wtorek, 28 października 2008

DWA DNI W PARYŻU.

2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris2 dni w Paryżu / Deux jours a Paris
''Dwa dni w Paryżu” to historia dwójki ludzi, Jacka i Marion. Ona jest Francuzką, on Amerykaninem. Mieszkają w Nowym Jorku i mają kota. Po wakacjach w Wenecji, przed powrotem do domu, zatrzymują się na dwa dni w rodzinnym mieście dziewczyny, w Paryżu. Zwiedzają miasto, rozmawiają, chodzą na imprezy. Jack poznaje rodzinę Marion, jej znajomych i byłych kochanków. Takie tam, życiowe, zwyczajne szumy, zlepy, ciągi.

Film Delpy nie jest prostą kontynuacją „Przed wschodem..” i „Przed zachodem..”. Nie da się powiedzieć o nim, że jedyną zmienną jest tu podmienienie Ethana Hawke’a na Adama Goldberga. Bohaterowie Linlatera rozmawiają o życiu, o marzeniach, ideach i ideałach. Poruszają się wyłącznie w wysokich rejestrach, niesieni przez te kilka chwil, które dał im los. Tamte filmy zanurzone są w melancholii, bo odnoszą się do chwil, które zaraz miną i do kogoś, kto i tak zaraz wsiądzie do pociągu, a chciałoby się go zatrzymać na dłużej. Jest to kino eleganckie, które świadomie omija ciemne ścieżki życia, w których tkwi się na co dzień i koncentruje się na stracie – tym wszystkim, co mogło się zdarzyć, a ostatecznie zostało stracone, bezpowrotnie. Delpy wyszła poza ten schemat, poza mechanikę spotkania, które rozgrywa się w przestrzeni, gdzie świat nie ma dostępu. „2 dniami w Paryżu” odpowiedziała na pytanie, które stawiała sobie większość widzów filmów Linlatera: co by się stało, gdyby tych dwoje zaczęło ze sobą naprawdę być? Zamieniła spotkanie na bycie z kimś. Ten odmienny stan przyniósł sytuacje nowe, których pojedyncze spotkanie zwyczajnie nie mogło dostarczyć, choćby takie, jak codzienne poranne kichanie jednego partnera prosto w zaspaną twarz drugiego.

Delpy radykalizuje pejzaż życia w związku, przenosząc go w inne otoczenie. Jack wchodzi w obcy mu świat, nie czyta francuskiego kodu zachowań, bo nie zna języka, dlatego ciężko jest mu się z kimkolwiek porozumieć, zaśmiać z czyjegoś żartu czy rozsmakować w anegdocie. To zderzenie kultur jest tutaj barwne i żywiołowe, zaczyna się przy rodzinnym obiadku, a kończy w taksówce, ale nie jest najważniejsze. Dzięki niemu Delpy każe swoim postaciom choć na chwile wyjść z powtarzalnych czynności, przypisanych ról. Gdy społeczne maski lekko się obsuną, pojawiają się inne, ale ciekawsze. Pod inteligentną, cyniczną i nieufną maską hipochondryka, który głosuje na Demokratów, Jack okazuje się być facetem raczej niepewnym siebie i swojego miejsca w związku. Dlatego jest chorobliwie zazdrosny i wkręca sobie, że Marion go zdradza. Ona natomiast pozuje na artystkę, która żyje we własnym świecie, wyzwolona z wszystkich mieszczańskich brudów, ale w gruncie rzeczy marzy o tym jedynym, równocześnie szukając ciągłych oznak adoracji ze strony innych. Obydwojgu ciężko jest przyjąć do siebie nową cząstkę elementarnej prawdy o sobie, a co dopiero jakoś ją obłaskawić. Zresztą nie ma nawet czasu na mediacje. Ciągle coś przeszkadza, ciągle pojawiają się jakieś tematy zastępcze: raz Marion kłóci się z Jack’iem o to, kto podczas stosunku ma być na górze, innym razem on nie pozwala jej zasnąć, oglądając nocą w łóżku na laptopie klasyczny film Fritza Langa.

Czy jest jakieś wyjście z tego kłębu irytacji i sprzecznych sygnałów. Pewnie nie ma, gdyż one są w jakimś stopniu naturą każdego związku, który - oprócz tego, że jest łąką pełną dmuchawców, latawców i pałających miłością serc - jest również areną nieustannych zapasów i szermierki słownej. Mimo tych nieusuwalnych sprzeczności, Julie Delpy sugeruje, że szczera rozmowa o sobie, o swoich potrzebach i wątpliwościach jest czymś, co zawsze może pomóc. Trzeba tylko choć przez chwile zapomnieć o śmieszności, otworzyć się i słuchać.

Brak komentarzy: