FRAGMENT KSIĄŻKIRozpoczynam rozdział, w którym chcę nakreślić sylwetkę mego ojca, ostatniego rabina Lwowa, błogosławionej pamięci dr. Jecheskiela Lewina. Trudno jest opisać życie tego człowieka, ponieważ ramy nie tylko rozdziału, ale i książki byłyby zbyt skromne na skreślenie jego biografii. Dokonał herkulesowej pracy, poświęcając się bez reszty narodowi, a przede wszystkim Bogu. Złotymi zgłoskami wpisał się na karty historii Żydów. Był gigantem ducha. Wrył się na zawsze w pamięć Żydów polskich, a specjalnie Żydów Lwowa.
Ojciec mój pochodził ze starej rabinackiej rodziny, która wywodzi się od sławnego rabina amsterdamskiego Chachama Tzvi Aschkenazego, był wnukiem rabina lwowskiego Izaaka Schmelkesa, znanego w sferach talmudycznych jako Bejt Jicchak. Dziadek Natan Lewin był rabinem Rzeszowa. Nic też dziwnego, że wyrastając w atmosferze prastarej tradycji, ojciec poświęcił się karierze rabinackiej. Niezależnie jednak od oświaty talmudycznej kształcił się. Ukończył gimnazjum i Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, uzyskując stopień doktora filozofii (praca doktorska:
Neoplatonizm a judaizm).
W młodym wieku został rabinem jednego z największych miast polskiego Górnego Śląska, Katowic. W 1929 roku opuścił jednak tę gminę, nie mogąc się pogodzić z duchem całkowitej asymilacji, który tam panował, i przeniósł się do Lwowa.
Zwracał na siebie uwagę swą niecodzienną powierzchownością i indywidualnością. Wysoki, smukły, z charakterystycznym dobrotliwym uśmiechem na ustach. Nawet zmarszczki dookoła oczu świadczyły o pogodzie ducha tego człowieka. Wysokie, silnie sklepione czoło dowodziło intelektu, rozsądku i inteligencji. Włosy ciemnego koloru zaczesane do góry i piękna blond broda. Tak mniej więcej wyglądał mój ojciec.
Był duchownym w pełnym tego słowa znaczeniu. Z chwilą gdy został rabinem, wszystko odłożył na drugi plan, stawiając ponad wszystko Wszechmogącego i żydostwo. Zatapiał się w modlitwie w zupełności. Wpadał w kontemplację, zagłębiając się w Stwórcy, stając przed Nim. Gdy recytował w templu modlitwy, recytował je z taką mocą, że wstrząsał duszami ludzkimi.
Wszystkie jego walory wewnętrzne i zewnętrzne zdobyły mu olbrzymią popularność. Specjalnie garnęli się do niego maluczcy i biedni, których był opiekunem. W każdym przede wszystkim widział człowieka, twór boży. Jego wrogami byli ci, których gromił biczem swego słowa za to, że nie tylko sami, lecz także ciągnąc innych, staczali się w moralną przepaść. Miał przedziwny dar krasomówstwa. Był jednym z najlepszych mówców w Małopolsce, a może nawet w Polsce. Jego kazania ściągały tłumy ludzi. Słowami porywał, ludzie słuchali jego słów jak zahipnotyzowani. Mowy były treściwe, zawierały głębokie myśli, a przede wszystkim były jasne i dla większości zrozumiałe. Sławna była swego czasu mowa wygłoszona na pogrzebie żydowskiego studenta zamordowanego na terenie Uniwersytetu Lwowskiego w 1938 roku. Zaatakował w niej niedwuznacznie politykę rządu polskiego w stosunku do Żydów. (Pogrzeb Zellermayera).
"Syjonizm jest jedynym wyjściem dla Żydów, syjonizm jest jedyną ideologią polityczną godną Żyda". To było zasadą ojca. Z całym zapałem idealisty jeszcze we wczesnej młodości rzucił się w wir pracy politycznej. Stanowisko rabina i praca naukowa nie przeszkadzały mu bynajmniej być prezesem Keren Kajemetu i Hajesodu na Małopolskę. Następnie pracował czynnie w egzekutywie syjonistycznej. Jego zasługi na tym polu były olbrzymie, niestety jednak faktów przytoczyć nie potrafię, bo byłem wówczas za młody, żeby to zrozumieć. Lepiej, gdy wypowiedzą się ci, którzy przeżyli ten kataklizm dziejowy, a znali ojca z pracy. Są to znany działacz syjonistyczny, członek Agencji Żydowskiej dr Emil Schmorak, dr Emil Sommerstein i wielu, wielu innych.
Podręczna biblioteka ojca składała się z 12 000 książek. To świadczy o ogromie jego intelektu. Ojciec stale je wertował. Biblioteka składała się z trzech części: rabinicznej, filozoficznej i historycznej. Bibliofil mógł znaleźć w niej niejednego białego kruka. Na przykład w bibliotece ojca znajdowało się genewskie wydanie Józefa Flawiusza
Wojny żydowskiej z 1506 roku, były też weneckie Gemary z początków XVII stulecia. Każdą wolną chwilę ojciec spędzał wśród książek. One były jego największą namiętnością. Tam powstawały jego mowy, artykuły i książki niestety chwilowo zaginione.Najbardziej garnęła się do ojca młodzież, której był nie tylko opiekunem i przewodnikiem, lecz przede wszystkim przyjacielem. Interesował się nią, jej poglądami, sposobem nauczania w szkołach. Był opiekunem olbrzymiego odłamu młodzieży żydowskiej w polskich szkołach, narażonej na antysemickie wybryki kolegów i nauczycieli Polaków. Będąc inspektorem szkół powszechnych, odwiedzał je stale. W tym tylko celu przyjął ten kłopotliwy poniekąd urząd. Dla młodzieży zorganizował specjalne nabożeństwa w templu, tak zwane egzorty. Wielki nacisk kładł też na religijne wychowanie młodzieży. Za czasów ojca poziom nauki religii podniósł się wydatnie. Wykładowcami byli błp. dr Bartfeld i rab. dr Dawid Kahane. Ale tym wszystkim ojciec się jeszcze nie zadowalał. Wykładał 2 godziny dziennie w Pedagogium (wyższej uczelni przygotowującej nauczycieli dla szkolnictwa żydowskiego). W ostatnich latach przed wojną był rektorem tejże uczelni.
Wszystko to razem nie przeszkadzało ojcu bynajmniej w pracy naukowej. Ojciec był filozofem i nad tą ciekawą dziedziną nauki intensywnie pracował. Napisał 3 książki, których rękopisy chwilowo znajdują się w Związku Radzieckim. Tytuł jednej pamiętam:
Marek Aureliusz - cesarz filozof . Tytuł drugiej prawdopodobnie:
Neoplatonizm. Nad tą książką ojciec pracował razem z profesorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie Ryszardem Ganszyńcem, z którym był zaprzyjaźniony.
Środowisko, z którego ojciec wyszedł, było ortodoksyjne, lecz ojciec się z ram ortodoksji wyłamał. Nie pod względem religijnym, nie pod względem tradycji, lecz ze względów narodowych. Wówczas ortodoksja wszystkimi możliwymi środkami zwalczała syjonizm. Trzymała młodzież z dala od oświaty świeckiej i prądów narodowych. Już sam fakt, że obok oświaty rabinicznej kształcił się dalej, był solą w oku pewnych kół, które od wnuka Bejt Jicchaka oczekiwały czegoś zupełnie innego. Lecz ojciec mój nie należał do ludzi, których można wziąć w karby i skierować na jakąś drogę. Należał do ludzi, którzy sami tworzą nowe drogi. Był nieubłaganym wrogiem asymilacji, lecz z tą samą siłą występował nie przeciw ortodoksji, lecz przeciw ciemnocie. Sam ortodoksem do śmierci pozostał, wiążąc to z olbrzymią erudycją, syjonizmem i szerokimi horyzontami.
Do pierwszych ostrych tarć doszło, gdy ojciec kandydował na stanowisko rabina postępowego we Lwowie. Zaatakowano go w prasie, z początku przemawiając do ambicji, następnie zupełnie niedwuznacznie grożono końcem pierwszego rabina postępowego we Lwowie, którego chasydzi fanatycy otruli w 1848 roku. Ojciec zupełnie się tym nie przejął. Z całą konsekwencją kroczył dalej drogą, którą sobie wyznaczył. Początkowo wywołało to szaloną burzę w sferach ciemnoty, lecz w kołach światłej ortodoksji zdobył sobie z czasem swoimi poczynaniami najgłębszy szacunek i uznanie. Ciasne umysły pozostały jego wrogami do końca, a nawet po śmierci. Ze swoimi kolegami ortodoksami, rabinami Ziffem, Wolfsbergiem i Altmanem, pozostawał w najlepszych stosunkach.
W okresie kadencji ojca gmina wyznaniowa znajdowała się u szczytu swego rozkwitu. Była to zasługa dwóch rabinów gminy, dr. Lewiego Freunda i dr. Jecheskiela Lewina. Tempel stał się ośrodkiem i centrum duchowym żydostwa lwowskiego. Z kazalnicy rozlegały się wzniosłe słowa Tory, nauki moralne, lecz także ciężkie gromy przeciw asymilacji. Nabożeństwa były przepiękne. Towarzyszył im znakomity chór, a także modlili się wybitni kantorzy. W soboty i święta synagoga była przepełniona, ciesząc się niespotykaną dotąd frekwencją.
Po śmierci dr. Abrahama Inslera, założyciela tygodnika "Opinia", jednego z czołowych dziennikarzy żydowskich, ojciec objął stanowisko redaktora naczelnego tego tygodnika. Wydawał go razem z red. Michałem Hoffmanem. Artykuły pióra ojca ukazywały się od mniej więcej 1920 roku w żydowskich gazetach w Polsce. Pisywał do "Nowego Dziennika", "Chwili", "Tagblattu", "Der Najer Morgen", "Gazety Porannej" i wielu innych. Lecz całą pełnią zabłysnął talent publicystyczny ojca w "Opinii". Artykuły wstępne podpisane inicjałem "L" cieszyły się szaloną poczytnością, jak też odcinki biblijne. W nieustraszony sposób wystąpił do walki z faszyzmem na łamach tego tygodnika. Przy "Opinii" założył wydawnictwo Cofim, które wydało cały szereg wartościowych książek.
Ciekawy był tryb życia, jaki prowadził ojciec. Wstawał codziennie o czwartej rano i do siódmej pracował w gabinecie. Później szedł do templu na modlitwy poranne. Po śniadaniu przyjmował interesantów do drugiej, czasami też do czwartej po południu. Nikt nie odchodził, nie załatwiwszy swoich spraw. Poczekalnia ojca była stale pełna ludzi. Po południu wykładał w Pedagogium, skąd udawał się do templu na modlitwy wieczorne. Wieczorem zabierały mu czas instytucje, którymi kierował, lub posiedzenia. Gdy, bywało, wieczór miał wolny, co należało do rzadkości, zamykał się w swej ulubionej bibliotece, pracując naukowo, względnie pisząc. Jasne jest, że prowadząc taki tryb życia, miał dla nas, dzieci, bardzo mało czasu. Ubolewał nad tym, lecz praca i obowiązki duchownego były na pierwszym planie, myśmy szli po tym. Do nas należało jedynie sobotnie popołudnie. Prowadzono dom bardzo piękny, w którym kwitła prastara żydowska tradycja. Wieczory piątkowe, sedery, święta były po prostu krynicą, z której czerpaliśmy żydostwo. Zostaną one na zawsze w pamięci brata i mojej.
W latach trzydziestych arcybiskup metropolita greckokatolickiego obrządku, Andrzej hrabia Szeptycki, obchodził 70-lecie swoich urodzin. Duchowieństwo polskie kierujące się nienawiścią narodową i szowinizmem zignorowało tę uroczystość. Ojciec, chcąc zaprotestować przeciw temu, odwiedził wraz ze swoim kolegą metropolitę. W ten sposób zadzierzgnęła się nić osobistej przyjaźni między ludźmi, którzy potrafili się wznieść ponad wszystko i mimo dzielącej ich przepaści znaleźć wspólną platformę. Obaj byli filozofami, obaj byli głęboko wierzący, każdy na swój sposób. Ojciec zapoznał metropolitę ze skarbami ducha i kultury żydowskiej, co przyniosło później olbrzymie owoce. Metropolita Szeptycki w czasie okupacji niemieckiej uratował wielu Żydów, z niesłychanym poświęceniem i szlachetnością, a przede wszystkim zupełnie bezinteresownie. Był przyjacielem Żydów.
Wojna. Do Lwowa wkroczyli Sowieci. Rozpoczął się ciężki okres walki dla ojca. Mimo widocznego niebezpieczeństwa nie opuścił swego posterunku. Nie uległ terrorowi sowieckiemu. Z kazalnicy nadal nauczał i nieraz z całą odwagą cywilną występował przeciw antyreligijnej propagandzie sowieckiej. Odwagą swoją zaimponował nie tylko Żydom, ale także Polakom i Ukraińcom, a przede wszystkim komunistom. Nie licząc się zupełnie z następstwami, jakie to mogło pociągnąć, ruszył w nierówny bój z całą odwagą i nieustraszonością człowieka, który wie, że spełnia pewną misję, który wie, że za nim stoi Bóg. Tempel gromadził jeszcze szersze rzesze wierzących, słowo Boże głoszone przez ojca rozlegało się z nie mniejszą siłą jak przed wojną. Z całą stanowczością oparł się pokusom Sowietów, którzy proponowali mu karierę polityczną i naukową w zamian za zrzeczenie się rabinatu. Od swej linii, której się trzymał przez całe swoje życie, nie odstąpił ani na włos. I tak przeszły dwa lata ciężkiej walki, które ojca szalenie postarzyły. Posiwiał, jedynie oczy pałały dawnym młodzieńczym blaskiem, biła z nich nadal niespożyta energia. Pogody ducha nie tracił nawet w najtrudniejszych momentach. Nic tego człowieka o granitowej sile ducha złamać nie mogło.
Dnia 30 czerwca 1941 roku wkroczyły pierwsze hordy faszystowskie do Lwowa. Na drugi już dzień rozpoczął się pogrom. Padły pierwsze ofiary. Ojca przestrzeżono, by ukrył się. Ale on nie należał do ludzi, którzy się chowają. Z podniesioną głową spokojnie kroczył ku swemu przeznaczeniu. Widząc, że pogrom przybiera zastraszające rozmiary, postanowił udać się do wyżej wspomnianego metropolity Andrzeja Szeptyckiego z prośbą, by wpłynął na rozbestwioną ludność ukraińską, której dziełem był pogrom. Należy zaznaczyć, że metropolita Szeptycki był jedynym człowiekiem, który miał wpływ na motłoch ukraiński. Oto kilka zdań z ich rozmowy. Treść ich znam, ponieważ tłumaczyłem ojcu wstęp z języka polskiego na ukraiński:
Przyszedłem do Pana, Ekscelencjo, w imieniu gromady żydowskiej miasta Lwowa i prawie półmilionowej rzeszy Żydów żyjących na terenach zachodniej Ukrainy. Swego czasu wysłowiłeś się: "Jestem przyjacielem Żydów". Zawsze podkreślałeś swe przychylne stanowisko do nas. Proszę, by teraz w chwili strasznego niebezpieczeństwa Ekscelencja dał dowód swej przyjaźni, wpływając na wzburzone masy, które rozpoczęły pogrom. Proszę o ratunek dla setek tysięcy Żydów. A Bóg wszechmogący i wszechwiedzący stokrotnie Ekscelencji to wynagrodzi.
Później z ust metropolity dowiedziałem się jeszcze kilku szczegółów. Metropolita prosił, by ojciec został u niego w pałacu, dopóki się nie uspokoi na mieście. Ojciec na to odpowiedział:
Moja misja jest skończona. Przyszedłem interweniować dla ogółu, a nie ukryć siebie. Idę do mojej gromady, gdzie jest moje miejsce. Bóg ze mną.
Z tymi słowami na ustach wyszedł. W naszym domu była właśnie ukraińska milicja, która ciągnęła Żydów do więzienia Brygidek. Sąsiadka specjalnie czekała na ojca, by go przestrzec, lecz odpowiedział jej, że jest mu wszystko jedno, i kredowobiały wszedł na schody. Przed drzwiami mieszkania schwytali go Ukraińcy i zaprowadzili do Brygidek, gdzie zginął śmiercią męczeńską
al kidusz Haszem. Dumnie kroczył, bity przez Niemców i Ukraińców, z podniesionym czołem i pogodą, i spokojem, jakie daje człowiekowi poczucie spełnionego obowiązku i czyste sumienie. Gdy znalazł się wśród tłumu, odmówił modlitwę przedśmiertną
Wide, zwrócił się do ludzi i zaintonował wielkim głosem:
Szma Jisrael Adonaj..., dalej już nie dokończył. Seria z karabinu maszynowego przecięła nić żywota tego człowieka o kryształowej duszy. Byłem naocznym świadkiem śmierci ojca. Razem z nim zginęło około 2 000 ludzi.
Muszę dodać, że idąc do metropolity ojciec włożył czarny ornat i rękawiczki, których zazwyczaj używał do pogrzebów. Przed odejściem serdecznie pożegnał się z rodziną, jakby przeczuwając, że idzie na śmierć. Tak zginął ostatni rabin Lwowa dr Jecheskiel Lewin - luminarz żydostwa polskiego. Śmierć była koroną jego życia. Prowadził żydostwo lwowskie za dobrych czasów, prowadził je w ciężkim okresie okupacji sowieckiej, poprowadził w daleką drogę - bez końca - w wieczność.