środa, 8 października 2008

Świetne na chłody,dobra na wzbudzenie śmiech i odpędzenie przygnębienia.


FRAGMENT KSIĄŻKI.
Cześć. Nazywam się Rodrigo. Rodrigo Montalvo Letellier. Przed wizytą u psychiatry byłem człowiekiem szczęśliwym. Teraz jestem dyslektykiem, miewam obsesje i depresję i owabiam się śmierci, to znaczy obawiam się śmierci. U psychiatry dowiedziałem się, że słowo „szczęście” jest konwencją pozbawioną sensu. Dowiedziałem się, że powrót do stanu szczęśliwości jest nie tylko niemożliwy, ale całkowicie niemożliwy. Teraz zadaję sobie więcej pytań, niżbym chciał: na temat śmierci i na temat życia.
Mieszkam w domku szeregowym na osiedlu Parque Conde de Orgaz, niedaleko ulicy Artura Sorii, w Madrycie. Jestem żonaty. Moja żona ma na imię Patricia, ale wszyscy mówimy na nią Pati. Mam dwoje dzieci, Marcosa i Belén. Marcos ma dziesięć lat, a Belén sześć. Późnym wieczorem, kiedy Pati leży już w łóżku i czeka na mnie, a dzieci śpią od ponad dwóch godzin, lubię wychodzić do ogrodu i sikać na jakieś drzewo lub klomb. Kiedy to robię, kot moich dzieci - który, choć jest zwierzakiem schizofrenicznym, zachował jeszcze jakieś normalne instynkty - zwykle sika dokładnie w tym samym miejscu, skąd ja właśnie odszedłem.
Kot moich dzieci to pers himalajski, nienaturalnie wyrośnięty, a jego główną cechą jest to, że zamiast miauczeć, szczeka. Mówię absolutnie serio, chociaż nikt mi nigdy nie wierzy. Ten kot, każdego dnia, kiedy wracam do domu na obiad i otwieram pilotem bramę garażu, wpatruje się we mnie z wysokości słupka (jednego z ceglanych słupków w ogrodzeniu naszej działki) i wydaje paszczą dziwaczne pierdnięcia, gardłowe dźwięki, suche i krótkie, których - gdyby nie pochodziły z pyska kota - nikt nie zawahałby się nazwać szczeknięciami.
Kot moich dzieci, czy też pies, czy cokolwiek to jest, wabi się Arnold, ponieważ - jak sądzę - dzieciaki uznały, że przypomina ich idola, Arnolda Szenchwasegera... czy Schwasnezegera... czy Schnegewardnadze... no nie wiem; niektóre nazwiska są niemożliwe do zapamiętania, zwłaszcza dla takiego dyslektyka jak ja. Arnold ma spłaszczony pysk, jakby zderzył się kiedyś czołowo z innym kotem tej samej rasy, a kiedy patrzy na ciebie, wydaje się, że nie patrzy, jak gdyby jego lewe ślepie mogło widzieć tylko prawe ślepie, a prawe ślepie mogło widzieć tylko lewe ślepie, i jakby tylko zęby, wystające niby inkrustacje z jego spłaszczonego pyska, śledziły uważnie każdy twój ruch.
Arnold ma obsesję na moim punkcie. Kiedy był kilkutygodniowym szczeniakiem, nasiusiał na stary miedzioryt, prezent od mojej żony, więc wrzuciłem go do basenu (kota, nie miedzioryt), skąd wyskoczył wkurzony na brzeg, ledwie musnąwszy powierzchnię, jak gdyby między wodą a jego łapami doszło do potężnego zwarcia. Od tego czasu Arnold obszczekuje mnie za każdym razem, gdy wracam do domu, jako intruza niepożądanego na jego, kota, terytorium, a wieczorami, zanim wyjdę z ogrodu, starannie obsikuje miejsce, na które ja nasikałem, najwyraźniej po to, żeby usunąć wszelki ślad mojego istnienia.
Jedna z moich ulubionych rozrywek to zabawa wielką makietą kolejki, a jedna z ulubionych rozrywek Arnolda to przechadzanie się po mojej makiecie i trącanie łapą drzew, semaforów i pociągu, który właśnie w tym momencie wynurza się z jednego z niezliczonych nuteli, to jest tuneli. Obecność Arnolda na makiecie to jak obecność niedźwiedzia polarnego na makiecie. Szlag mnie trafia, ale nauczyłem się, że lepiej zachować spokój i poczekać, aż to on, niedźwiedź, wybierze moment odejścia.
