czwartek, 30 października 2008

MARIUSZ WILK-DLA PRAGNĄCYCH PODRÓŻY


ragment książki

Konda, 1 września 2003

Po długim okresie milczenia mam wrażenie, jakbym wy­chynął z głębiny Oniego, pozostawiając w jego zielonkawej pomroce bezmowne widziadła.

Henryk Elzenberg, jeden z autorów, do których często po­wracam, zapisał w swoim dzienniku pod datą 5 kwietnia 1936 roku, że rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieodzwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie...) świadomości — nie istnieje.

Zali więc pisanie byłoby jednym ze sposobów utrwalenia własnej rzeczywistości?

2 września

Na początek parę słów objaśnienia długiej nieobecności mojego dziennika w „Rzeczpospolitej".

Otóż wiosną ubiegłego roku — ledwie lody jęły tajać — zmieniłem miejsce zamieszkania w Rosji. Po dziesięciu la­tach życia pod kręgiem polarnym przeniosłem się z Wysp Sołowieckich na Morzu Białym do wsi Konda Biereżnaja nad Jeziorem Onieżskim i osiadłem w starym, drewnianym domu, o którym już kiedyś w „Rzepie" pisałem.

Złożyły się na to trzy przyczyny:

po pierwsze — ostatnimi czasy Sołowki stały się zgiełkli­we (turyści, biznes, polityka), a ja kocham ciszę, o której oj-ciec Ludwik (Thomas Merton) mawiał, że jeśli nie nauczy­my się jej słuchać, to nie będziemy mogli powiedzieć nicze­go, co jest warte powiedzenia;

po wtóre — jako temat Sołowki wyczerpałem, jako miej­sce do życia Wyspy wyczerpały się same;

po trzecie zaś — polubiłem Karelię, jej oczy koloru Oniego i głębię w nich ukrytą, i w którymś momencie do mnie do­szło, że w dwóch miejscach być nie sposób, w dwóch miej­-
scach można jeno bywać.

Zatem osiadłem w Zaonieżu.

Odtąd w moim życiu sporo się zmieniło:

widok z okna (teraz co rano zaglądam w Oniego) i wo­nie z dworu (zapach glonów zastąpiła dzika mięta);

ryba na stole (zamiast dorsza czy śledzia — łosoś, pa­lia, krasny pstrąg) i goście za stołem (częściej są to tubylcy,
rzadziej turyści z Polski);

stosunek do narzędzi pracy (dobry topór cenię wyżej
niż laptopa) i do samej pracy, bo praca — według Aleksandra Błoka — wszędzie jest jednaka, czy to piec budujesz, czy wiersz układasz.

Nie mam tu telewizora!

Nie słucham radia!

Nie czytuję gazet!

Do snu kołysze mnie już nie oddech Oceanu Lodowatego, a szept topoli i pluskanie Oniego. Drugiego, co do wielkości, jeziora w Europie.

I tak dalej...

Słowem — inaczej tu żyję. Oraz wolniej — nieco.

Bo w obraz za oknem wchodzić należy powoli, aby pojąć grę światła w wodzie w zależności od pory roku, zachmurze­nia nieba, czasu dnia. I zapachów z dworu warto uczyć się niespiesznie, by nie bajać o marihuanie tam, gdzie rosną zwyczajne konopie.

Ludzi także pierwej wypada poznać, żeby zrozumieć nie tylko to, o czym mówią, gdy wypiją, lecz i to, o czym milczą, gdy są trzeźwi. A dopiero potem o tym wszystkim można pi­sać.

Stąd ta przerwa w dzienniku.

11 września

Samodyscyplina jest jednym z elementów prawdziwej wolności człowieka.
Thomas Merton

On rana dmie szałonnik (wiatr południowo-zachodni). Oniego staje dęba raz po raz i bieży ku mnie białymi grzywa­mi fal. Lodowata woda zatyka dech... Ciało, mdłe jeszcze od snu i ciepłej pościeli, szybko kostnieje i nawet ostry kraul nie pomaga. Przy wyjściu z wody fala zbija z nóg. Zaiste morze.

Potem długo rozcieram szorstkim ręcznikiem brzuch, uda, plecy i ramiona, by na powrót sprowadzić się do włas­nego ciała, parę głębszych oddechów, witam słońce i siadam do pisania.

„Ten, kto chce pisać — uczył Zai Yun, słynny kaligraf chiński epoki Chan, autor pierwszego w Podniebiosach trak­tatu o sztuce pisania — niechaj usiądzie prosto, myśli uspo­koi i puści je wolno, nie formułując słów, nie zakłócając od­dechu, niechaj osadzi ducha swego głęboko w sobie i wtedy, niewątpliwie, pismo wyjdzie mu znakomite".

Jednakże główną przyczyną mojej długiej nieobecności na łamach „Rzeczpospolitej" był brak prądu.

Tak, tak! — we wsi Konda Biereżnaja, gdy się do niej sprowadziłem, nie było elektryczności. A ja bez komputera — ni be, ni me. Odwykłem, niestety, od ręcznego pisania. Na­leżało zatem prąd do Kondy najsamprzód doprowadzić.

To znaczy: postawić sześć słupów wysokiego napięcia od głównej linii do podstacji transformatorowej we wsi i dwa słupy od podstacji do domu, zamontować i uziemić samą podstację, przeciągnąć parę wiorst kabla, rozprowadzić przewody po domu i całość oficjalnie zatwierdzić.

— Ba, łatwo powiedzieć...

Każdy bowiem, kto choć trochę zna ruską „głubinkę", do­myśli się, ile z tym było mitręgi w urzędach, bieganiny od jednego naczelnika do drugiego —jak od Annasza do Kajfa­sza — według reguły: im niższy szczebel i dalej od centrum, tym większy lęk przed podjęciem decyzji. Ileż należało przedłożyć próśb do rozpatrzenia, zaświadczeń do podpisu, zezwoleń do ostemplowania. Ile trzeba było dawać w łapę.

Każdy też, kto choć raz miał do czynienia z ruskim muzy­kiem, przedstawi sobie, ile z majstrami przyszło się użerać, bo jak nie zapoj (długotrwałe pijaństwo), to sianokosy, by ro­botę, której się podjęli — zakończyli. Ileż straciliśmy czasu na oczekiwanie, pieniędzy na zaliczki, cierpliwości na nie-słowność. Ileż wódy trzeba było nalać, wyciągając muzyków z pochmiela.

Ale nikt, kto nie żył czas jakiś na wsi w Rosji, nie może mieć pojęcia, jak wygląda obecnie wspólnota wiejska — a ra­czej to, co się z niej wyrodziło po wielu latach komunistycz­nych eksperymentów. Niegdyś pospołu mogli cerkiew w trzy dni postawić albo sąsiadowi pogorzelcowi dom odbudować, dzisiaj społem jedynie wypić potrafią, a i to potem się pobi­ją... Myśl, żeby razem prąd do wsi doprowadzić, nawet pija­nemu nie przyszłaby do głowy.

W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Michaił Pri-szwin, jeden z mych ulubionych autorów piszących o Kare­lii, twierdził, że zamiast tracić czas na tak zwane „podróżo­wanie" w pełnym tego słowa znaczeniu, to jest na „przemieszczanie się po bezkresnych przestrzeniach", lepiej osiąść w jakimś charakterystycznym zakątku i, z bliska mu się przyjrzawszy, wyrobić sobie zdanie o całym kraju głęb­sze, aniżeli może dać nam jakakolwiek podróż.

Ja zaś, nauczony doświadczeniem, znajduję, że jeszcze le­piej w tym charakterystycznym zakątku przedsięwziąć coś, co wciągnęłoby miejscowych w dzieło, na przykład: kupić dom i rozpocząć jego remont, spróbować wiejski chram odrestaurować albo prąd do wsi doprowadzić. Bo co innego żyć wśród tuziemców na prawach obcego — wilka-samotni-ka, zbieracza bylin czy „dacznika" — z dala od ich proble- mów i trosk, a co innego wtargnąć w ichnie interesy, zderzyć je ze sobą i poruszyć do żywego. Tak właśnie — na sobie! — najlepiej się poznaje zarówno ludzi, jak i kraj, w którym oni żyją.

Wracając do Kondy Biereżnej, powiem, że awantura z prądem więcej mi powiedziała o bycie i obyczajach Zaonie-żan niźli dziesiątki wcześniej przeczytanych książek i setki opowieści znajomych, którzy przyjeżdżają tutaj na lato zbie­rać jagody i byliny. Nauczyłem się — na przykład — nie słu­chać ni rad, ni złorzeczeń sąsiadów, lecz patrzyć im na ręce, nie dawać muzykom zaliczek, dopóki nie zakończą roboty i nie czekać do wiosny, aż leśnicy wyjdą z zimowego zapoju, tylko samemu walić sosnę na słupy elektryczne, póki soki nie zaczęły w drzewach krążyć. Sporo też do mnie doszło z rozważań Błoka o ruskim muzyku, ale o tym kiedy indziej napiszę.

I tak, po wielu miesiącach, prąd do Kondy Biereżnej do­prowadziliśmy. Tym samym dokończyliśmy tu dzieło Leni­na. Ale komunizmu od tego więcej nie stało. W międzyczasie bowiem władza sowiecka się stąd zmyła.

Brak komentarzy: