Odnajdziesz tutaj moje myśli na temat historii,literatury,poezji,życia i śmierci.Sztuka jest uprzywilejowana na tych stronach,ona nadaje sens i smak życiu.Jeśli jesteś zainteresowany,czytaj,najlepiej przy kawie.Może odnajdziesz tutaj coś co cię zainspiruje.A może sam napiszesz do mnie kilka słów w komentarzu, które staną się inspiracją dla mnie.
czwartek, 28 sierpnia 2008
MIĘDZY SŁOWAMI-FILM REWELACJA!
"Między Słowami" to historia dwójki bohaterów tymczasowo przebywających w metropolii Tokyo. Ona - mężatka od dwóch lat, większość czasu spędza sama, gdyż jej mąż-fotograf non-stop wychodzi na cały dzień do pracy. On - mężczyzna w kwiecie wieku, znany aktor i prezenter z reklamy, żonaty od 25 lat. Oboje najwyraźniej znudzeni pobytem w Japonii, a nawet swoim małżeństwem (mimo różnego "stażu"). Wszystko się zmienia, gdy przypadkiem się poznają - dwie różne osobowości, wiele ich różni, ale równie dużo wbrew pozorom łączy. Te dwie zagubione dusze, zdezorientowane otoczeniem, gdzie panuje jakże duża odmienność - od kultury i zachowania poczynając, a na obcym języku kończąc. Jednak po poznaniu, Bobowi i Charlotte wszystkie przeszkody staną się obojętne... Obraz Sofii Coppoli, nominowany do Złotej Statuetki, jak dla mnie nie jest filmem oscarowym, ale to naprawdę przyjemna i ciepła opowieść, którą miło się ogląda, a cały film posiada pewnego rodzaju swoisty urok. Dobre aktorstwo (para Bill Murray & Scarlett Johansson) oraz ciekawa, niedopowiedziana końcówka, pozostawiona do interpretacji widza. No i znakomita oprawa muzyczna.
Wczoraj wieczorem oglądaliśmy ten film razem z Ukochanym,zachwycająca opowieść,która pozostanie na długo w naszej pamięci.Warto obejrzeć i warto mieć na stałe w swojej filmotece.B ył to niezwykle przyjemny wieczór we dwoje,my blisko siebie,wpatrzeni w dobry obraz filmowy.Film wartościowy!
środa, 27 sierpnia 2008
ADAM ZAGAJEWSKI- BRAMA
wtorek, 26 sierpnia 2008
myśl
„Un ami perdu héritage du temps [Utracony przyjaciel – zysk na czasie. – przyp. red.], pisze gdzieś Jean Rostand. Czasu i tak brak, bo ‘każde puste miejsce’ zajmują inne sprawy, a un ami perdu smuci.
I znów wtedy muśnięta świadomość, modlitwa, zgoda z wolą bożą, przyjąć życie.
To wszystko nie czucie a podczucia, podpaniki, które przychodzą zawsze prawie te same, teraz nieoczekiwanie po długim okresie pogodnym wewnętrznie i bezmyślnym właściwie, myśl zaczyna znowu żyć i jak maluję, to znaczy jak większą część dnia mogę być sam. Tu znowu malarstwo jest nie celem w sobie a drogą – żeby być twarzą w twarz z czym? Z kim? Duszę się w moim pokoiku, ani się poruszyć, jak malować!”
Józef Czapski, „Dzienniki; Wspomnienia; Relacje”, opr. J. Pollakówna, Oficyna Literacka, b.m.w. 1986, s. 22.
niedziela, 24 sierpnia 2008
O Brodskim
2 VI [1972]. Przyleciałem do Leningradu. Widziałem Josifa, byli u niego Kuszner i Maramzin. Obiad znowu jedliśmy w Wołchowie. Josif w bardzo złym stanie - na granicy załamania nerwowego.
Dopiero co wrócił z Moskwy, gdzie biegał po ambasadach i urzędach. W ambasadzie Holandii wymieniał sto rubli na sto osiem dolarów. "Schody przypominały tylne wejście każdego moskiewskiego domu; potem korytarz, jak w mieszkaniu komunalnym i okienko. Ktoś, komu wymienili mniej, niż chciał, rozbił szybę, dlatego okienko zakrywa kawałek dykty. Po drugiej stronie siedzi rosyjska dama i od czasu do czasu podnosi ten kawałek dykty. Obok rozmowy rodaków. Chciało się wyjść i wyrzygać od tego wszystkiego". [...]Mówiliśmy o Kownie.
Kilka dowcipów J., które zapisuję: "Habeas coitus act" [w nazwie prawa "Habeas corpus act" słowo "corpus" (ciało) zamienione zostało na "coitus" (spółkowanie)]. "Domus mea domus tolerantiae est" ["Dom mój domem publicznym jest"]. [...]
Wspólnymi siłami zebraliśmy (przede wszystkim M.[aramzin]) prawie wszystkie utwory J.: wyszło około pięćdziesięciu tysięcy wersów. Były i kurioza - J. przyznał się do wiersza Ten przepiękny świat, ta rozkoszna uczta, którego autorem jest w rzeczywistości Najman. Kiedy tyle się napisze, nietrudno o pomyłkę, tym bardziej że stylistyka jest tam dość brodskiańska.
J.: "Listę Don Juana też ułożyłem: mniej więcej osiemdziesiąt dam".
Rozmowa z matką J. Marią Mojsiejewną. Historie, które opowiada: J. nauczył się czytać, mając cztery lata, kiedy chcieli go sprawdzić, przyniósł książkę Tako rzecze Zaratustra i zaczął z niej czytać. Męczył ją wiecznie, wypytywał o gwiazdy, o to, jak się nazywają. Pewnego razu, jako pięciolatek, pływając z nią łódką po Wołdze, zapytał: "Przecież odpłynęliśmy już daleko, to kiedy zatoniemy?".
3 [VI 1972]. Ostatni dzień z Josifem.
Fotograf Liowa Poliakow zaprowadził nas do cerkwi na ulicy Pestla. Bywało, że w czasie wojny J. z matką leżeli w podziemiach tej cerkwi, kiedy Leningrad był ostrzeliwany. Widać ją z balkonu Brodskich, kiedy chodziłem do Josifa, zawsze sprawdzałem czas na zegarze z jej wieży. Liowa też wyjeżdża i - jak mówi Josif - "zachowuje się tak, jakby już stamtąd przyjechał". Ma parę ulubionych powiedzonek: "Tak tu, jak i tam zabić mnie może tylko jedno - śmierć". "Człowiek radziecki z bombą - zły człowiek radziecki; człowiek radziecki bez bomby - dobry człowiek radziecki".
Dzisiaj miał nadzieję zawieźć J. do Komarowa - ale J. już tam był przed trzema dniami. Więc skończyło się na fotografowaniu przed cerkwią. Potem zostaliśmy sami. Przez podwórza, żeby pozbyć się ewentualnego "ogona", poszliśmy nad Newę. Spiesząc się, wskoczyliśmy na stateczek odpływający z przystani koło Letniego Sadu i koło Miedzianego Jeźdźca znowu znaleźliśmy się na lądzie. [...]
"Tam nie będę mitem. Będę po prostu pisać wiersze, i to na dobre wychodzi. Chociaż chciałbym dostać posadę - niechby i bezpłatną - konsultanta poetyckiego przy Bibliotece Kongresu, żeby dokuczyć tutejszej bandzie".
"Nadieżda Jakowlewna [Mandelsztam] powiedziała mi: "Cóż, Cwietajewa najlepsze rzeczy napisała na emigracji". Lubię Nadieżdę - nie za jej zasługi czy mądrość, ale za to, że jest człowiekiem naszego z tobą pokolenia".
W odpowiedzi na niektóre moje żale: "Człowiek powinien czasem czuć do siebie nienawiść i pogardę - tak dochodzimy do człowieczeństwa. Zresztą tak je też tracimy. Ale zawsze trzeba pamiętać, że etap, na którym [...] się już znaleźliśmy, jest absolutnie niedostępny dla większości". Ja: "To jak słowa Teokryta u Kawafisa". J.: "Oczywiście".
"Okazało się, że napisałem pięćdziesiąt tysięcy wersów. Dobrych - myślę, że od dwóch do czterech tysięcy. W ubiegłym roku nie mogłem wydusić z siebie więcej niż trzech czy czterech wierszy". [...]
Płynęliśmy wzdłuż najpiękniejszego leningradzkiego nabrzeża. "Tego nigdzie nie zobaczę. W Europie miasta są racjonalne; a to zbudowano na rzece, przez którą właściwie nie da się nawet przerzucić mostu". Ja.: "A jednak jest jeszcze podobne nadbrzeże?. J.: "We Florencji. Zgadłem?". Rzeczywiście zgadł, co miałem na myśli.
Ni stąd, ni zowąd zeszło nam na Antonioniego. J.: "Zabriskie Point to straszna taniocha: Ściągnął scenę z Botticellego i myśli zaraz, że sam jest Botticellim. A tu jeszcze te wybuchy". Ale Powiększenie mu pasuje. "Umiesz prowadzić samochód? Pytam, bo mamy podobną konstrukcję psychiczną ? roztargnienie i tak dalej". Ja.: "Jesteś roztargniony, kiedy piszesz?". J.: "No nie". Ja.: "No właśnie, samochód to mniej więcej to samo. Może to szokująca analogia?". J.: "Nie, nie jest szokująca". W końcu doszliśmy do urzędu pocztowego na Newskim; J. zamówił rozmowę z Wiedniem [...]. I obaj poczuliśmy, że już czas. Dałem mu butelkę malunininkasa [mocnego litewskiego alkoholu], żeby wypili ją z Audenem. [...]
A potem pokazaliśmy sobie znak "V" [zwycięstwa], dwa palce, i to było wszystko.
4 [VI 1972]. Ustaliliśmy, że nie będę go odprowadzać - "żeby uniknąć niepotrzebnych wzruszających sytuacji". Na lotnisko pojechała tylko Era. Teraz, kiedy piszę te słowa, leci.
Wieczorem. Era wróciła koło południa. Poszliśmy z nią do rodziców Josifa. Odprowadzało go w sumie siedemnaście osób. Czertkowie, Ochapkin, Jasza Gordin, Romas, Poliakow, Maramzin... Rodziców i Mariny nie było. Celnicy nie puścili rękopisów Josifa - "fizycznie nie zdążymy ich przejrzeć", powiadają. Romas przywiózł je do domu na Litiejnym. Tam na krótko zebrali się wszyscy odprowadzający.
J. żartował i trzymał się dobrze, ale po kontroli celnej, kiedy wyszedł na pięć minut, żeby się pożegnać, był całkiem biały. Pokazał "V" - tylko Era go zrozumiała i odpowiedziała.
O piątej poszliśmy we dwoje na polski film Epidemia. Kiedy się kończył, J. lądował w Wiedniu; leci przez Budapeszt i tam na lotnisku czeka cztery godziny. Po powrocie zadzwoniliśmy do jego rodziców: tak, dał już znać, że jest na miejscu.
A może to wszystko nie jest jeszcze odcięte na wieki. Kto wie, gdzie będzie ten kraj i my sami za kilka lat. Istnieje "prawo natury", które zbliża kraje i kontynenty, i możliwe, że władza radziecka nie poradzi sobie z nim.
Tomas Venclova
tłum. Anna Mirkes-Radziwon, Marek Radziwon
Piękne zdjęcia zrobione przez Ukochanego.
"Nie jestem tożsamy z moimi wszystkimi wrażeniami. Nie potrafię pojąć, jak to możliwe. Nie jestem w stanie zrozumieć kto je odczuwa. A tak na marginesie, kim jest owo ja z trzech poprzednich zdań?".
Emile Cioran, motto do tekstu Piotra Graczyka "Pielewin środkowoeuropejczyk, czyli na pohybel romantyzmowi" ("Przegląd Polityczny" nr 78)
Trochę z Ciorana
W poszukiwaniu formuły, która by wszystkich zadowoliła, natura wybrała śmierć, która, jak to było do przewidzenia, nie mogła zadowolić nikogo (s. 30).
Podczas gdy przedstawiał mi swoje projekty, słuchałem go, nie mogąc zapomnieć, że nie przeżyje tygodnia. Cóż za szaleństwo z jego strony mówić o przyszłości, jego przyszłości! Ale gdy tylko znalazłem się na dworze, dotarło do mnie, że w gruncie rzeczy różnica pomiędzy istotą śmiertelną a umierającym jest niewielka. W tym drugim przypadku absurdalność snucia planów jest tylko trochę bardziej oczywista (s. 31).
Umierając, stajemy się panami świata (s. 41).
Miał nieprzyzwoitość umrzeć.
W istocie, w śmierci jest coś niestosownego. Oczywiście ten aspekt śmierci przychodzi na myśl ostatni (s. 42).
Zaszedłem daleko w poszukiwaniu słońca, lecz ono, nareszcie odnalezione, było mi wrogie. A gdybym tak rzucił się ze stromizny brzegu w morze? Gdy oddawałem się dosyć ponurym rozważaniom, spoglądając jednocześnie na owe sosny, skały i fale, poczułem nagle, jak nierozerwalnie jestem związany z tym pięknym przeklętym światem (s. 45).
Wyjść bez szwanku z życia – tak mogłoby się zdarzyć, ale bez wątpienia nie zdarza się nigdy (s. 48).
Kiedy człowiek znajdzie się pod urokiem śmierci, wszystko odbywa się, jak gdyby znało się ją w poprzednim istnieniu i jakby teraz niecierpliwie pragnęło się ją jak najszybciej odnaleźć (s. 51).
Przez solidarność z przyjacielem, który umarł, zamknąłem oczy i pozwoliłem, by ogarnął mnie półchaos poprzedzający sen. Po kilku minutach wydawało mi się, że postrzegam ową nieskończenie ulotną realność, która wiąże nas jeszcze ze świadomością. Czyżbym dotarł do granicy końca? Chwilę później znajdowałem się na dnie otchłani, nie odczuwając najmniejszych śladów trwogi. Przestać istnieć byłoby zatem czymś aż tak prostym? Bez wątpienia, gdyby śmierć była tylko jednym z wielu doświadczeń, lecz ona jest doświadczeniem unikatowym. Poza tym, co za pomysł odgrywać zjawisko, które przydarza się raz tylko! Nie prowadzi się doświadczeń na tym, co niepowtarzalne (s. 53).
Nie podważa się racji, dla których się żyje, nie podważając jednocześnie powodów, dla których się pisze (s. 54).
Żadna myśl nie jest ani bardziej wywrotowa, ani bardziej uspokajająca niż myśl o śmierci. To bez wątpienia wskutek tej podwójnej właściwości przeżuwa się ją bez ustanku, nie mogąc się bez niej obyć. Cóż za szczęście spotkać wewnątrz tej samej chwili truciznę i odtrutkę, objawienie, które nas i zabija i pozwala żyć, prawdziwy wzmacniający jad (s. 57).
Żeby umrzeć, potrzeba ogromnej pokory. Najdziwniejsze, że wszyscy spełniają ten warunek (s. 59).
W czasie tych uroczystości pogrzebowych mówiono wyłącznie o cieniu, o śnie i o prochu, co się w proch obraca. Potem, bez żadnego przejścia, obiecano zmarłemu wieczną radość i całą resztę. Tak wielka niekonsekwencja zirytowała mnie, więc porzuciłem i popa, i nieboszczyka (s. 60).
Zarówno życie, jak śmierć mają równie mało treści. Na nieszczęście dowiadujemy się o tym zawsze za późno, gdy nie może nam to już pomóc ani by żyć, ani by umrzeć (s. 61).
Umiera się od zawsze, a przecież śmierć nie straciła nic ze swej świeżości. To w tym tkwi sedno tajemnicy (s. 70).
czwartek, 21 sierpnia 2008
Giennadij Ajgi
Pożegnalny
O, widzę ciebie, jak blask w pomarańczy,
kiedy się ją rozkrawa —
twoja cisza oświetlała źrenice
z daleka, nie tknąwszy jeszcze,
jakbyś patrzyła
jeszcze spoza źrenic —
tam, w głębi,
gdzie gorąco i czerwień.
Jakbyś ramionami i szyją
tłumaczyła moim ramionom,
gdzie w bliskości jest mijanie się,
i czy to było krzywdzące,
kiedy było
cichsze od ramion, cichsze od szyi, cichsze
od rąk.
Więc jak otwarte lufciki zapamiętałem
wszystkie twoje imiona dziecięce,
znałem je tylko ja i pozostały
jak śnieg na zewnątrz
zatrzaśniętej bramy —
cichsze od śmierci
i cichsze od ciebie.
środa, 20 sierpnia 2008
ROZMOWY NAD NILEM-FRAGMENT KSIĄŻKI
Podeszła bliżej i pozdrowiła go z wymuszonym uśmiechem. Widać było, że coś nie daje jej spokoju. Dziewczyna krążyła po pomieszczeniu, jakby czegoś szukała.
— Zachowuje się pani inaczej niż zwykle. Coś się dzieje?
— Zgubiłam tu ważne rzeczy.
— Tutaj?
— Miałam je przy sobie jeszcze wczoraj wieczorem.
— A co to było?
— Notatnik związany z moją pracą, a także drobna suma pieniędzy.
— Czy na pewno zgubiła je pani właśnie tutaj?
— Niczego nie jestem pewna.
— Amm Abduh zamiata cały pokój, a rano śmieciarz zabiera odpadki.
— Jeżeli te rzeczy zostały mi skradzione — zastanawiała się, siadając na fotelu — to dlaczego złodziej nie wziął całej torebki? Dlaczego zabrał notatnik, a zostawił portmonetkę?
— Może ją pani upuściła?
— Wszystko możliwe.
— To niepowetowana strata, prawda?
Nim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, barka drgnęła i dały się słyszeć odgłosy rozmowy. Nie zwlekając, poprosiła go, żeby zapomniał o sprawie i w żaden sposób do niej nie powracał, po czym przeniosła się z fotela na swoją poduszkę. Goście pojawiali się kolejno i wkrótce towarzystwo było w komplecie. Anis z zapałem zabrał się do przygotowywania nargili. Był nienormalnie trzeźwy, a w głębi jego duszy skore do psot diabliki czekały tylko, aby wejść do akcji. Rzucił jeszcze Sammarze ukradkowe, szelmowskie spojrzenie i wtedy Mustafa Raszid powiedział do niej:
— No proszę. Teraz już wiemy, że przychodzisz wcześniej, żeby przebywać z Anisem sam na sam.
— Przecież widzisz, że to mój książę z bajki.
— Stuknęła mu już czterdziestka, a my jeszcze jesteśmy młodzi — zauważył Ahmed Nasr. Amm Abduh nieproszony ukazał się koło parawanu.
— W Embabie zatonęła taka barka jak nasza — poinformował.
Wszystkie głowy obróciły się ku niemu z niejakim zainteresowaniem, a Ahmed Nasr spytał:
— Czy ktoś się utopił?
— Nie, ale utonął cały dobytek...
— Cierpimy na brak treści, a nie na brak ludzi — skonstatował Chalid Azuz.
— ...potem przyjechała policja rzeczna...
— Powinna też przyjechać policja obyczajowa.
— Dlaczego barka tonie? — zainteresowała się Lejla.
— Przez niedbalstwo dozorcy — orzekł starzec.
— Albo przez boski gniew, który spada na jej mieszkańców — uznał Chalid Azuz.
Przyjąwszy te słowa do wiadomości, znowu zajęli się paleniem nargili. Po odejściu Amm Abduha odezwał się Ali Essajid:
— Pewnej nocy śniło mi się, że byłem tak wysoki i barczysty jak on.
— Bo w ten sposób starałeś się uciec od rojeń i nałogu — wyjaśnił mu Anis, przerywając swoje zwyczajowe milczenie. Jego komentarz przyjęto ze śmiechem.
— Przed czym to uciekasz, łaskawco? — spytał Ali.
— Przed pustką!
Gdy ucichnął śmiech, Anis kontynuował:
— Wszyscy jesteście łobuzami na miarę tej epoki! Szukacie schronienia w haszyszu i w fałszywych rojeniach...
Starał się nie patrzeć w kierunku Sammary, a rozbawione diabły chichotały w jego duszy. Spojrzenia obecnych zwróciły się ku niemu i posypały się komentarze:
— Nareszcie przemówił! A więc jesteśmy świadkami narodzin filozofa!
— A co powiesz o mnie? — spytał Mustafa.
— Uciekasz przed nałogiem i absolutem. Prześladuje cię świadomość własnej miernoty...
Wśród zgiełku rozpoznał śmiech Sammary, ale nie spojrzał w jej stronę. Wyobraził sobie jej skrywane wzburzenie, wyraz twarzy i to, co teraz przeżywała.
— Wszyscy jesteśmy łobuzami — kontynuował. — Nie mamy pojęcia o moralności. Prześladuje nas okropny demon o nazwie „odpowiedzialność”.
— Warto, aby dzisiejszy wieczór został uwieczniony w historii naszej barki - powiedział Ragab.
— Idę o zakład, że trawkę, którą dzisiaj palimy, przemycono z Moskwy.
— Anis, ty filozofie, a co powiesz o mnie i o Lejli? — zaciekawił się Chalid.
— Jesteś zdegenerowanym anarchistą, ponieważ brak ci przekonań, a może brak ci przekonań właśnie dlatego, że jesteś zdegenerowany. A Lejla to tylko pseudoemancypantka i zdegenerowana narkomanka, a nie jakaś męczennica, jak to sobie sama wmawia.
— Zamknij się! - krzyknęła Lejla.
— A ty, ćpunko jedna — wskazał na Saniję Kamil — uprawiasz poliandrie.
— Wariat!
— Nie, jestem tylko półwariatem, bo jestem też w połowie martwy.
— Jak śmiesz pozwalać sobie na taką bezczelność?
— Sanijo, naprawdę gniewasz się na Anisa? — spytał łagodnie Ali Essajid. — Przecież to nasz dobroczyńca.
— Nie będę tolerowała obrażania mnie w obecności obcych.
Zanosiło się na to, że skończą się żarty i nastanie cisza, ale Ragab powiedział z przekonaniem:
— Wśród nas nie ma obcych; Sammara jest jednocześnie z nami i przeciwko nam.
— Istotnie, jest z nami, ale przeciwko tobie. Tylko tobie — sprostowała Lejla.
— O nie! — zaprzeczył Anis. — Wcale jej nie obchodzi mężczyzna, który w nałogu i seksie szuka ucieczki przed pustką.
— Całkiem przyjemny wieczór, proszę państwa! - zawołał wesoło Ragab.
— Kto by uwierzył, że to ten Anis-milczek.
— Może on przeżuwa jakąś księgę o upadku cywilizacji.
Tkwi we mnie jeszcze bomba, którą zachowuję dla naczelnego dyrektora. Śmiech, wybuchający w moim wnętrzu, musi ustać, żebym mógł widzieć inne rzeczy. Chyba nie pękły łańcuchy cumujące naszą barkę do brzegu! Księżyc w pełni już rzuca się do ataku na kruche drzwi naszego balkonu. Komary pojęły w końcu sekret ich zgubnej fascynacji światłem lampy.
Ragab powiedział do Sammary:
— Nie wyglądasz najlepiej.
Udawała, że nie patrzy na Saniję, ale jej chłodne słowa były skierowane do niej:
— Obcy mogą się tutaj czuć nieswojo.
— O, nie! Sanija jest kobietą uczuciową i mimo miłostek nie przestaje być troskliwą matką.
— Dziękuję ci — rzekła Sanija. — Ty mnie najlepiej wytłumaczysz przed Sammarą.
— Nie przesadzajcie z umacnianiem pokoju, bo się zanudzimy - poprosił Chalid Azuz.
Słychać było bulgotanie wody w nargilach, połyskującej w świetle księżyca. Anis czuł, jak krew tętni mu w żyłach, i wiedział, że nie zazna snu w tę niespokojną noc, że będzie musiał czuwać jak człowiek zakochany bez wzajemności. Powtarzał w myśli wiersze obłąkanych poetów. Cienie obecnych zniknęły i pozostał sam na sam z rozświetloną nocą. Zobaczył jeźdźca na koniu galopującego tuż nad powierzchnią wody. Zapytał go, kim jest.
Jeździec odpowiedział, że nazywa się Omar al-Chajjam i niedawno zdołał uciec przed śmiercią...
Oprzytomniał poruszony widokiem własnej nogi wyciągniętej tuż obok tacy: długa, gęsto owłosiona łydka, wystające kości i skóra jakby wyblakła w niebieskim świetle; duże palce z długimi, zakrzywionymi rzadko obcinanymi paznokciami. Rozpoznał ją z trudem i ogarnęło go zdumienie, że część jego ciała może wyglądać tak obco. Potem usłyszał pytanie Mustafy Raszida:
— Czy naprawdę jesteśmy tacy, jak określił nas łaskawca Anis?
— Nie chodzi tu o żadną ucieczkę ani coś w tym rodzaju, po prostu rozumiemy naszą rzeczywistość, jak nam wygodnie — powiedział Chalid Azuz.
— Nasza barka jest ostatnim schronieniem dla ludzkiej mądrości - orzekł Ali Essajid.
— Czy oddawanie się marzeniom oznacza ucieczkę od rzeczywistości?
— Dzisiejsze marzenia staną się jutro rzeczywistością.
— Czy dążenie do absolutu to też ucieczka?
— Uff, cóż mamy poza tym do roboty?!
— Czy seks to ucieczka?
— Ależ skąd, to przecież samo tworzenie!
— Czy nargile to ucieczka?
— Ucieczka przed policją — jeśli sobie tego życzysz.
— Czy są one ucieczką od życia?
— Są samym życiem!
— Więc czemu Anis nas zwymyślał?
— Bo już dziesięć lat nie błaznował i chciał odpędzić zły urok.
- Całkiem miły wieczór, proszę państwa! — zawołał Ragqb al-Qadi.
Ahmed Nasr upomniał ich, aby zachowywali się nieco ciszej, jeśli nie chcą zmarnować przyjemności tego spotkania. Nargile zataczały swoje końcowe, coraz węższe kręgi. Księżyc wzniósł się i zniknął z pola widzenia. Smutne spojrzenie Sammary było dowodem jej porażki, ale tylko Anis potrafił to wyczytać z oczu dziewczyny. Twarze pozostałych były blade i senne, i wbrew nim samym — poważne. Z zaciekawieniem przyglądając się Sammarze, Mustafa zapytał, co myśli o niedawnej wymianie poglądów.
- Koniec nocy nie został stworzony do dyskusji - podsumował Ragab.
Wszyscy odeszli.
wtorek, 19 sierpnia 2008
Piękna poezja i zdjęcia ukochanego,a kwiaty były dla mnie
JEDWAB DUSZY
nie mówiłem z nią
ani o miłości
ani o śmierci
tylko ślepy smak
i niemy dotyk
biegały między nami
gdy pogrążeni w sobie
leżeliśmy blisko
muszę
zajrzeć do jej wnętrza
zobaczyć co nosi
w środku
gdy spala
z otwartymi ustami
zajrzałem
i co
i co
jak myślicie
co zobaczyłem
spodziewałem się
gałęzi
spodziewałem się
ptaka
spodziewałem się
domu
nad wodą wielką i cichą
a tam
na szklanej płycie
zobaczyłem parę
jedwabnych pończoch
mój Boże
kupię jej te pończochy
kupię
ale co zjawi się wtedy
na szklanej płycie
małej duszy
czy będzie to rzecz
której nie dotyka się
ani jednym palcem marzenia.
niedziela, 17 sierpnia 2008
ZE SZKICÓW PIÓRKIEM...SZCZEGÓLNIE DLA ROWERZYSTÓW
Cyklista literat – Andrzej Bobkowski i "Szkice piórkiem"
17.6.1940
[...] Na dworcu dowiedzieliśmy się, że już żadne pociągi nie odchodzą. Było południe. Przed jakimś bistrem stał tłum ludzi i z wewnątrz dolatywały dźwięki radia. Marsylianka. Podeszliśmy. Zacząłem się pytać, o co chodzi. Zobaczyłem zapłakane twarze kobiet i posępne mężczyzn. W końcu jakiś młody robotnik powiedział mi tonem obojętnym: „Francja prosi Hitlera o zawieszenie broni”. Marsylianka kończyła się i jeszcze raz powtarzała się druga część. Mimo woli powtarzałem w myśli słowa formez vos bataillons – marchons, marchons (twórzmy bataliony – maszerujmy, maszerujmy), a równocześnie uświadomiłem sobie śmieszność tych słów w zestawieniu z sytuacją. Francja prosi o pokój. Miałem ochotę płakać, a uśmiechałem się ironicznie szepcząc zamiast marchons – fuyons (maszerujmy – uciekajmy). Złapałem Roberta za rękaw i powiedziałem: „Zażądali pokoju – koniec”. Obok nas przechodziły zapłakane kobiety, a ulicami pędziły samochody wypełnione obszarpanym wojskiem.
Ochłonęliśmy. Co robić? W tym momencie podszedł do nas Tadzio, uśmiechnięty i uradowany, że w końcu nas spotkał. Tadzia zawsze lubiłem. Z zawodu szofer, urodził się w Warszawie, skąd wywiózł bogatą przeszłość taksówkowo-autobusową i wspaniały język. Tadzio teraz stał, spoglądał na jadące samochody, spluwał i wreszcie sucho stwierdził: „Trzeba stąd koniecznie odpłynąć dalej, a potem zobaczymy”. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to zrobić. Pociągi już nie odchodzą, iść na piechotę nie ma sensu. Tadzio skręcał mozolnie papierosa, czyli „spirocheta” i wreszcie oświadczył, że najlepiej kupić rowery. Zdecydowałem się w jednej chwili. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy sklep. Używanych już nie było i tylko nowe. Tadzio kupił sobie półwyścigówkę za 630 franków, ja doskonałą szosówkę za 715 franków. W sklepie ogarnęła mnie zupełnie dzika i bezsilna wściekłość. Dlaczego ten wspaniały kraj, w którym nowy rower kosztuje jedną trzecią przeciętnego zarobku robotnika, dlaczego ten kraj biorą diabli? Ciągle odczuwam to jako definitywny koniec. To już chyba nie wróci. I może właśnie to uczucie, uczucie bezgranicznego smutku, jest w tym wszystkim najgorsze. Robert pakuje teraz nasze rzeczy. Obawiam się, że te rowery pojadą raczej na nas, a nie my na nich.
18.6.1940
Jedziemy w kierunku Bordeaux. Pod wieczór zjazd w dolinę Creuse. Wieczór zapadał chłodny. Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić.
6.9.1940
Wyruszyliśmy. Wczoraj po południu spakowaliśmy prawie wszystko. [...] Z ciężkim sercem znosiliśmy nasze juki do garażu. Zaczęła się komedia pakowania. Układaliśmy nasze rzeczy przez dwie godziny i rowery zamieniły się w coś w rodzaju dwugarbnych wielbłądów. Na tylnym bagażniku miałem pełny plecak, na tym koc owinięty w gumowy płaszcz, na tym duży chlebak z jedzeniem, a na tym komplet menażek, przyczepiony do chlebaka, czyli do „śpiżarni”. Na przednim bagażniku miałem chlebak z całą bielizną i butelkę wina. Cały ten bagaż ważył około 30 kilo. Rower Tadzia niósł trochę mniej, ale co do ciężaru niemal tyle samo, bo jego plecak upchany był konserwami. Gdy spróbowaliśmy ruszyć rowery od ściany, włosy stanęły nam dęba na głowie. Ledwo można prowadzić, a jak jechać?
[...] Była godzina 10-ta. Spoza chmur wyszło słońce i zapowiedziało ładny dzień. Rowery wyprowadziliśmy za zakręt, bo baliśmy się na nie wsiadać. Wreszcie ja odważyłem się pierwszy. Tadzio za mną. Okropne! Opadł mnie strach. Zdawało mi się, że cały rower gnie się, że rama wichruje i że lada chwila coś trzaśnie. Tadzio zbladł i wyszczękał: „Nie ujedzie ani dwadzieścia kilometrów”. Obaj trzęśliśmy się ze zdenerwowania, skupiliśmy całą uwagę na kierownicy i po kwadransie jazdy przez miasto, wytoczyliśmy się na szosę jak dwa ciężkie czołgi. Tu już szło lepiej. Powoli, powoli rozkręcamy się. Po piętnastu kilometrach ustały drgania w kierownicy, rower przestał się „giąć”. Tadzio stwierdza to samo. Ożywiliśmy się i wrócił nam dobry humor.
[...] Koło drugiej zjechaliśmy w bok od szosy popod kilka pinii i zabraliśmy się do obiadu, wyciągnięci na suchej trawie w cieniu. Rozkosz nie do opisania. Gadamy i jemy, a przy papierosie zastanawiamy się, kiedy będzie można dojechać do Paryża. Na „krótsze” drogi mamy 1600 kilometrów. Może pod koniec miesiąca? Jak wytrzymają maszyny? Przypomina nam się pierwsza podróż. Teraz komfort: mamy namiot i nie potrzebujemy szukać noclegów w fermach, wieczorem gorące jedzenie. [...] Ogarnia nas znowu to cudowne uczucie włóczęgi i swobody.
[...] Kierunek Béziers. Żegnamy Narbonne; to jeszcze resztki tego, co było. Teraz już zupełnie oddalamy się od „naszych” okolic. Kiedy je znowu ujrzę? Droga na Béziers jest świetna. Rowery idą coraz lepiej i bierzemy już śmiało kilka wzniesień. Przy zjeździe z góry opony śpiewają na asfalcie i cały rower toczy się jak ołowiana kula. Do Béziers jest 27 km. Odwalamy je w godzinę z minutami i dojeżdżamy do miasta. Leży na wzgórzu. Już zapada wieczór. Wyciągamy z wysiłkiem krętą ulicą pod górę. Miasto otoczone winnicami, przepojone tym jakimś specjalnym urokiem miasteczek południa.
Ludzie łażą, piją w bistrach i widać, że jest im dobrze. Nie zatrzymaliśmy się tutaj, bo nie było po co. Po kilku kilometrach za miastem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Po chwili zjechaliśmy w lewo do wydmy piasku, pod kilka parasoli sosen. Było już szaro. Tadzio zbierał drzewo na ogień, ja rozstawiałem namiot. Jest świetny i wygodny. Zapadła upalna noc. Rozpaliliśmy ogień i gotowali jedzenie. Po 90 kilometrach z małą przegryzką w południe, nie można się było doczekać, kiedy się to ugotuje. Wobec tego przez ten czas notowałem, a Tadzio poszedł narwać winogron na deser. Objedliśmy się nieludzko. Potem papieros na leżąco, błądzenie wzrokiem po rozgwieżdżonym niebie i chwile nieopisanego szczęścia. Jakieś zwierzęce zadowolenie z życia. Dziś tu, jutro gdzie indziej, słoneczne dni i gwiaździste noce.
W górach, 18.9.1940
[...] Kilka kilometrów za fermą droga rozchodziła się: na lewo „Route de Napoléon” w kierunku na Digne, w prawo „Route des Grandes Alpes” do Barcelonette. Skręcamy w prawo. Droga zaczęła się piąć pod górę coraz bardziej. Słońce i upał. Są to jeszcze ciągle Alpy Morskie, lecz coraz potężniejsze. [...] Wąska, świetnie asfaltowana droga skręca się w serpentyny i musimy zejść z rowerów. Idąc wolno pod górę, gadamy. Tadzio paple i usta mu się nie zamykają. Czuję, że podchodzimy na jakąś wysoką przełęcz, pod którą leży malutka wioska La Salette, podobna do osady psich bud. Zaczynamy zjeżdżać. Wściekłe serpentyny, miejscami długie tunele. Jest to już jazda naprawdę wysokogórska. Oślepieni słońcem wpadamy do tuneli zupełnie ciemnych i ślepniemy. Kierunek utrzymuje się tylko dzięki jasnej plamie wyjazdu z tunelu, widocznej na końcu. Droga jest poprowadzona jak trasa trudnego biegu zjazdowego. Z tunelu wypada się na zbocze, leci się na kilka stromych serpentyn i wpada się z powrotem w tunel jak w bramkę. Rozwija się przy tym szybkości zupełnie nierowerowe – do 60 km/godz. Tak wpadamy do miasteczka Guillaumes. Leży na dnie doliny wśród gór, oświetlone południowym słońcem, ze swoimi zlepionymi razem domkami.
Opieramy rowery o ławkę, siadamy i zapalamy papierosy. I już po raz nie wiem który, patrząc na te domki, na ludzi chodzących spokojnie i wolno po wąskich uliczkach, wstępujących do sklepików, mówię sobie: „Tu chciałbym pomieszkać”. Zaczyna się dodatek filmowy, kolorowa rysowanka marzeń: roczna renta o zmiennym skoku jak śmigło samolotu (na wypadek dewaluacji franka), trzy pokoje z kuchnią, dużo książek, bardzo dużo książek, trochę dobrego sprzętu sportowego, w zimie narty i Nicea pod nosem; tu śnieg, tam palmy, cytryny i pomarańcze, malutkie „clémentines”, wonne i soczyste, morze... Jak ładnie można by życie i los wystrychnąć na dudka... Idę kupić coś do jedzenia. Jest wszystko, ludzie są tu JESZCZE szczęśliwi, czas zepsuł się tu jak stary budzik i nie chodzi, nie dzwoni. Niestety – trzeba go będzie dać do zegarmistrza i nastawić na godzinę TERAZ-tą. A wtedy brzęknie przeraźliwie... Nie – życia i losu nie da się „zbajerować”, jak mówi Tadzio. Można robić, co się chce i doprowadzić najwyżej do tego, że los pozwoli od czasu do czasu połaskotać się w piętę. [...] Tadzio zdrzemnął się na ławce. Budzę go i ruszamy dalej. Już wiem – dla świata nastąpił teraz okres rachunku sumienia i spowiedzi. Po czym będzie on – dalej grzeszył. Gdybym był Bogiem, tym razem nie dałbym światu rozgrzeszenia. Bóg jest stanowczo za dobry.
Paryż, 29.9.1940
Myli nas ciągle ten niemiecki czas. Rano jest jeszcze szaro, wydaje się, że to dopiero szósta, a to już ósma. W lecie francuskie zegarki posunięte są o godzinę naprzód. Przyszli Niemcy i posunęli jeszcze o godzinę. Zanim ugotowaliśmy śniadanie i upakowali rzeczy, zrobiła się 12-ta. Dzień już tak zimny, choć lekko słoneczny, że chowamy szorty i wkładamy spodnie i swetry. Wyjeżdżamy na szosę i odszukujemy pierwszy słupek kilometrowy. „Paris 135 km”. Popatrzyłem na Tadzia. „Finiszujemy?”
– Jak dobrze czknąć, na wieczór można zajechać. Finiszujem!
Droga równa i od razu bierzemy mordercze tempo. Strzałka szybkościomierza chodzi pomiędzy 25–28 km. Gdyby nie obciążenie, byłaby to jazda prawie wyścigowa. Przy takim wysiłku w ogóle przestaje się myśleć. Myśl staje się kilometrami. Na przednim bagażu mam przymocowany zegarek i wpatruję się w niego cały czas. Kręcimy. Wracam, naprawdę wracam. Nie ma we mnie żadnego uczucia obcości, ani przez chwilę nie myślę o tym, że jestem w obcym kraju. Wracam do siebie. Już zupełnie zatarły mi się w pamięci te długie tygodnie włóczęgi po słońcu. Myślę o moich ulicach w Paryżu tak, jak dawniej myślałem o moich ulicach w Krakowie. Co chwila bieli się w dali słupek kilometrowy, zbliża się, już; teraz znowu 100 m, 200 m, 300 m...
[...] Przed 5-tą wpadamy do Melun i prawie nie zwalniając, znowu na szosę. Czuć Paryż. Dużo rowerów i tandemy. On, ona i tandem wyjechali na niedzielny spacer. Jak za dawnych czasów. Włażę na tylne koło jednemu z tych małżeńskich rowerów (tandem przypomina mi zawsze francuskie łóżko) i daję się podciągać. Od razu lżej. Ale po dziesięciu kilometrach nie wytrzymuję. Jesteśmy wyczerpani, od przeszło pięciu godzin „szatkujemy” bez przerwy, bez odpoczynku, bez kęsa jedzenia. Jeszcze 30 km. Obliczam, że możemy chwilę odpocząć. (...) Po 6-tej ruszamy dalej; zaczynamy wyścig z nocą. Na drodze dużo rowerów – wszystkie obładowane. Ciągną przyczepki z workami pełnymi kartofli. Jedziemy już wolniej, nogi nie chcą pracować, każdy kilometr trwa wieki. Słońce zachodzi, czerwone i wielkie. Za wszelką cenę musimy zdążyć przed nocą, bo nie mamy światła.
30.1.1942
Od trzech dni jest u nas w pokoju tak zimno, że trudno wytrzymać. Basia jest wykończona. Do tego ograniczyli nam gaz i nie można nawet grzać wody do flaszek. Wracam do domu, jemy i kładziemy się do łóżka. Przestałem jeździć na rowerze, bo opony są już nie do użycia. Jeżeli uda mi się dostać nowe, wtedy odnowię cały rower. Po dziesięciu tysiącach kilometrów przyda się na drugie dziesięć tysięcy.
22.3.1942
Skończyłem dziś remont roweru. Dwa tygodnie, dzień w dzień do 12-tej w nocy przy warsztacie. Patron ma w piwnicy cały warsztat z kompletem narzędzi. Żadna część z tych, które kupiłem, nie pasowała, bo w ogóle brak części i trzeba brać, co się znajdzie. Musiałem przegwintowywać nakrętki i pierścienie, pedały i nawet nowy trybik. Lakierowałem sam na rozprysk i rower wyszedł jak nowy. Basia przeklinała mnie, bo przez dwa tygodnie pokój zawalony był śrubkami, kulkami, nitami itp. Wobec tego pojechałem na próbę do lasku Vincennes. Jedna z tych cudownych niedziel wczesnej wiosny. Drzewa lepią się od pączków, cisza, słońce i ciepło. Po południu poszliśmy się włóczyć nad Sekwaną – pić słońce z winem na tarasie jakiegoś bistra, mrużyć oczy, drzemać w jasności i w cieple. Mieliśmy obydwoje miny kotów, wyłażących z piwnicy w ciepłe popołudnie.
25.6.1942
A w Paryżu zaczyna się lato. Miasto kąpie się w słońcu i w cieple, życie – dostosowawszy się mniej lub więcej do obecnych warunków – kwitnie z typowo francuską beztroską, uśmiecha się do wszystkiego. Polityka polityką, Sewastopol Sewastopolem, ale cóż to wszystko znaczy wobec tego, że są owoce, dużo owoców. Cały Paryż jeździ na rowerze. Rower jest ostatnim krzykiem mody. Podupadający przed wojną przemysł rowerowy (rozwój automobilizmu) zmartwychwstał. Wszyscy ci, co mieli niegdyś samochody, kupują rowery, płacąc zawrotne ceny, bo o nowy rower coraz trudniej. Za rower płaci się pieniędzmi, masłem, jajkami i tytoniem. Ale pomimo to nowych rowerów coraz więcej. Szanująca się elegantka musi mieć rower. To samo z ubraniem. Nigdy Paryż nie był tak elegancki i tak modnie ubrany, jak w tym roku. Wszystkie kobiety mają nowe kostiumy z długimi żakietami, a ponieważ trudno o skórę, więc wszystkie mają wielkie torby skórzane z pasem do przewieszenia przez ramię. Do tego jakieś fantazyjne sandały na drewnianej podeszwie i artystycznie malowane nogi, niektóre nawet z szwem równiutko ciągniętym. Wśród perfum króluje „Chanel 5” i Guerlain.
6.12.1942
Słońce i ciepło. Zima zapowiada się lekka. Może to już ostatnia? Czekam z niecierpliwością na ten rok 1943, bo ciągle mi się wydaje, że skończy się to szaleństwo już w przyszłym roku. Są tacy, co mówią, że nie – i pewnie mają rację. Zjedliśmy obiad wcześniej i na całe popołudnie pojechaliśmy na rowerach do Lasku Bulońskiego.
15.7.1944
Wieczorem długi spacer na rowerach. Nad Sekwaną. Boulevard Saint-Germain, pod Odeonem. Oglądnęliśmy program. Może pójdziemy w przyszłym tygodniu. Potem siedzieliśmy w Luksemburgu. Ciepły, pochmurny wieczór. Jakieś dziecko chciało koniecznie wepchać nam w szprychy długi kij. Poszło potem nad sadzawkę i moczyło zawzięcie oparcie ze swojego wózka. Jacyś chłopcy puszczali motorówkę. Cisza, terkot mechanizmu zabawki, przedwieczorny spokój nieba, bukiet drzew i kwiatów. Tam gdzie były dawniej trawniki, rosną teraz warzywa. Fasolka i róże. O wpół do dziesiątej zaczęli trąbić zamknięcie. Pojechaliśmy dalej.
Bd. Montparnasse. Na ulicach pustki. Jedynie w „Le Dôme” i w „La Coupole” trochę sennej publiczności na tarasach. Mężczyźni wożą kobiety na rowerach. Po damsku na tylnym bagażniku. Wygląda to zupełnie wdzięcznie.
Bd. des Invalides. Stare pałacyki, złota kopuła Inwalidów. Przejeżdżamy obok ambasady polskiej. Mieści się tu „Instytut niemiecki”. Niedługo będzie „rrraus”. Pałacyki na Quai d'Orsay, Izba Deputowanych. Wjeżdżamy w bulwar Saint-Germain i siadamy na tarasie „Deux Magots”. Dziesiąta wybija na wieży i ściemnia się. Wjeżdżamy w piwniczną rue Bonaparte i potem już nad Sekwaną. W mroku rozmazuje się sylwetka Notre-Dame i klamerki mostów. Woda jest czarna i oleista. Place Bastille, wstrętna rue du Faubourg Saint-Antoine. Po wpół do jedenastej jesteśmy w domu, przesyceni ciszą i spokojem tego dziwnego miasta. Paryż jest teraz wspaniały. To ten Paryż pozostanie na zawsze w moich wspomnieniach.
Szkice piórkiem (Francja 1940–1944) – fragmenty;
za: Instytut Literacki „Kultura”, Paryż 1957.
CHULIGAN WOLNOŚCI
Sinopsis życiorysu
Urodzony 27.X.1913 w Wiener-Neustadt, Austria.1924-1933 gimnazjum w Toruniu (dwa pierwsze lata) i w Krakowie, gimnazjum imienia Bartłomieja Nowodworskiego, dawniej św. Anny. 1933 do 1936 studia w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, gdzie uzyskuje dyplom po zdaniu przepisanych egzaminów. (Liczba dyplomu 1929).
1937 do marca 1939 starał się bez powodzenia być urzędnikiem w przemyśle. Ożenił się 26 grudnia 1938 roku i do dziś dnia nie rozwiedziony. Przyzwyczaił się. Żona nie. W marcu 1939 roku wyjechał do Francji, nie mogąc wytrzymać w rodzinnym środowisku i zrobiwszy wszystko, co w jego mocy, aby środowisko nie mogło wytrzymać z nim, co mu się absolutnie udało.
W chwili wybuchu wojny znajdował się w Paryżu i zawsze posłuszny świętym obowiązkiem wobec ojczyzny naszej najkochańszej, był jednym z pierwszych ochotników, którzy zgłosili się do Biura Werbunkowego Ochotników Armii Polskiej we Francji, 42 rue Jean Goujon, zaświadczenie tymczasowe z dnia 7 września 1939 r. List No C/III/196.
Oczekując na powołanie do wojska i nie chcąc korzystać z pomocy społecznej, utrzymuje się z prania bielizny, założywszy polską pralnię dla uchodźców pod firmą "Monsieur Sans-Gęne, Chlorcio i S-ka", w której obok obficie używanego chlorku,czyli żawelu, był jedynym pracownikiem. Wtedy to w przyszłym autorze znakomitych Szkiców piórkiem budzi się po raz pierwszy talent literacki i spostrzegawczość, gdyż prana bielizna wielu osobistości zjawiających się w Paryżu pozwala mu na poznanie tychże osobistości także sensu stricto od środka. Wtedy to powstają pierwsze notatki naszego znakomitego pisarza, które zostaną jednak opublikowane dopiero po jego śmierci ze względu na zbyt intymne informacje, jakie autor zebrał w tym czasie dzięki brudnej bieliźnie. Instytut Literacki może z dumą już powiadomić swoich czytelników, iż uzyskał pierwszeństwo na publikację tych niewątpliwie kontrowersyjnych notatek.
Minęła jesień, mija zima, a powołania do wojska jak ni ma, tak ni ma. Autor Szkiców piórkiem,chcąc jak najszybciej oddać życie w ofierze ojczyźnie, zjawiał się szereg razy w biurze poborowym, gdzie nieodmiennie zapewniano go, że wyjedzie do Bretanii następnym transportem, ale powołanie nie przychodziło. Należy przypuszczać, iż będąc spokrewniony blisko z osobami piastującymi wysokie stanowiska w przedwrześniowej klice rządowo-sanacyjnej, pachołki Sikorskiego uniemożliwiły mu wstąpienie do Polskich Sił Zbrojnych we Francji i pozbawiły jedynego przywileju prawdziwego Polaka, jakim jest zginięcie za ojczyznę w pierwszym szeregu, tyle razy, ile się da. Nie mogąc dalej kontynuować swego interesującego zajęcia praczki ze względu na reumatyzm rąk, którego nabawił się w tym zawodzie, wstąpił do francuskiej fabryki amunicji jako robotnik w lutym 1940, gdzie jednak bardzo szybko został zdegradowany ze stopnia pracownika wyspecjalizowanego (monoeuvre specialisé) do roli urzędnika przy Biurze Polskim w tejże fabryce, zatrudniającej ponad 400 robotników Polaków uchodźców. Ponieważ władał swobodnie językiem francuskim, dyrekcja francuska poleciła mu delikatne sprawy policyjne napływających ciągle do fabryki robotników polskich, wyposażonych często w fałszywe papiery celem przedostania się z Rumunii do Francji. Wystarczyło to, aby natychmiast został uznany przez swoich kolegów biurowych Polaków jako agent dwójki francuskiej, dzięki czemu miał bardzo miłe stosunki pracy. Tam też pismem Ministerstwa Spraw Wojskowych z dnia 9 marca 1940 roku uzyskał kartę zwolnienia od służby wojskowej na przeciąg trzech miesięcy do 15 czerwca. Na szczęście Niemcy przed tym terminem tak zbliżyli się do Paryża, że autor Szkiców piórkiem nie musiał się powtórnie starać o zwolnienie od służby wojskowej i mając zawsze mentalność dezertera, wyszedł z Paryża z myślą przedostania się do Anglii, aby tam prolongować swoje zwolnienie z wojska. Niestety to mu się nie udało.
Całą okupację przebył w Paryżu zajmując się czarnym handlem, pisząc pomnikowe Szkice piórkiem i w chwilach wolnych od nicnierobienia zajmując się pracą społeczną i pomocą swoim rodakom.
Po uwolnieniu Paryża otwiera z upoważnienia dyrekcji PKO Księgarnię Polską w Paryżu, zostawszy jej kierownikiem aż do chwili objęcia tej placówki w marcu 1945 przez doktora [Stanisława] Lama. Od kwietnia 1946 kwietnia 1946 pracuje w polskiej YMCA. Od kwietnia 1946 aż do czerwca 1948, tzn. do chwili wyjazdu z Europy, jest współpracownikiem Zespołu "Kultury", gdzie autor nieocenionych Szkiców piórkiem daje się poznać jako niezmordowany pracownik o tytanicznej energii i potencjale pracy. Jego nagły wyjazd z Europy i opuszczenie Zespołu stało się dla kierownika tegoś Zespołu, pana Jerzego Giedroycia, tragedią życiową, z której do dziś dnia nie może się otrząsnąć; pomimo, że nigdy nie próbował tego uczynić.
Od roku 1948 Bobkowski jest osiedlony w Guatemali, Ameryka Środkowa, i do dziś dnia tam przebywa, będąc znanym i cenionym sklepikarzem w kołach handlowych tej republiki środkowoamerykańskiej. Przekonania polityczne: liberalny reakcjonista o realistycznym zabarwieniu antyintelektualnym z silnymi akcentami antykomunizmu i zoologicznej nienawiści do Rosji, wszczepionej mu przez ojca od dziecka.
Ulubione sporty: iskanie kotów i minigolf
Ulubione gry towarzyskie: Cimbargaya i cerceau
Ulubione trunki: Whisky "Seagram's" V.O. albo "Canadian Club"
Ulubione potrawy: proste, żołnierskie
Marzenia: móc polecieć na dziwki na Marsa
Religia: rzymskokatolicka. Bardzo religijny - wymaga, aby cały jego personel sklepowy chodził do komunii
Plany na przyszłość: umrzeć jak najtaniej z dala od Polski
Plany na dalszą przyszłość: być duchem na Kremlu i mieć stałe połączenie telepatyczne z redaktorem Giedroyciem. Takie samo jak Giedroyc z Mieroszewskim
Ulubiona lektura: Aphrodite Pierre Louysa. Naśladowanie Chrystusa Tomasza a Kempis, czyli sex i sadyzm.
Ulubieni pisarze: zależy jacy
Ulubiony cytat: "Są trzy wielkie ewolucje ludzkości: poganizm, chrześcijaństwo, chamstwo" (Flaubert - Listy) itd.
poniedziałek, 11 sierpnia 2008
Bobkowski
Często wydaje mi się, że tak zwany zdrowy rozsądek jest najbardziej zakłamanym kątem duszy człowieka. Siedlisko bakcyli najzgubniejszego zakłamania. Bardzo często.
Wiara w coś nie jest właściwie niczym innym, jak laską podpierającą kulawe myśli. Zerwanie z kimś, kogo się lubi lub kocha jest często dlatego tak przykre i trudne, bo jest zerwaniem z sobą samym".
Andrzej Bobkowski, "Szkice piórkiem", CiS, Warszawa 1997, s. 54-55.
niedziela, 10 sierpnia 2008
Do przeczytania,fragment z książki,która mnie długo do siebie wołala.
Usłyszałem nagle odgłosy silnika jakiegoś innego statku. Był to parowiec wycieczkowy, któy płynął powoli w górę rzeki. Zapełniali go ludzie, niektórzy z nich machali mi rękami. [...] Ten widok robił tak mocne wrażenie, jakby nastał właśnie pokój boży. Machałem i machałem, zastanawiając się, dlaczego widok przepływającego statku pełnego ludzi jest tak piękny. Źródłem tego piękna mógł być płynny ruch parowca albo chorągiewki trzepoczące nad głowami pasażerów. Mogło ono też wypływać z łagodnych fal, tworzących się po prawej i lewej stronie dzioba i umykających cicho ku brzegom. Możliwe, że wynikało ono z odgłosu miękko turkoczącego silnika. Piąty powód wywarł na mnie największe wrażenie. Pomyślałem sobie, że piękno to było niejako wspólnym dziełem pasażerów. Było wytworem spokojnej radości ludzi, nieśpiesznie marnotrawiących swój czas. [...] Wewnętrznie przeżyłem coś, czego nie mogłem wyrazić słowami. Ta inspiracja była tak silna, ponieważ nastąpiła we właściwym czasie. [...] Pomyślałem sobie: potrzebujesz kobiety, mieszkania i powieści. Na odwrocie jakiejś koperty zanotowałem sobie pięć rzeczy, z powodu których przepływający statek był piękny. Nagle podjąłem decyzję. Postanowiłem nie zmieniać na razie swojej sytuacji i nie przyjmować oferty Herrdegena. Chciałem być dalej niezależnym reporterem, wykorzystywanym praktykantem i dobrze opłacanym brygadzistą. Któregoś dnia będę lepiej wiedział, co chcę robić, a czego nie. Do tego czasu musiałem zdobyć się na odwagę marnotrawienia czasu i wsłuchiwania się w siebie w trakcie jego przemijania.
[...] Nie wątpiłem, że poruszam się w nienapisanej powieści. Wpatrywałem się w śniadanie, czekając na błysk pierwszego słowa.
sobota, 9 sierpnia 2008
Rok myśliwego.
Rok Myśliwego (118-119)
|
|
Fragmenty z notatnika -Bobkowski
A więc jednak. Pojutrze operacja — trzecia runda meczu bokserskiego. Wycięcie gruczołów pod lewą pachą, drobna operacja. Czuję się jak salami — po plasterku. Kupiłem w południe flaszkę whisky "Canadian Club" (nie znoszę szkockiego, lubię ten słodkawy smak kanadyjskiej) i dobrze mi. Jestem trochę pijany. Na tamtym świecie nie można się zalać. Smutne to — życie pozagrobowe bez whisky. Niech to szlag trafi.
Rano wstałem wcześnie, o siódmej i bez śniadania pojechałem do kościoła do Maryknoll* do spowiedzi i do komunii. Jak się należy do tego ""Dżokej klubu" to trzeba zachowywać reguły. Nie wiedziałem właściwie, z czego się spowiadać. Tak jak w mojej sztuce mówi gdzieś Maria:
"Jest tylko jeden grzech — wyrządzić komuś krzywdę”. Nikomu jej nigdy nie wyrządziłem. Katabas był w kłopocie — raczej on, nie ja. — Did you get angry? Spowiadałem się po angielsku, z fasonem. — Angry? Niby dlaczego? Nigdy. Po cholerę get angry, gdy życie jest takie piękne? Że Basia czasem "sobie" gada? No to co? Od tego jest żona, kochana i biedna żona. Poranne odgłosy miasta. Powiedziałem poczciwemu "pomidorowi" (nie wiem dlaczego, ale tak nazywaliśmy w gimnazjum naszego katechetę ks. dr. Czopułę) — że w czasie tej przerwy między rundami z tą wściekłą chorobą miałem ochotę przestać wierzyć. Niby co? Śmierć. To znaczy nic — przechodzi się w nicość. Jeszcze nigdy dotąd nie miałem takiej pokusy powiedzenia sobie "Nic". To nawet ciekawe. Ale jak mu to powiedziałem, to przyszło mi na myśl "Szatan czuwa" — jak te napisy we francuskich pociągach w czasie wojny. Der Feind hört zu. Nie — w i e r z ę. Niech się dzieje co chce — wierzę. Parę dni temu, pijąc kawę przy kontuarze, spotkałem studenta amerykańskiego z Teksasu. Rozmowa zeszła na te rzeczy. "Gdyby nie wiara, że coś się dzieje potem, to to życie byłoby nonsensem" — powiedział mi w pewnej chwili. Rzeczywiście to całe życie nie miałoby sensu. Po cholerę męczyć się, nie wyrządzać krzywdy, not to get angry etc., po cholerę pytam się.
Uczucie pośpiechu jak przed podróżą. Gdzieś z daleka odgłosy radia, piosenki meksykańskie z jakiegoś odległego głośnika. I księżyc w kształcie smakowitego croissant, lśniący, lukrowany. I moje koty — zezowaty :"Zyziu" i dorastający "Puś". Czy tam są koty? Death in a slow motion. Śmierć skradająca się wolno do typa, który czuje się jak byk. Widocznie nie jestem zupełnym amatorem–pisarzem, w tej chwili to, co mnie najbardziej pochłania, to skończyć moją sztukę. Pośpiech. Porządki w moim sklepie, a jeszcze to, a jeszcze tamto. W czasie porządków znalazłem kilka fotografii obrazów Józia Czapskiego. Jego akwarele, takie notatki "malarskie', mam na ścianie w moim pokoju. Anemony z podpisem "Andrzejkom na szczęście". 16.6.48.
Jedenaście lat temu. Minęły jak mgnienie oka. Jak to dobrze, że Józio nie wlazł w abstrakcję. Myślę o nim — odkryją jego obrazy, jak go już nie będzie.
Tymczasem żyje się, pije się, obżarłem się na kolację i dobrze mi. Idę spać. A jutro znowu ta klinika, te pielęgniarki kurewskie, wszyscy słodcy, a pojutrze znowu w półśnie wwiozą mnie do pokoju narkozy — cholera, cholera, cholera. Do kliniki kupiłem sobie Dawida Cooperfielda po angielsku.
czwartek, 7 sierpnia 2008
Prawda zaczyna się we dwoje-coś z psychologii
Rejestr niezauważanych grzechów:
twierdzić, uogólniać, przerywać, przyjmować do wiadomości
Rzeczą zwyczajną jest wygłaszanie twierdzeń. Wypowiadamy je bez ogródek, nieproszeni, i jesteśmy w tym niepoprawni. Formułuję twierdzenie na twój temat. Mówię: "Znam cię", zamiast "Nie wiem, co myślisz". Jest to tak powszechne i tak oczywiste, że zupełnie nie rzuca nam się w oczy.
Wypowiadając twierdzenia, chcemy skolonizować drugą osobę, podporządkować ją naszej władzy. Nawet u tak doświadczonej w rozmowach we dwoje pary jak Anna i Mateusz, którzy są obeznani z pojęciem kolonizowania, pojawiają się stale łagodne, ciche, nagłe i niezauważalne przejawy ingerencji. Anna: "Zareagowałaś absolutnie zbyt gwałtownie...". Anna stwierdza, zamiast wyraźnie pokazać, że jej ocena powstała na podstawie osobistych odczuć. Nie pomaga nam, gdy przenosimy drugą osobę do swojego świata. Oznacza to, że czynimy ją częścią nas samych. Jej słowa mają dla niej prawdopodobnie całkowicie inne znaczenie, budzą u niej inne skojarzenia. Podczas rozmowy o związku, gdy wnikamy we wszystkie subtelności i głębiny powiązanych przeżyć oraz ich historię, nie możemy zrezygnować z języka oryginału. Tłumaczenia wypaczają sens. Musimy chcieć słuchać "języka ojczystego" drugiej osoby i rozumieć go.
Wariantem wypowiadania twierdzeń jest uogólnianie. Anna bierze ten problem na cel i sama wpada w pułapkę: "W tym momencie zezłościł mnie twój zarzut, że jestem niewrażliwa. Zawsze wyskakujesz z jakimś uogólnieniem i twierdzisz, że ja robię tak samo. Wiem, że nie cierpisz, gdy o tym mówię. Ciągle to uogólnianie!".
Szczególną formą uogólniania jest zły nawyk wypowiadania się jako "my", a nie jako "ja". Mateusz opowiadał pewnego razu o seksie z Anną, która tak do końca nie była "w to zaangażowana". "Czuję się wykorzystany. Dajmy sobie lepiej z tym spokój" - powiedział. Miał jednak na myśli: "Chciałbym dać sobie z tym spokój". Gdy czuje się wykorzystany, wykorzystuje Annę, używając owego bezproblemowego "my". W grupach samopoznania pary latami zwracają sobie uwagę na ten niedopuszczalny sposób wypowiadania się.
Kolonizowanie szybko doprowadza do wymiany ciosów, a często i do wojny, którą ostatecznie przerywa albo kończy wyczerpanie sił przeciwników. W ten sposób powstają osławione dysputy o związku, w których ktoś twierdzi coś o drugiej osobie, a ta odwzajemnia mu się tym samym. Nikt nie relatywizuje swych wypowiedzi, każdy uważa się za alfę i omegę.
MATEUSZ: Przemyślałem to sobie później - tego wieczoru targały mną emocje z powodu twoich kaprysów.
ANNA: Ale przecież wcale nie byłam kapryśna.
Anna nie miałaby żadnego powodu do riposty, gdyby Mateusz nie stwierdził, że jest kapryśna, lecz zaznaczył, że chodzi o jego osobiste odczucie: "Odbieram cię jako osobę kapryśną..." albo "Wydałaś mi się tak kapryśna...".
Wiele osób uważa za męczące i zbędne wyraźne zaznaczanie za każdym razem, że mówią o własnych odczuciach. "Jest oczywiste - słyszę podczas rozmów z parami - że w ten sposób wyrażam tylko moją opinię". "Postawcie się wtedy w położeniu drugiej strony, o której właśnie wyrażacie opinię - zalecam - wtedy natychmiast zauważycie różnicę".
Para zaoszczędzi sobie wiele trudu i złości, gdy zaprzestanie kolonizowania. Nie to jest jednak najważniejsze. Zaprzestanie kolonizowania pozwala zbliżyć się do prawdy. Uczymy się, że druga osoba jest inna, że ma inne pragnienia i sposób przeżywania. Na początku wywołuje to silniejsze konflikty. "Jesteś zupełnie inny niż ja - jak mamy dojść do porozumienia?" - takie pytanie zadaje z lękiem wiele osób. Dopiero konfrontacja, zetknięcie się różnorodnych pragnień umożliwiają dojście do kompromisu. Wtedy mamy szansę, która wcześniej nie była nam dana: możemy podjąć wspólne działanie, uwzględniające istotne potrzeby obojga partnerów. Związek dający większe zadowolenie obojgu partnerom spłukuje codzienny osad naniesiony przez wywołane gniewem rozczarowanie.
Kolonizowanie przejawia się także w przerywaniu drugiej osobie, w niepozwalaniu na to, aby się wygadała. Występuje to niewiarygodnie często u par przychodzących do mnie, ale umyka uwadze większości. Bardzo często jedna osoba bez sprzeciwu pozwala, aby druga jej przerywała.
Najspokojniejszy przejaw ingerencji to przyjmowanie do wiadomości tego, co druga osoba czuje albo robi, i niewspominanie o tym więcej.
W ten sposób wpędzamy się w nieporozumienia, marnotrawiąc siły. Jestem pewien, że nieporozumienia oraz ich wyjaśnianie zajmują większą część tego krótkiego czasu, który pary przeznaczają na rozmowy. Podczas rozmów we dwoje nauczyłem się wybierać prostą drogę: pytać partnerkę, zamiast przyjmować do wiadomości albo gubić się w domysłach. Przyniosło mi to ulgę.
Twórca przy maszynie do pisania.
William Carlos Williams, 1940s
Eric Knight, [1942?]
H. L. Mencken, 1913
Rachel Carson, undated
Joseph Brodsky, undated
Warto popatrzeć na warsztat tych,którzy zajmowali się słowem,te fotografie dają ku temu dobrą okazje.
Film,który mówi o tajemnicach,które wszyscy podobno maja.
Emerytowany rancher Einar Gilkyson (Robert Redford) wciąż nie może otrząsnąć się po śmierci swojego jedynego syna, chociaż ten zginął dziesięć lat temu. Jego ranczo popada w ruinę, podobnie zresztą jak jego małżeństwo. Zostaje przy nim jedynie jego wierny przyjaciel Mitch (Morgan Freeman). I kiedy wydaje się, że Einar resztę życia spędzi w samotności rozpamiętując przeszłość, na jego rancho pojawia się osoba, którą Einar wini za śmierć syna. Jest nią jego synowa Jean (Jennifer Lopez), która kompletnie spłukana przyjeżdża do miasta z 11-letnią córką Griff. Jean zaklina się, że Griff jest wnuczką Einara, o której ten nic nie wiedział. Nagle spokojne życie Einara wywraca się do góry nogami, powracają gniew i wzajemne oskarżenia. Ale powoli 11-letnia zmienia nastawienie Einara i doprowadza do niespodziewanego pojednania.
Wczoraj wieczorem oglądaliśmy ten film z Ukochanym,bardzo nam się spodobał. Redford i Morgan Freeman stworzyli niezwykłe kreacje aktorskie.Polecamy gorąco.
wtorek, 5 sierpnia 2008
Zbigniew Herbert
Przepaść Pana Cogito |
W domu zawsze bezpiecznie ale zaraz za progiem gdy rankiem Pan Cogito wychodzi na spacer napotyka - przepaść nie jest to przepaść Pascala nie jest to przepaść Dostojewskiego jest to przepaść na miarę Pana Cogito dni bezdenne dni budzące grozę idzie za nimi jak cień przystaje przed piekarnią w parku przez ramię Pana Cogito czyta z nim gazetę uciążliwa jak egzema przywiązana jak pies za płytka żeby pochłonęła głowę ręce i nogi kiedyś być może przepaść wyrośnie przepaść dojrzeje i będzie poważna żeby tylko wiedzieć jaką pije wodę jakim karmić ją ziarnem teraz Pan Cogito mógłby zebrać parę garści piasku zasypać ją ale nie czyni tego więc kiedy wraca do domu zostawia przepaść za progiem przykrywając starannie kawałkiem starej materii |
Dzika wdzięczność.
Wybór wierszy znakomitego amerykańskiego poety średniego pokolenia, twórczo przyswajającego lekcję polskiej szkoły poezji, której Hirsch jest doskonałym znawcą.
Jego wiersze (w przekładach Mai Zagajewskiej) są poruszające i ironiczne, zmysłowe i uduchowione, zanurzone w historię najnowszą i przynoszące zapis doświadczeń osobistych, świadczący o wielkiej wrażliwości i zmyśle obserwacji.
FRAGMENT:
Do polskiego czytelnika
W 1973 roku, kiedy miałem dwadzieścia trzy lata i przez dwanaście miesięcy podróżowałem po Europie, postanowiłem zatrzymać się w Warszawie. Z tego pobytu utkwił mi w pamięci chłodny i szary zmierzch, gdy chodziłem po dzielnicy, w której kiedyś znajdowało się getto. Ludzie śpieszyli się z pracy do domu i ich zaaferowanie jeszcze bardziej podkreślało niesamowitą, upiorną nieobecność tych, co zginęli, całego zgładzonego narodu. Tego wieczoru przeczytałem wiersze Miłosza Biedny chrześcijanin patrzy na getto, Piosenkę o końcu świata i Dedykację. Wszystkie te wiersze przenika dojmujące poczucie winy, zdumienie człowieka, który ocalał i żyje już po tym, co dla tak wielu oznaczało koniec świata. Nigdy nie uwolniłem się od Miłoszowskiego odczuwania poezji jako ofiary składanej zmarłym, jako pokuty i nadziei na ocalenie.
Potem pochłonąłem wszystko, co udało mi się znaleźć z jego twórczości, co doprowadziło mnie do Simone Weil. Jej rozumienie społecznej sprawiedliwości i tęsknota do transcendencji zaczęły mnie przyzywać jak biały miraż idealnego miasta. Wkrótce potem odkryłem poezję udręczonego przez historię Aleksandra Wata, który uznawał siebie samego za poetę nie tylko dlatego, że pisał wiersze, ale ponieważ walczył o przezwyciężenie tkwiącego w nas tragicznego rozdarcia, a także Zbigniewa Herberta, którego awangardowy klasycyzm stał się sposobem na wyrażenie "uniwersalnego współczucia". Później poznałem twórczość Wisławy Szymborskiej, charakteryzującą się zachwytem i przerażeniem, oraz Adama Zagajewskiego, często powracającego do świata historycznej ironii, u którego najgłębsze wiersze są emblematami duchowości, hymnami na cześć tego, co nieznane, dźwigniami transcendencji. Moim celem stało się dołączenie do tych poetów w ich pełnym rygoru traktowaniu zarówno historii, jak i metafizyki, w ich pragnieniu, żeby, posługując się historią, opiewać ziemskie i pozaziemskie tajemnice.
Jestem amerykańskim poetą z pasją historyka i z kos-mopolityczną wrażliwością. Jako dziecko, dorastając w Chicago, uwielbiałem mojego dziadka, który wyemigrował z Łotwy na początku dwudziestego wieku i zmarł, kiedy miałem osiem lat. Niewykluczone, że coś z jego intelektualnej dyscypliny i uczuciowości, coś z jego człowieczego głosu odnalazłem w wierszach poetów, których kocham. Jedno z zadań poezji polega na ocalaniu od zapomnienia tego, co marginalne, zagrożone, ginące. Oddajemy hołd tym, którzy byli przed nami. To jest pamięć poezji, jej dążenie do sprawiedliwości. Inną jej tendencją jest opiewanie świata takim, jaki jest, ale i poszukiwanie czegoś poza nim. Poezja jest poszukiwaniem blasku boskości.
Czasem miałem wrażenie, jakbym stanowił amerykańską sekcję Towarzystwa Poezji Polskiej. To dla mnie wielki honor, że moje wiersze zostały przetłumaczone na język polski, który jest dla mnie jednym z prawdziwych języków poezji.
sobota, 2 sierpnia 2008
po co pisać?
Dom dusz- Allende
żona podróżnika w czasie.
Bohaterami powieści Audrey Niffenegger są Clare i Henry. Już pierwsze akapity opisujące ich ‘pierwsze’ spotkanie tchną niesamowitością. Bo jak wyjaśnić człowiekowi, który Cię w ogóle nie zna, że jest miłością Twojego życia? Nazywam się Clare Abshire. Poznałam Cię, kiedy byłam małą dziewczynką… - Brakuje mi słów, bo jestem po uszy zakochana w tym mężczyźnie, który w ogóle mnie nie pamięta. Dla niego wszystko jest jeszcze przyszłością. Cała sytuacja jest tak absurdalna, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Ja znam Henry’ego od lat, podczas gdy on patrzy na mnie z obawą i niepokojem. Henry w starych rybackich spodniach ojca cierpliwie przepytujący mnie z tabliczki mnożenia, francuskich słówek, stolic; Henry śmiejący się z lunchu o dziwnym smaku, który jako siedmiolatka przyniosłam mu na Łąkę; Henry w smokingu, rozpinający guziki koszuli w moje osiemnaste urodziny. (…) „Chodź ze mną na kawę, na kolację, na cokolwiek…” Jasne, że musi się zgodzić. Henry, który kocha mnie w przeszłości i przyszłości, musi kochać mnie także i teraz.
Ich spotkania, choć tak niecodzienne, początkowo są bardzo nieporadne. Henry w świecie Clare żyje od czasu kiedy dziewczyna miała 6 lat, Clare w świecie Henry’ego – dopiero od czasu powyższego spotkania w bibliotece, 14 lat później. Dziewczyna każdą kolejną wizytę ukochanego chronologicznie umiejscawia w czasie, Henry nie ma na to szansy, jest bowiem jedną z pierwszych osób na świecie, u której wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Jednak pomimo tego, oboje próbują wieść normalne życie. A z czasem, próbują oszukiwać sam czas. Tu przemycona karteczka z datą następnego spotkania, tam ukryty stosik ubrań, aby przeniesiony w czasie Henry mógł sobie z tym wszystkim lepiej poradzić. Tak naprawdę Żona podróżnika w czasie to opowieść o miłości przejawiającej się w codziennym życiu i powszednich gestach. Brak tu pompatycznych słów, wyznań i deklaracji. Ale dzięki temu opisywana historia zdaje się być dużo bardziej prawdziwą i szczerą, pomimo tak fantastycznych okoliczności w jakiej przyszło jej się rozgrywać.
Początkowo książkę czyta się relatywnie ciężko. Każdy podrozdział otwiera adnotacja typu: Sobota, 26 października 1991 (Henry ma 28, Clare 20 lat). Trzeba się pilnować, żeby się nie pogubić, gdyż początkowo nie wiadomo, który to Henry – czy ten z teraźniejszości? Czy też przeniesiony z przyszłości? Jednak po kilku pierwszych stronach cała trudność znika, pozostawiając jedynie przyjemność z dryfowania w czasie. Oraz arystotelesowską przyjemność rozpoznawania. Co mam na myśli? Niffenegger zręcznie przeplata epizody z przeszłości z teraźniejszością i przyszłością. Nie opowiada długich historii, raczej krótkie wydarzenia, kilkugodzinne spotkania. Bawi się z czytelnikiem niemal w taki sam sposób jak Cortazar w Grze w klasy. Czytając tę książkę, towarzyszyła mi cała paleta emocji. Cieszyłam się kiedy pewna sekwencja wydarzeń układała mi się w całość, trwałam w niepewności i jak Clare drżałam ze strachu o losy Henry’ego, który nagle znikał i zatapiał się w nieodkrytą jeszcze przyszłość, a także płakałam, kiedy razem z Clare wiedziałyśmy co musi nieubłaganie nadejść…Oj smutnie bywało.
Nie piszę więcej, żeby nie zdradzić szczegółów fabuły, powiem jedynie, że jest nieprzewidywalna, zaskakująca i wbrew różnym wydarzeniom, zamyka się naprawdę optymistycznie. Czerpałam ogromną przyjemność z lektury Żony podróżnika w czasie. Ciężko był mi się rozstać z bohaterami,naprawdę do nich przylgnęłam,bałam się o nich i cieszyłam z tego co dobre razem z nimi. Naprawdę niezwykła lektura,polecam gorąco do przeczytanie,szczególnie teraz latem.