Pati i ja mamy dwa samochody, terenówkę i mały miejski z automatyczną skrzynią biegów. Ja jeżdżę swoim tylko z domu do pracy i z pracy do domu. Pati też, ale jej przypadek jest poważniejszy, ponieważ pracuje trzysta metrów od domu, w centrum handlowym Arturo Soria Plaza. Ani jej, ani mnie nie interesują specjalnie samochody i nie poświęcamy im zbytniej uwagi. Jedyną rzeczą, jakiej żądam od samochodu, jest, żeby działał, bo to wydaje mi się normalne, i kiedy widzę, że coś w nim się psuje, bardzo się denerwuję i myślę o nieprzyjemnych rzeczach.
Moja matka i moja siostra Nuria pytają mnie, po co mi samochód terenowy, skoro nigdy nie wyjeżdżam poza miasto. Moja matka i moja siostra są jednakowo rozsądne. Są jak dwa brzegi rzeki, rozdzielone łożyskiem porywającego wszystko nierozsądku, to jest mną, a także moim ojcem, który jest jeszcze bardziej nierozsądny niż ja. Odpowiadam im, że nie pojadę w teren tylko dlatego, że mam samochód terenowy, zwłaszcza że wyjazdy na wieś to coś, czego zdecydowanie nie lubię. Powód, dla którego posiadam samochód terenowy, jest prosty: to właśnie on spodobał mi się najbardziej ze wszystkich, jakie oglądałem, i to na niego miałem największą ochotę. Uznałem, że będzie niezawodny, mocny i bezpieczny. Nie lubię szybkości. Lubię prowadzić, siedząc wysoko i widząc dachy innych samochodów. Zażywam tabletki na uspokojenie (które psychiatrzy zaczęli mi przepisywać, gdy wychodziłem roztrzęsiony po spotkaniu z nimi) i czuję się bezpieczniej, mając nadzieję, że jeśli zasnę za kierownicą i wjadę w mur, samochód okaże się dość mocny, by utarować mi życie, to znaczy uratować życie, a to dla mnie najważniejsze. Dla niektórych ludzi ważniejszy jest samochód niż ich życie. Dla mnie tylko jedno jest ważniejsze od mojego własnego życia: życie Pati, Marcosa, Belén, rodziców, siostry i garści najukochańszych krewnych i przyjaciół.
Jedyny sport, jaki jestem w stanie znieść, a nawet który mi się podoba, to ice parking (chyba tak to się nazywa). Ice parking to sport tak absurdalny, że aż mnie bawi. Nie jest zbyt znany, zwłaszcza u nas w Hiszpanii, ale ja oglądam go zwykle na kanale Eurosport w telewizji satelitarnej. Ice parking to mieszanka pétanque i kręgli, ale na lodzie. Prawdę mówiąc, chociaż oglądałem zawody już wiele razy, jeszcze nie całkiem rozumiem reguły. Z grubsza chodzi o to, że uczestnicy rzucają na taflę lodu, bardzo powoli, coś w rodzaju platformy z uchem (jakby duży czajnik, ale bez dziobka) i chyba chodzi im o to, żeby zatrzymała się jak najbliżej punktu narysowanego pod lodem. W tym celu przyjmują bardzo śmieszną pozycję, tak jakby grali w kręgle, ale jeszcze bardziej się garbią, a kiedy już rzucą czajnik, a on sunie po lodzie zbyt wolno, zawodniczka, która rzucała, i dwie pozostałe z jej ekipy, zamiatają taflę przed nim za pomocą czegoś w rodzaju miotełki. To idiotyczne, wiem, ale jest w tym taki spokój i gracja, że mi się podoba. To bardzo dziwny sport, pełen czajników i mioteł, a co ciekawe, uprawiają go, jeśli dobrze zrozumiałem, wyłącznie kobiety.
Trzy lata temu Pati postanowiła założyć własną firmę w centrum handlowym Arturio Soria Plaza. Otworzyła sklep z ramami, wspólnie z dwiema przyjaciółkami, Myriam i Caroliną. Pojęcia nie mam, jak taki sklep może przynosić dochód, ale najwyraźniej przynosi. Moja żona pracuje tylko przed południem, ale często wieczorem, kiedy siedzimy spokojnie w domu, słyszę, jak całymi godzinami rozmawia przez telefon. Rozmawia o rodzajach drewna, lakierach, kolorach, szerokości passe-partout, grubości szyby, pozłocie, efekcie spękania, metakrylacie, upustach, klientach nudziarzach, klientach nie do zniesienia, klientach po prostu do odstrzału. Nawiasem mówiąc, to, że Pati ma sklep z ramami, po hiszpańsku marco, i że nasz syn ma na imię Marcos, to czysty przypadek, którego konsekwencje ponosi tylko on, czyli nasz syn. Koledzy nazywają go Kątownik albo Dwadzieścia na Dwadzieścia Pięć.

Brak komentarzy: