piątek, 31 października 2008

Historie cmentarne-Borys Akunin.


fragment książki

Grigorij Czchartiszwili

VOILÀ UNE BELLE MORT, CZYLI ŚMIERĆ PIĘKNA

Tu człowiek czuje się Napoleonem na polach Austerlitz. Wszędzie uczta śmierci, dużo spiżowej broni, malowniczo ułożonych ciał i co jakiś czas ma się ochotę zawołać: Voilà une belle mortl*

Voila un beau cimetière**. Rzecz nie w wypielęgnowaniu i nie w rzeźbiarskiej urodzie, tylko w absolutnej harmonii z ziemią, w której wykopano tych 70 000 dołów. Włócząc się po alejach, ani na minutę nie zapominamy, że jesteśmy na ziemi francuskiej, nawet jeśli trafimy do sektora ormiańskiego czy żydowskiego. I jeśli na Starym Dońskim cmentarzu w Moskwie ma się wrażenie, że pochowana jest tam dawna, zmarła Rosja, to Francja cmentarza Père-Lachaise wygląda na całkiem żywą i pełną energii. Rzecz mo­że w tym, że jest to główna nekropola kraju, a tego rodzaju miejsce przypomina filtr: wszystko, co zbędne, nieczyste, nieistotne, zapada się pod ziemię; zastaje sucha reszta, for­muła narodowej swoistości.

Francja to jeden z nielicznych krajów, którego obraz każdy tworzy sobie już w dzieciństwie. Ten mój obraz jest taki sam jak u większości: d'Artagnan (w tejże roli Napole­on i Fanfan-Tulipan), Wielki Mistrz templariuszy (takoż hra­bia Saint-Germain i hrabia Monte Christo) i, oczywiście, Manon-Lescaut (takoż królowa Margot i madame de Pompadour). Można określić tę triadę również inaczej, i to po francusku — słowa są zrozumiałe bez przekładu: aventure, mystère, amour. Klisza zestawiona z książek i filmów jest tak trwała, że żadne uzyskane później wiadomości, a na­wet osobista znajomość z rzeczywistą Francjąynie są w sta­nie tego obrazu zmienić czy choćby w istotny sposób uzu­pełnić. A co najważniejsze — sami nie mamy ochoty go zmieniać. Prawdziwa, nie książkowa Francja jest równie nudnym i prozaicznym krajem jak wszystkie kraje świata. Jej mieszkańcy interesują się najbardziej nie miłością, przygodami i mistyką tylko podatkami, nieruchomościami i ceną benzyny. Dlatego Père-Lachaise to prawdziwa ra­dość dla frankofilów, do których zalicza się 99 procent ludzkości, z wyjątkiem bodaj tylko korsykańskich i nowokaledońskich separatystów. Na Père-Lachaise nie ma ani benzyny, ani podatków. Nieruchomość, co prawda, jest tu reprezentowana bardzo naocznie, ale metafizyczny sens tego słowa wyraźnie przeważa nad jego składnikami ko­mercjalnymi.

Skoro zaś mowa o komercji, to pierwszą siedemnastohektarową działkę na wzgórzu Charonne miasto Paryż na­było od prywatnych właścicieli 23 prairiala XII (i ostatniego) roku I Republiki, czyli w roku 1804. Cmentarze leżące w granicach miasta przekształciły się w rozsadniki czynni­ków antysanitarnych, wobec czego merostwo zarządziło przeniesienie milionów szkieletów do Katakumb, a dla no­wych nieboszczyków założyło parkopodobne nekropole na przedmieściach.

Cmentarz najpierw nazwano Wschodnim, ale przyjęła się inna nazwa, obecna. Oznacza ona „Ojciec Lachaise" — kiedyś dożywał tu swoich dni słynny François de La ChaiSe, spowiednik Króla Słońce. "

W pierwszych latach, tak jak to zwykle bywa, mało kto chciał chować drogich krewnych w mało prestiżowym za­padłym kącie, dlatego władze zdecydowały się na roztrop­ne pi-arowskie posunięcie: przesiedliły na Père-Lachaise pewną liczbę „gwiazd”. Początek byt nie w pełni udany — przeniesienie szczątków Ludwiki Lotaryńskiej, niczym niewyróżniającej się małżonki niczym niewyróżniającego się Henryka III, nie uczyniło cmentarza modnym. Ale to jest Francja i za to ją kocham najbardziej: tu od niepamiętnych czasów literatura znaczyła więcej niż monarchia. Kiedy w roku 1817 roku na wzgórze Charonne przeniesiono do­czesne szczątki Abelarda, Lafontaine'a, Moliera i Beaumarchais'go, pogrzeb na Père-Lachaise zaczęto uważać za wy­soki zaszczyt. I to był też początek tutejszej turystyki.


* Jaka piękna śmierć! (fr.).

** Jaki piękny cmentarz! (fr.).

BORYS AKUNIN

DAJ MI UCAŁOWAĆ SWE USTA

Pół roku temu, pracując w archiwum londyńskim, Pa­sza natknął się na list jednego z tych piętnastu ludzi, którzy 3 grudnia 1900 roku odprowadzali w ostatnią drogę ciało zhańbionego odszczepieńca. Postać Oscara Wilde'a dawno interesowała Paszę — już nie pierwszy miesiąc krążył nad biednym pedziem, niczym czarny kruk z ballady.

Postać kultowa, naśladowców masa, każda pozostała po klasyku relikwia sprzedaje się za grube pieniądze, ce­ny idą w dziesiątki tysięcy funtów. I to za byle fidrygałek, a tymczasem, jak wynikało z pamiętników, miłośnik zielonych goździków nosił na małych palcach dwa uni­kalne pierścionki z wielkimi szmaragdami. Wierzył, że jeden z nich (ten z prawej ręki) przynosi mu szczęście, a drugi (z lewej) nieszczęścia. Ponieważ bez smutku nie ma radości, Wilde nigdy nie rozstawał się z obu pierście­niami. Rozumie się, dopóki siedział w więzieniu karnym, musiał obchodzić się bez talizmanów, ale ledwie wyszedł na wolność — założył je na nowo. Wielu pamiętnikarzy podkreśla ze zdziwieniem, że wygnaniec nie sprzedał ani nie zastawił swoich szmaragdów nawet wtedy, kiedy zo­stał bez grosza. Przesiadywał w ulicznych kawiarniach, sączył absynt i czekał, aż obok przejdzie ktoś z jego licz­nych paryskich znajomych i zapłaci za niego rachunek. Czasem oczekiwanie przeciągało się. Frederic Boutet wspomina, że zobaczył Wilde'a w kawiarni przy bulwa­rze Saint-Germain w ulewny deszcz. Pisarz siedział zu­pełnie samotny, przemoknięty na wskroś, w obwisłym kapeluszu, a przecież królewski: masywny pod­bródek opierał o rączkę laski, na grubych palcach poły­skiwały szmaragdowe skarabeusze, a gest, jakim Wilde przywołał znajomego, był wytworny i majestatyczny.

Gdzie potem podziały się pierścienie — oto co inte­resowało Necrophorusa. W muzeach ich nie było, na aukcjach nigdy nie wypłynęły. Czy przypadkiem nie leżą w trumnie na cmentarzu Père-Lachaise?

List niejakiego Sybilla Hamptona, który z ciekawości przyszedł na pogrzeb otoczonego skandaliczną sławą pi­sarza, wspaniale potwierdził tę hipotezę, przynajmniej w połowie.

Z opublikowanych notatek innych uczestników uro­czystości żałobnej wiadomo, że przy wykopanej już mo­gile doszło do nieprzyjemnego incydentu — nieprzyjemnego do tego stopnia, że ci dobrze wychowani panowie, jakby się umówili, woleli go nie opisywać. Z ich mgli­stych relacji można zrozumieć tylko tyle, że znienawi­dzony przez wszystkich lord Alfred Douglas, l'homme fatal, który zgubił biednego Oscara, urządził tam jakąś obrzydliwą scenę.

Jeden tylko mister Hampton, którego z nieboszczy­kiem nic nie łączyło, z zapałem plotkuje o tym, co się stało, w liście do swojej londyńskiej przyjaciółki. Ociera­jąc dłonią rozpalone czoło, Pasza czytał: „O tym, co działo się potem, mogę opowiedzieć tylko Tobie, ponie­waż wiem, miła przyjaciółko, że ze swoim taktem potra­fisz zachować ten nieapetyczny epizod w tajemnicy — damy i dżentelmeni obecni na pogrzebie tak się umówi­li, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę nie­zdrowe zainteresowanie, przejawiane przez określoną część prasy wobec wszystkiego, co związane jest z imie­niem nieszczęsnego mister Wilde'a. A zatem, jak już pisałem, „Bogu podobny Bosie” (podobno tak właśnie nieboszczyk nazywał swojego efeba) pojawił się na cmentarzu spóźniony. Nie przeszkodziło mu to wybuch­nąć rozgłośnym szlochem. Mnie omal nie zemdliło, kie­dy ten wulgarny jegomość (i pomyśleć, że to syn marki­za Queensberry!) wskoczył do dołu i zaczął ryczeć, by go zakopano razem z „ubóstwianą Salome”. Koniec koń­ców, oczywiście, wylazł stamtąd, ale najpierw wycałował wargi nieboszczyka, jak wyraża się mój lokaj Toby, „z ję­zyczkiem”. Przez ten czas wszyscy obecni zdążyli nabrać tak głębokiego obrzydzenia dla młodego pajaca, że nikt nawet nie zaprotestował, kiedy ściągnął z prawej ręki zmarłego szmaragdowy pierścień i uroczyście nasadził go sobie na palec, wołając: «Teraz jesteśmy na wieczność zaręczeni!...»”

Z prawej, a więc Pierścień Szczęścia — gorączkowo kombinował Leńkow. Lord Alfred wiedział, gdzie stoją konfitury. Tylko że powodzenia pierścień mu i tak nie przyniósł. Bosie szybko przeputał spadek po tatusiu i umarł w nędzy.




Brak komentarzy: