Cyklista literat – Andrzej Bobkowski i "Szkice piórkiem"
17.6.1940
[...] Na dworcu dowiedzieliśmy się, że już żadne pociągi nie odchodzą. Było południe. Przed jakimś bistrem stał tłum ludzi i z wewnątrz dolatywały dźwięki radia. Marsylianka. Podeszliśmy. Zacząłem się pytać, o co chodzi. Zobaczyłem zapłakane twarze kobiet i posępne mężczyzn. W końcu jakiś młody robotnik powiedział mi tonem obojętnym: „Francja prosi Hitlera o zawieszenie broni”. Marsylianka kończyła się i jeszcze raz powtarzała się druga część. Mimo woli powtarzałem w myśli słowa formez vos bataillons – marchons, marchons (twórzmy bataliony – maszerujmy, maszerujmy), a równocześnie uświadomiłem sobie śmieszność tych słów w zestawieniu z sytuacją. Francja prosi o pokój. Miałem ochotę płakać, a uśmiechałem się ironicznie szepcząc zamiast marchons – fuyons (maszerujmy – uciekajmy). Złapałem Roberta za rękaw i powiedziałem: „Zażądali pokoju – koniec”. Obok nas przechodziły zapłakane kobiety, a ulicami pędziły samochody wypełnione obszarpanym wojskiem.
Ochłonęliśmy. Co robić? W tym momencie podszedł do nas Tadzio, uśmiechnięty i uradowany, że w końcu nas spotkał. Tadzia zawsze lubiłem. Z zawodu szofer, urodził się w Warszawie, skąd wywiózł bogatą przeszłość taksówkowo-autobusową i wspaniały język. Tadzio teraz stał, spoglądał na jadące samochody, spluwał i wreszcie sucho stwierdził: „Trzeba stąd koniecznie odpłynąć dalej, a potem zobaczymy”. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to zrobić. Pociągi już nie odchodzą, iść na piechotę nie ma sensu. Tadzio skręcał mozolnie papierosa, czyli „spirocheta” i wreszcie oświadczył, że najlepiej kupić rowery. Zdecydowałem się w jednej chwili. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy sklep. Używanych już nie było i tylko nowe. Tadzio kupił sobie półwyścigówkę za 630 franków, ja doskonałą szosówkę za 715 franków. W sklepie ogarnęła mnie zupełnie dzika i bezsilna wściekłość. Dlaczego ten wspaniały kraj, w którym nowy rower kosztuje jedną trzecią przeciętnego zarobku robotnika, dlaczego ten kraj biorą diabli? Ciągle odczuwam to jako definitywny koniec. To już chyba nie wróci. I może właśnie to uczucie, uczucie bezgranicznego smutku, jest w tym wszystkim najgorsze. Robert pakuje teraz nasze rzeczy. Obawiam się, że te rowery pojadą raczej na nas, a nie my na nich.
18.6.1940
Jedziemy w kierunku Bordeaux. Pod wieczór zjazd w dolinę Creuse. Wieczór zapadał chłodny. Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić.
6.9.1940
Wyruszyliśmy. Wczoraj po południu spakowaliśmy prawie wszystko. [...] Z ciężkim sercem znosiliśmy nasze juki do garażu. Zaczęła się komedia pakowania. Układaliśmy nasze rzeczy przez dwie godziny i rowery zamieniły się w coś w rodzaju dwugarbnych wielbłądów. Na tylnym bagażniku miałem pełny plecak, na tym koc owinięty w gumowy płaszcz, na tym duży chlebak z jedzeniem, a na tym komplet menażek, przyczepiony do chlebaka, czyli do „śpiżarni”. Na przednim bagażniku miałem chlebak z całą bielizną i butelkę wina. Cały ten bagaż ważył około 30 kilo. Rower Tadzia niósł trochę mniej, ale co do ciężaru niemal tyle samo, bo jego plecak upchany był konserwami. Gdy spróbowaliśmy ruszyć rowery od ściany, włosy stanęły nam dęba na głowie. Ledwo można prowadzić, a jak jechać?
[...] Była godzina 10-ta. Spoza chmur wyszło słońce i zapowiedziało ładny dzień. Rowery wyprowadziliśmy za zakręt, bo baliśmy się na nie wsiadać. Wreszcie ja odważyłem się pierwszy. Tadzio za mną. Okropne! Opadł mnie strach. Zdawało mi się, że cały rower gnie się, że rama wichruje i że lada chwila coś trzaśnie. Tadzio zbladł i wyszczękał: „Nie ujedzie ani dwadzieścia kilometrów”. Obaj trzęśliśmy się ze zdenerwowania, skupiliśmy całą uwagę na kierownicy i po kwadransie jazdy przez miasto, wytoczyliśmy się na szosę jak dwa ciężkie czołgi. Tu już szło lepiej. Powoli, powoli rozkręcamy się. Po piętnastu kilometrach ustały drgania w kierownicy, rower przestał się „giąć”. Tadzio stwierdza to samo. Ożywiliśmy się i wrócił nam dobry humor.
[...] Koło drugiej zjechaliśmy w bok od szosy popod kilka pinii i zabraliśmy się do obiadu, wyciągnięci na suchej trawie w cieniu. Rozkosz nie do opisania. Gadamy i jemy, a przy papierosie zastanawiamy się, kiedy będzie można dojechać do Paryża. Na „krótsze” drogi mamy 1600 kilometrów. Może pod koniec miesiąca? Jak wytrzymają maszyny? Przypomina nam się pierwsza podróż. Teraz komfort: mamy namiot i nie potrzebujemy szukać noclegów w fermach, wieczorem gorące jedzenie. [...] Ogarnia nas znowu to cudowne uczucie włóczęgi i swobody.
[...] Kierunek Béziers. Żegnamy Narbonne; to jeszcze resztki tego, co było. Teraz już zupełnie oddalamy się od „naszych” okolic. Kiedy je znowu ujrzę? Droga na Béziers jest świetna. Rowery idą coraz lepiej i bierzemy już śmiało kilka wzniesień. Przy zjeździe z góry opony śpiewają na asfalcie i cały rower toczy się jak ołowiana kula. Do Béziers jest 27 km. Odwalamy je w godzinę z minutami i dojeżdżamy do miasta. Leży na wzgórzu. Już zapada wieczór. Wyciągamy z wysiłkiem krętą ulicą pod górę. Miasto otoczone winnicami, przepojone tym jakimś specjalnym urokiem miasteczek południa.
Ludzie łażą, piją w bistrach i widać, że jest im dobrze. Nie zatrzymaliśmy się tutaj, bo nie było po co. Po kilku kilometrach za miastem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Po chwili zjechaliśmy w lewo do wydmy piasku, pod kilka parasoli sosen. Było już szaro. Tadzio zbierał drzewo na ogień, ja rozstawiałem namiot. Jest świetny i wygodny. Zapadła upalna noc. Rozpaliliśmy ogień i gotowali jedzenie. Po 90 kilometrach z małą przegryzką w południe, nie można się było doczekać, kiedy się to ugotuje. Wobec tego przez ten czas notowałem, a Tadzio poszedł narwać winogron na deser. Objedliśmy się nieludzko. Potem papieros na leżąco, błądzenie wzrokiem po rozgwieżdżonym niebie i chwile nieopisanego szczęścia. Jakieś zwierzęce zadowolenie z życia. Dziś tu, jutro gdzie indziej, słoneczne dni i gwiaździste noce.
W górach, 18.9.1940
[...] Kilka kilometrów za fermą droga rozchodziła się: na lewo „Route de Napoléon” w kierunku na Digne, w prawo „Route des Grandes Alpes” do Barcelonette. Skręcamy w prawo. Droga zaczęła się piąć pod górę coraz bardziej. Słońce i upał. Są to jeszcze ciągle Alpy Morskie, lecz coraz potężniejsze. [...] Wąska, świetnie asfaltowana droga skręca się w serpentyny i musimy zejść z rowerów. Idąc wolno pod górę, gadamy. Tadzio paple i usta mu się nie zamykają. Czuję, że podchodzimy na jakąś wysoką przełęcz, pod którą leży malutka wioska La Salette, podobna do osady psich bud. Zaczynamy zjeżdżać. Wściekłe serpentyny, miejscami długie tunele. Jest to już jazda naprawdę wysokogórska. Oślepieni słońcem wpadamy do tuneli zupełnie ciemnych i ślepniemy. Kierunek utrzymuje się tylko dzięki jasnej plamie wyjazdu z tunelu, widocznej na końcu. Droga jest poprowadzona jak trasa trudnego biegu zjazdowego. Z tunelu wypada się na zbocze, leci się na kilka stromych serpentyn i wpada się z powrotem w tunel jak w bramkę. Rozwija się przy tym szybkości zupełnie nierowerowe – do 60 km/godz. Tak wpadamy do miasteczka Guillaumes. Leży na dnie doliny wśród gór, oświetlone południowym słońcem, ze swoimi zlepionymi razem domkami.
Opieramy rowery o ławkę, siadamy i zapalamy papierosy. I już po raz nie wiem który, patrząc na te domki, na ludzi chodzących spokojnie i wolno po wąskich uliczkach, wstępujących do sklepików, mówię sobie: „Tu chciałbym pomieszkać”. Zaczyna się dodatek filmowy, kolorowa rysowanka marzeń: roczna renta o zmiennym skoku jak śmigło samolotu (na wypadek dewaluacji franka), trzy pokoje z kuchnią, dużo książek, bardzo dużo książek, trochę dobrego sprzętu sportowego, w zimie narty i Nicea pod nosem; tu śnieg, tam palmy, cytryny i pomarańcze, malutkie „clémentines”, wonne i soczyste, morze... Jak ładnie można by życie i los wystrychnąć na dudka... Idę kupić coś do jedzenia. Jest wszystko, ludzie są tu JESZCZE szczęśliwi, czas zepsuł się tu jak stary budzik i nie chodzi, nie dzwoni. Niestety – trzeba go będzie dać do zegarmistrza i nastawić na godzinę TERAZ-tą. A wtedy brzęknie przeraźliwie... Nie – życia i losu nie da się „zbajerować”, jak mówi Tadzio. Można robić, co się chce i doprowadzić najwyżej do tego, że los pozwoli od czasu do czasu połaskotać się w piętę. [...] Tadzio zdrzemnął się na ławce. Budzę go i ruszamy dalej. Już wiem – dla świata nastąpił teraz okres rachunku sumienia i spowiedzi. Po czym będzie on – dalej grzeszył. Gdybym był Bogiem, tym razem nie dałbym światu rozgrzeszenia. Bóg jest stanowczo za dobry.
Paryż, 29.9.1940
Myli nas ciągle ten niemiecki czas. Rano jest jeszcze szaro, wydaje się, że to dopiero szósta, a to już ósma. W lecie francuskie zegarki posunięte są o godzinę naprzód. Przyszli Niemcy i posunęli jeszcze o godzinę. Zanim ugotowaliśmy śniadanie i upakowali rzeczy, zrobiła się 12-ta. Dzień już tak zimny, choć lekko słoneczny, że chowamy szorty i wkładamy spodnie i swetry. Wyjeżdżamy na szosę i odszukujemy pierwszy słupek kilometrowy. „Paris 135 km”. Popatrzyłem na Tadzia. „Finiszujemy?”
– Jak dobrze czknąć, na wieczór można zajechać. Finiszujem!
Droga równa i od razu bierzemy mordercze tempo. Strzałka szybkościomierza chodzi pomiędzy 25–28 km. Gdyby nie obciążenie, byłaby to jazda prawie wyścigowa. Przy takim wysiłku w ogóle przestaje się myśleć. Myśl staje się kilometrami. Na przednim bagażu mam przymocowany zegarek i wpatruję się w niego cały czas. Kręcimy. Wracam, naprawdę wracam. Nie ma we mnie żadnego uczucia obcości, ani przez chwilę nie myślę o tym, że jestem w obcym kraju. Wracam do siebie. Już zupełnie zatarły mi się w pamięci te długie tygodnie włóczęgi po słońcu. Myślę o moich ulicach w Paryżu tak, jak dawniej myślałem o moich ulicach w Krakowie. Co chwila bieli się w dali słupek kilometrowy, zbliża się, już; teraz znowu 100 m, 200 m, 300 m...
[...] Przed 5-tą wpadamy do Melun i prawie nie zwalniając, znowu na szosę. Czuć Paryż. Dużo rowerów i tandemy. On, ona i tandem wyjechali na niedzielny spacer. Jak za dawnych czasów. Włażę na tylne koło jednemu z tych małżeńskich rowerów (tandem przypomina mi zawsze francuskie łóżko) i daję się podciągać. Od razu lżej. Ale po dziesięciu kilometrach nie wytrzymuję. Jesteśmy wyczerpani, od przeszło pięciu godzin „szatkujemy” bez przerwy, bez odpoczynku, bez kęsa jedzenia. Jeszcze 30 km. Obliczam, że możemy chwilę odpocząć. (...) Po 6-tej ruszamy dalej; zaczynamy wyścig z nocą. Na drodze dużo rowerów – wszystkie obładowane. Ciągną przyczepki z workami pełnymi kartofli. Jedziemy już wolniej, nogi nie chcą pracować, każdy kilometr trwa wieki. Słońce zachodzi, czerwone i wielkie. Za wszelką cenę musimy zdążyć przed nocą, bo nie mamy światła.
30.1.1942
Od trzech dni jest u nas w pokoju tak zimno, że trudno wytrzymać. Basia jest wykończona. Do tego ograniczyli nam gaz i nie można nawet grzać wody do flaszek. Wracam do domu, jemy i kładziemy się do łóżka. Przestałem jeździć na rowerze, bo opony są już nie do użycia. Jeżeli uda mi się dostać nowe, wtedy odnowię cały rower. Po dziesięciu tysiącach kilometrów przyda się na drugie dziesięć tysięcy.
22.3.1942
Skończyłem dziś remont roweru. Dwa tygodnie, dzień w dzień do 12-tej w nocy przy warsztacie. Patron ma w piwnicy cały warsztat z kompletem narzędzi. Żadna część z tych, które kupiłem, nie pasowała, bo w ogóle brak części i trzeba brać, co się znajdzie. Musiałem przegwintowywać nakrętki i pierścienie, pedały i nawet nowy trybik. Lakierowałem sam na rozprysk i rower wyszedł jak nowy. Basia przeklinała mnie, bo przez dwa tygodnie pokój zawalony był śrubkami, kulkami, nitami itp. Wobec tego pojechałem na próbę do lasku Vincennes. Jedna z tych cudownych niedziel wczesnej wiosny. Drzewa lepią się od pączków, cisza, słońce i ciepło. Po południu poszliśmy się włóczyć nad Sekwaną – pić słońce z winem na tarasie jakiegoś bistra, mrużyć oczy, drzemać w jasności i w cieple. Mieliśmy obydwoje miny kotów, wyłażących z piwnicy w ciepłe popołudnie.
25.6.1942
A w Paryżu zaczyna się lato. Miasto kąpie się w słońcu i w cieple, życie – dostosowawszy się mniej lub więcej do obecnych warunków – kwitnie z typowo francuską beztroską, uśmiecha się do wszystkiego. Polityka polityką, Sewastopol Sewastopolem, ale cóż to wszystko znaczy wobec tego, że są owoce, dużo owoców. Cały Paryż jeździ na rowerze. Rower jest ostatnim krzykiem mody. Podupadający przed wojną przemysł rowerowy (rozwój automobilizmu) zmartwychwstał. Wszyscy ci, co mieli niegdyś samochody, kupują rowery, płacąc zawrotne ceny, bo o nowy rower coraz trudniej. Za rower płaci się pieniędzmi, masłem, jajkami i tytoniem. Ale pomimo to nowych rowerów coraz więcej. Szanująca się elegantka musi mieć rower. To samo z ubraniem. Nigdy Paryż nie był tak elegancki i tak modnie ubrany, jak w tym roku. Wszystkie kobiety mają nowe kostiumy z długimi żakietami, a ponieważ trudno o skórę, więc wszystkie mają wielkie torby skórzane z pasem do przewieszenia przez ramię. Do tego jakieś fantazyjne sandały na drewnianej podeszwie i artystycznie malowane nogi, niektóre nawet z szwem równiutko ciągniętym. Wśród perfum króluje „Chanel 5” i Guerlain.
6.12.1942
Słońce i ciepło. Zima zapowiada się lekka. Może to już ostatnia? Czekam z niecierpliwością na ten rok 1943, bo ciągle mi się wydaje, że skończy się to szaleństwo już w przyszłym roku. Są tacy, co mówią, że nie – i pewnie mają rację. Zjedliśmy obiad wcześniej i na całe popołudnie pojechaliśmy na rowerach do Lasku Bulońskiego.
15.7.1944
Wieczorem długi spacer na rowerach. Nad Sekwaną. Boulevard Saint-Germain, pod Odeonem. Oglądnęliśmy program. Może pójdziemy w przyszłym tygodniu. Potem siedzieliśmy w Luksemburgu. Ciepły, pochmurny wieczór. Jakieś dziecko chciało koniecznie wepchać nam w szprychy długi kij. Poszło potem nad sadzawkę i moczyło zawzięcie oparcie ze swojego wózka. Jacyś chłopcy puszczali motorówkę. Cisza, terkot mechanizmu zabawki, przedwieczorny spokój nieba, bukiet drzew i kwiatów. Tam gdzie były dawniej trawniki, rosną teraz warzywa. Fasolka i róże. O wpół do dziesiątej zaczęli trąbić zamknięcie. Pojechaliśmy dalej.
Bd. Montparnasse. Na ulicach pustki. Jedynie w „Le Dôme” i w „La Coupole” trochę sennej publiczności na tarasach. Mężczyźni wożą kobiety na rowerach. Po damsku na tylnym bagażniku. Wygląda to zupełnie wdzięcznie.
Bd. des Invalides. Stare pałacyki, złota kopuła Inwalidów. Przejeżdżamy obok ambasady polskiej. Mieści się tu „Instytut niemiecki”. Niedługo będzie „rrraus”. Pałacyki na Quai d'Orsay, Izba Deputowanych. Wjeżdżamy w bulwar Saint-Germain i siadamy na tarasie „Deux Magots”. Dziesiąta wybija na wieży i ściemnia się. Wjeżdżamy w piwniczną rue Bonaparte i potem już nad Sekwaną. W mroku rozmazuje się sylwetka Notre-Dame i klamerki mostów. Woda jest czarna i oleista. Place Bastille, wstrętna rue du Faubourg Saint-Antoine. Po wpół do jedenastej jesteśmy w domu, przesyceni ciszą i spokojem tego dziwnego miasta. Paryż jest teraz wspaniały. To ten Paryż pozostanie na zawsze w moich wspomnieniach.
Szkice piórkiem (Francja 1940–1944) – fragmenty;
za: Instytut Literacki „Kultura”, Paryż 1957.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz