czwartek, 9 lipca 2009

ZESZYTY LITERACKIE NR 106

Przypominamy tekst podpisany J. C. ogłoszony w "Zeszytach Literackich" 1984 nr 5:

Image Miron miał wielu przyjaciół. Byłem jednym z nich. Po wyjściu z sanatorium w podwarszawskim Aninie zadzwonił do mnie: przyjdź w poniedziałek. Dwa dni przed umówionym spotkaniem dowiedziałem się, że nie żyje.
Ostatnio znowu widywaliśmy się często. Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych (mówił zawsze "Ameryka") późną jesienią zeszłego roku zachodził do mnie, słuchaliśmy płyt, czytał mi "Stepy amerykańskie", "Kabaret Kici Koci", te ostatnie wiersze cyklu, pisane już w stanie wojennym.
Wiersz ostatni, "Chorobę", poznałem po jego śmierci. Pisze w nim: "jeszcze się czają niemożliwości". Różnie można to rozumieć. Może chciał jeszcze raz podjąć próbę - zdawałoby się niemożliwą właśnie - pogłębienia swojej wizji świata poprzez kolejną odmianę gatunku literackiego? Był poetą tak odważnym... Parę razy wspomniał o tym w czasie naszych ostatnich spotkań. Nudzi mnie to pisanie, mówił. No to co zrobisz, co robisz? A, piszę listy. No to pisz listy.
Innym razem, już w sanatorium, zaprowadził mnie do wywieszonego na ścianie korytarza planu pomieszczeń pawilonu, w którym leżał. Patrz, taki planik. Idealne miejsce dla intrygi kryminalnej. Tutaj są pokoje chorych, tutaj wokoło. Ten korytarz. Tutaj są pielęgniarki. Wszystko się kręci dookoła, można się pomylić, albo pomylić specjalnie. Nie wiadomo, wszystko jest możliwe. No jak?
Nie wiem jak. Był od lat wiernym czytelnikiem listów, kryminałów i pamiętników. Może popchnąłby go w którymś z tych kierunków nagromadzony - z latami lektur - magazyn słów, używanych przecież w tych tekstach tak bardzo specjalnie. Wiem tylko, że gdyby rzeczywiście napisał kiedyś powieść kryminalną, byłby to kryminał genialny, i że bardzo chciałbym dostawać od Niego listy.
W sanatorium w Aninie byłem jakoś po dwudziestym maja. Opowiadał mi wtedy z zadowoleniem o tym, jak - przywieziony przez jedną z przyjaciółek - jego "Zawał" przeczytali kolejno wszyscy sanatoryjni lekarze, i jak mówili mu, że chcą się zwrócić do PIW-u o nowe wydanie tej książki. Uważali, że jej lektura może być bardzo pomocna w procesie rehabilitacji: taki dzielny pacjent, wzorowa postawa - mówili - może służyć za przykład.
Dzielny pacjent nie czuł się dobrze wychodząc z sanatorium. Był osłabiony. W ciągu dwóch czerwcowych posanatoryjnych tygodni - a zamieszkał wtedy u przyjaciół na Hożej - tylko jeden jedyny raz był na spacerze: na Placu Konstytucji. Ten warszawski piechur. Przedtem jeszcze, w marcu czy kwietniu, w szpitalu na Grenadierów (gdzie drugiego dnia pobytu, na oddziale reanimacyjnym, napisał prześliczny "Kabaret", zaczynający się od słów: "W mym półgrobie piszę Tobie obiecane tango...") gawędziliśmy o wierszach księdza Baki. Okazało się, że ma z księdzem Baką znajomość, starą, jeszcze z czasów dzieciństwa. Wygrzebał kiedyś z biblioteki dziadka tomik Baki i przeczytał. Miał wtedy dwanaście, może czternaście lat. Potem już do Baki nie wracał, ale teraz właśnie sobie o nim przypomniał - powiada - i nawet spisał wspomnienie, o, jest tutaj, w kopercie. Więc po paru dniach przyniosłem mu jakieś dziewiętnastowieczne wydanie Baki. Pod poduszkę go nie schował, ale czytał z przyjemnością.
A jeszcze wcześniej, w połowie lutego, parę dni przed tym drugim zawałem, widziałem go na wielkim, prywatnym czytaniu jego tekstów "amerykańskich". Był w bardzo dobrej formie, wesoły, bawił się z kotem domowym i czytał, wspaniale. W Ameryce trochę zeszczuplał, wyglądał na zdrowego. Choroba powróciła więc niespodziewanie. Jeszcze potem pisał, ale już niewiele.
Trzeci i ostatni zawał przyszedł tak nagle, że już go nie opisał. Pogrzeb miał Miron bardzo ładny. Ksiądz Twardowski powiedział w kościele kilka prawdziwych słów, a nad grobem, na ukochanych Mirona Powązkach przemawiał Błoński. Odczytano też list Miłosza, krótki, chyba go dobrze zapamiętałem: "Kochany Panie Mironie. Rad jestem, że odwiedziłem Pana będąc w Warszawie i że odbyliśmy rozmowę telefoniczną pomiędzy Kalifornią i Nowym Jorkiem podczas Pana wizyty w Ameryce. Zawsze chciałem wyrazić mój podziw dla Pana twórczości, której istotą była dobroć i ten stosunek do opisywanych ludzi, który nazywa się miłość. Powtarzam to teraz, po Pana śmierci".
Jakoś długo nie mogliśmy się rozejść.

J.C.

Brak komentarzy: