poniedziałek, 23 marca 2009

Wiesław Romanowski Ukraina. Przystanek Wolność

Tak jak dzięki palcom i dotykowi poznajemy wstępnie fakturę płótna, tak rozmowa z milicjantem stanowi dla nas zwykle pierwsze wrażenie w zetknięciu z państwem. Bliższy i częstszy kontakt może sprawić, że zaczniemy te wrażenia systematyzować, łączyć ze sobą, porównywać. Może nawet pojawić się pokusa opisania milicyjnej wersji państwa, sformułowania społecznej teorii milicji. Milicja w okresie Leonida Kuczmy to jeden z najlepszych obrazów systemu. Tutaj widać jego istotę, psychologiczną głębię. Pewnie przesadzam. Może to tylko anegdoty z czasów budowy oligarchicznego państwa? Podobne do dowcipów z okresu budowy Nowej Huty pod Krakowem?
Pierwsze spotkanie z ukraińskim milicjantem miałem zaraz za granicą — przekroczyłem prędkość na obszarze zabudowanym. RozŹmowa była krótka: „Masz pieniądze?” — chodziło o hrywny. „Nie, nie mam, mam dolary”. „A co my tu z dolarami zrobimy... A może masz papierosy?” „Mam”, mówię i biegnę do samochodu, okazuje się jednak, że w paczce są trzy ostatnie sztuki; przynoszę: „Dobra, dawaj dwa, jeden sobie zostaw”.

Milicjantów było dwóch, każdy z nich „dostał” po papierosie, było więc po równo, czyli sprawiedliwie. Trzeba się dzielić — to fundamentalna zasada obowiązująca obywateli nowego państwa i ich gości.

Zatrzymuje mnie milicjant pod Żytomierzem. Letni dzień, droga prawie pusta. „O co idzie?”, pytam. „O nic, wszystko w porządku. Widzę, że pan z Polski, chciałem porozmawiać. Jak tam u was, lepiej?” „Lepiej”, odpowiadam lekko zirytowany. Rozmawiamy o Wałęsie (milicjant służył w Legnicy podczas stanu wojennego w Polsce), o Jaruzelskim, o rakietach jądrowych: „Ukraina niepotrzebnie je oddała”, twierdzi, „teraz nikt się z nami nie liczy”. Widzę jednak, że strasznie mu się nie podobam i chętnie by mi czymś dopiekł, czeka tylko na okazję. W końcu wypala bez okazji, ot tak, bym wiedział, co on o mnie myśli: „A co tam ta wasza Polska, co wy potraficie? Nic, tylko sprzedać, kupić, coś zakręcić, nic nie macie. Na świecie są tylko dwa bogate kraje, Ameryka i Ukraina, nikt więcej”.

Kijów, niedzielny poranek. Schodzę do samochodu, a tam nie ma tablic z numerami rejestracyjnymi. Za wycieraczkami kartka informująca, że tablice są do odebrania w komisariacie przy ulicy Łesi Ukrainki. Idę. Przed komisariatem kolejka, wszyscy stoją po tablice. W końcu wchodzę. Za biurkiem siedzi roześmiany jegomość w mundurze, wokół biurka stosy numerów rejestracyjnych. „Co pan sobie myśli, to bezprawie”, zaczynam rozmowę. „O, pan z zagra nicy, widzę. Proszę się nie denerwować, bardzo pana proszę, zaraz wszystko wyjaśnimy”, sprawdza, odnotowuje coś w dużym zeszycie, odnajduje moje tablice i oddaje razem z dokumentami. „Widzi pan, u nas kradną samochody. Postanowiliśmy, to taki nasz pomysł, tylko na naszym posterunku, że zabierzemy numery ze wszystkich samochodów z rewiru i tym samym właściciele samochodów będą musieli do nas przyjść z dokumentami. Jeśli taki nie przyjdzie, to znaczy, że samochód jest kradziony i można go odholować na nasz parking; a jeśli przyjdzie, to sprawdzimy, prosta sprawa”. „Coś takiego”, mówię, „fiu, fiu, ale pan to wymyślił”. „A co”, odpowiada, „u pana w kraju tak się nie robi?”. „Jeszcze nie, ale wszystko przed nami”.

Brak komentarzy: