sobota, 9 sierpnia 2008

Fragmenty z notatnika -Bobkowski

9 czerwca 1959
A więc jednak. Pojutrze operacja — trzecia runda meczu bokserskiego. Wycięcie gruczołów pod lewą pachą, drobna operacja. Czuję się jak salami — po plasterku. Kupiłem w południe flaszkę whisky "Canadian Club" (nie znoszę szkockiego, lubię ten słodkawy smak kanadyjskiej) i dobrze mi. Jestem trochę pijany. Na tamtym świecie nie można się zalać. Smutne to — życie pozagrobowe bez whisky. Niech to szlag trafi.

Rano wstałem wcześnie, o siódmej i bez śniadania pojechałem do kościoła do Maryknoll* do spowiedzi i do komunii. Jak się należy do tego ""Dżokej klubu" to trzeba zachowywać reguły. Nie wiedziałem właściwie, z czego się spowiadać. Tak jak w mojej sztuce mówi gdzieś Maria:
"Jest tylko jeden grzech — wyrządzić komuś krzywdę”. Nikomu jej nigdy nie wyrządziłem. Katabas był w kłopocie — raczej on, nie ja. — Did you get angry? Spowiadałem się po angielsku, z fasonem. — Angry? Niby dlaczego? Nigdy. Po cholerę get angry, gdy życie jest takie piękne? Że Basia czasem "sobie" gada? No to co? Od tego jest żona, kochana i biedna żona. Poranne odgłosy miasta. Powiedziałem poczciwemu "pomidorowi" (nie wiem dlaczego, ale tak nazywaliśmy w gimnazjum naszego katechetę ks. dr. Czopułę) — że w czasie tej przerwy między rundami z tą wściekłą chorobą miałem ochotę przestać wierzyć. Niby co? Śmierć. To znaczy nic — przechodzi się w nicość. Jeszcze nigdy dotąd nie miałem takiej pokusy powiedzenia sobie "Nic". To nawet ciekawe. Ale jak mu to powiedziałem, to przyszło mi na myśl "Szatan czuwa" — jak te napisy we francuskich pociągach w czasie wojny. Der Feind hört zu. Nie — w i e r z ę. Niech się dzieje co chce — wierzę. Parę dni temu, pijąc kawę przy kontuarze, spotkałem studenta amerykańskiego z Teksasu. Rozmowa zeszła na te rzeczy. "Gdyby nie wiara, że coś się dzieje potem, to to życie byłoby nonsensem" — powiedział mi w pewnej chwili. Rzeczywiście to całe życie nie miałoby sensu. Po cholerę męczyć się, nie wyrządzać krzywdy, not to get angry etc., po cholerę pytam się.

Uczucie pośpiechu jak przed podróżą. Gdzieś z daleka odgłosy radia, piosenki meksykańskie z jakiegoś odległego głośnika. I księżyc w kształcie smakowitego croissant, lśniący, lukrowany. I moje koty — zezowaty :"Zyziu" i dorastający "Puś". Czy tam są koty? Death in a slow motion. Śmierć skradająca się wolno do typa, który czuje się jak byk. Widocznie nie jestem zupełnym amatorem–pisarzem, w tej chwili to, co mnie najbardziej pochłania, to skończyć moją sztukę. Pośpiech. Porządki w moim sklepie, a jeszcze to, a jeszcze tamto. W czasie porządków znalazłem kilka fotografii obrazów Józia Czapskiego. Jego akwarele, takie notatki "malarskie', mam na ścianie w moim pokoju. Anemony z podpisem "Andrzejkom na szczęście". 16.6.48.

Jedenaście lat temu. Minęły jak mgnienie oka. Jak to dobrze, że Józio nie wlazł w abstrakcję. Myślę o nim — odkryją jego obrazy, jak go już nie będzie.

Tymczasem żyje się, pije się, obżarłem się na kolację i dobrze mi. Idę spać. A jutro znowu ta klinika, te pielęgniarki kurewskie, wszyscy słodcy, a pojutrze znowu w półśnie wwiozą mnie do pokoju narkozy — cholera, cholera, cholera. Do kliniki kupiłem sobie Dawida Cooperfielda po angielsku.

Brak komentarzy: