym 2009 – 590 tys. tzw. unikalnych użytkowników). O tym, że „Tygodnik Powszechny” jest potrzebny i nadal spełnia swoją rolę, świadczą także Wasze listy, żywy udział w debatach, głosy na spotkaniach, w których mam okazję brać udział.

Oczywiście „Tygodnik” nigdy nie będzie pismem popularnym ani masowym. Nie może zejść poniżej pewnego poziomu i zawsze będzie wymagał pewnego wysiłku intelektualnego, jednym słowem: będzie adresowany do normalnego, polskiego inteligenta. Jako pismo katolickie stanowi namacalny dowód wolności myśli w Kościele, bywa bowiem krytyczny, stawia trudne pytania i zmusza do myślenia. Ośmielamy się sądzić, że bez niego Polska byłaby uboższa i że uboższy byłby także polski Kościół.

Proces stopniowej poprawy sytuacji pisma zakłóciły skutki kryzysu. Staraliśmy sobie z nimi radzić: na wzrost cen papieru zareagowaliśmy podniesieniem ceny pisma, co spotkało się ze zrozumieniem Czytelników i nie odbiło się negatywnie na sprzedaży „Tygodnika”. Katastrofalne okazało się załamanie rynku reklam, które dotknęło wszystkie media, prasę zaś w szczególności. Co prawda nigdy głównym źródłem przychodów „TP” nie były reklamy, niemniej ich brak dramatycznie zakłócił naszą równowagę finansową.

Robimy to, co możliwe, by te straty rekompensować, zabiegamy o pozyskiwanie na konkretne projekty pieniędzy z różnych źródeł: krajowych i unijnych, co jednak nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wniesiony przez ITI kapitał wydobył „Tygodnik” z trudnej sytuacji, ale nie zapewnia wyjścia z zapaści. Powiedzmy wprost: zagrożona jest dalsza egzystencja pisma.

Dlatego dziś, w godzinie kryzysu, ośmielamy się zwrócić do Was z prośbą o pomoc.

Pomocą będzie przeznaczenie 1 procentu od podatku dochodowego PIT na Fundację Tygodnika Powszechnego (tej pomocy doświadczaliśmy zresztą od Was już w latach poprzednich).Pomocą będzie każdy nabyty przez Was numer pisma, pomocą i promocją pisma będzie również nabycie dodatkowego numeru jako daru dla krewnych czy przyjaciół. Obserwowany w ostatnich miesiącach wzrost sprzedaży jest w obecnej sytuacji wciąż zbyt powolny.

Naszych Internetowych Czytelników prosimy: sięgnijcie także po wydanie papierowe.

Zbawienną w tej fazie pomocą będzie wreszcie każde doraźne wsparcie Fundacji Tygodnika Powszechnego, z przeznaczeniem na potrzeby zagrożonego pisma.

Liczymy też na to, że naszym zmaganiom z kryzysem towarzyszyć będą Wasze życzliwe uczucia, dobre słowo i modlitwa.

O podobną pomoc zwróciliśmy się do Czytelników tylko raz, w 1957 r., kiedy postanowiliśmy powołać do życia wydawnictwo Znak, co dzięki hojności donatorów okazało się możliwe. Dziś, wobec narastającego kryzysu, zwracamy się z takim apelem po raz drugi. O przebiegu akcji będziemy informowali na bieżąco: Wasze zaangażowanie zobowiązuje do tego, aby nasze działania były transparentne, a zapoznanie się z nimi – dostępne dla tych, którzy w jakikolwiek sposób zdecydują się nam pomóc.

Numer konta Fundacji Tygodnika Powszechnego:
DB PBC S.A. 31 1910 1048 2006 1845 1121 0001

Informacje o sposobie przekazywania nam 1 procentu publikujemy w najnowszym numerze "TP" na str. 34.


KS. ADAM BONIECKI jest redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”.

wtorek, 10 marca 2009

8 marca z Ukochanym.





Ze sporym opóźnieniem pokazuję zdjęcia z 8 marca. Po obiedzie Ukochany zabrał mnie na piękny spacer. Na ostatnim zdjęciu, to już po mnie widać, że bardzo rozanielona byłam. Pogoda była wręcz idealna na takie piesze wycieczki. Oprócz tego dostałam nowy film. Już go obejrzeliśmy, wkrótce pewnie zamieszczę tutaj małą recenzje. Jak na razie nie wiem jak zabrać się za opisanie tego filmu.

A dzisiaj oczywiście Dzień Mężczyzny, tak więc dla Ukochanego była specjalna kolacja, dużo słodkości i prezencik. A i śliwki były, a dla czego śliwki, bo egzotyczne jak dla nas to owoce w zimowym czasie. A późnym wieczorkiem będziemy oglądali film. Mam nadzieję, że będzie wciągający. Ech..doprawdy niewiele trzeba aby dni były wyjątkowe.

niedziela, 8 marca 2009

Poranne jabłka zjadanie.



Moment uchwycony i podejrzany przez Ukochanego.

O Paryżu czytać można w nieskończoność.

MÓJ PARYŻ-FRANCISZEK ZIEJKA

Paryż należy niewątpliwie do najpiękniejszych miast świata. Dumni są ze swojej stolicy Francuzi, podążają od wieków do niego cudzoziemcy. Doczekał się wspaniałej legendy jako miasto artystów i poetów, nadsekwańskich bukinistów i włóczących się po ulicach clochardów, jako miasto pełne skarbów sztuki, Notre Dame i Louvre'u, Montmartre i Montparnasse... Autor niniejszej książki miał szczęście mieszkać w tym mieście przez cztery lata. Pracował w latach 1984-1988 w Institut National des Langues et Civilisations Orientales jako lektor i wykładowca języka oraz literatury polskiej. Skorzystał z nadarzającej się okazji, aby przygotować w oparciu o materiały znajdujące się w tamtejszych bogatych archiwach i bibliotekach prace, które zebrał w niniejszym tomie. Oprócz „Dziennika paryskiego", znajdzie Czytelnik w tej książce szereg studiów o życiu polskiej kolonii w Paryżu na przełomie XIX-XX w., ale także o dziejach Biblioteki Polskiej w Paryżu, o paryskiej przygodzie „Halki" Moniuszki czy o kłopotach paryskich Tadeusza Boya Żeleńskiego. Książka jest drugim - po „Mojej Portugalii" - ogniwem przygotowanego przez Autora „tryptyku europejskiego". Część trzecia pt. „Moja Prowansja" ukaże się niebawem.

Od najdawniejszych czasów Paryż podbijał serca Polaków. Rzesze naszych rodaków wędrowały w czasach narodowej niewoli do Paryża w poszukiwaniu schronienia i szansy swobodnego działania na rzecz zniewolonej Ojczyzny. Od wieków podążali i nadal podążają do Paryża poeci i pisarze, a także artyści. W dwudziestoleciu międzywojennym pojawiła się w tym mieście wielotysięczna gromada naszych rodaków szukających pracy i zarobku...

...Jak widać, także i ten tom " tryptyku europejskiego" jest swoistym moim pamiętnikiem z czterech lat spędzonych w stolicy Francji. Pamiętnik to nietypowy, złożony bowiem z różnorodnej materii. Daje on jednak wyobrażenie o moich zatrudnieniach naukowych w czasie pobytu w Paryżu. Mam nadzieję, że jego lektura przyniesie czytelnikom nieco radości, że dowiedzą się o sprawach szerzej nieznanych, które potwierdzą siłę związków kulturalnych i literackich polsko-francuskich. Tego im i sobie w każdym razie życzę.

fragment Przedmowy

W Paryżu do tej pory nie byłam, myślę, że może któregoś dnia się tam zjawię. Książkę polecam szczególnie tym, którzy lubią odnajdywać polskie ślady. Sporo z historii polskiej emigracji. Wartościowa i mądra jest to pozycja. Ja przyznaję, że spędziłam przy niej bardzo miłe popołudniowe godziny.
Ostatnio w związku z poszukiwaniem pracy mam jakoś mniej czasu na czytanie, bo już tak mam, że do czytania potrzebuję spokojnej głowy, abym mogła czytać. A, że na rynku pracy jest katastrofa, więc tym bardziej głowa niespokojna. Od zaraz mogę zostać domokrążcą lub telemarketerem... A w tym się nie odnajduję, wiem, bo niestety coś z tego już próbowałam.
Ale rzeczywistość rzeczywistością, a książek wciąż na szczęście interesujących do przeczytania przybywa.

piątek, 6 marca 2009

POETYCZNIE

http://republika.pl/blog_fe_3985449/5300756/tr/maliny.jpg

Leśmian Bolesław

W malinowym chruśniaku

W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.

Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.

Duszno było od malin, któreś, szapcząc, rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.

I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.

I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu,
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.


DLA UKOCHANEGO...ACH..I NIE WIEM JAK SIĘ STAŁO, W KTÓRYM OKAMGNIENIU...

środa, 4 marca 2009

CIEPŁY OBRAZ...


Opowieść dorosłego mężczyzny o jego dzieciństwie. O tym w jaki sposób stał się dorosłym i co wpłynęło na to, że mimo swej dorosłości jest w dalszym ciągu "dużym chłopcem". Wraca do lat dziecięcych gdy jego przyjacielem był opóźniony w rozwoju chłopak- a właściwie mężczyzna w sile wieku o psychice dziecka- świetna kreacja Robina Williamsa. Przypomina sobie cały szereg zdarzeń, które pozostawił nie zakończone, ludzi do których obiecał powrócić.... Zwierza się ze swoich wspomnień i rozterek - żonie.... Ona namawia go na podróż w miejsca z dzieciństwa. Powrót jest niesamowitym przeżyciem, dającym siłę i dojrzałość, pozwalającym stać się głównemu bohaterowi człowiekiem odpowiedzialnym - a przede wszystkim wielką radość z życia...

Piękny film, bo historia jest piękna no i już... Doskonały film wieczór przy lampce wina. Film nie jest dziełem ambitnym, ale zapewne wartym obejrzenia.