poniedziałek, 30 czerwca 2008

I ja kiedyś myślałam,ach..a gdyby tak poznać Miłosza...


"Brnąłem w poprzek przez całą Amerykę, żeby poznać Czesława Miłosza. Nie lubię poznawać sławnych ludzi, których szanuję i podziwiam. Wolę ich znać po swojemu i jakby pokątnie. Z książek, z ekranu, z dźwięków. Taka znajomość i taka przyjaźń zupełnie mnie zadowala.
Ale z Miłoszem jest trochę inaczej. Mój stosunek do niego, znakomitego współczesnego poety, zawiera w sobie elementy zabobonu i czci odrobinę religijnej. Kiedy spoglądam często na niego poprzez jego książki, przez zasieki kolczaste wersetów jego tekstu, mam w głowie czad płonących torfowisk litewskich, mam na grzbiecie chłód lęków przed zapomnieniem w topieli rojstów pośrodku puszczy, która nie zaczyna się i nie kończy, mam w sobie drżączkę jak przy odprawianiu guseł, ale guseł wypędzonych spomiędzy naszych dębów na obce runwaye lotnicze.
Kiedyś nie lubiłem Miłosza nie znając go zupełnie. Słuchałem obelg i zniewag miotanych na niego i wierzyłem leniwie tym potwarzom. Prawdę mówiąc, znałem go już trochę, bo robiłem korektę jego reportaży Żagarysty w 'Odrodzeniu'. Nie dość, już mnie wtedy zafascynował i znęcił, ale potem zapomniałem. Może zapomniałem umyślnie, gdyż był dla mnie w tych esejach, ale chyba tylko dla mnie, zbyt pański, zbyt przemądrzały i natychmiast w nim węszyłem panicza oraz prymusa, którzy mnie prześladują całe życie i których lękam się jednakowo przez całe życie.
Więc udrapowałem się w niechęć, a może nawet w pogardę słuchając z aprobatą bajań o przeniewiercy. Potem sięgnąłem, żeby dać ideologiczny odpór, po tom esejów Miłosza.Czytałem walcząc z książką do upadłego, na śmierć i życie. Spocony, zziajany, z pękniętym kręgosłupem uległem, ale jeszcze się nie poddałem. A potem przyszły wiersze, a potem przyszła 'Rodzinna Europa', którą czytałem jak Biblię, jak własną metrykę [...], którą znam prawie na pamięć, ale której nie umiem nikomu powtórzyć, ale która pozwoliła mi zrozumieć samego siebie i mój los nie dorobiony, nie zaczęty i nie skończony.
Obcowałem w spazmach miłości i niechęci z tym człowiekiem, co odzywał się jak z tamtego świata. Powolutku, sam nie wiem kiedy, usynowiłem się własnowolnie, związałem się uzurpowanym pokrewieństwem, zacząłem trochę grać dla niego, przyjmować jakieś pozy, stroić poufałe miny.
I nie wycofam się, choćbym miał skonać. To jest panicz jakiś i prymus. To jest besserwisser i nieprzyjemny wynioślacz. Ale dzięki Bogu, dzięki Dewajtisowi i czortowi, że jest. Czy mu się podoba, czy nie, będę wysysał z niego tę gorycz naszych ziół, dewyne po trys, które podtrzymują moje słabe życie.
Sunąłem cichcem do niego przez całą Amerykę, żeby pokłonić się do ziemi i chwilę pomilczeć przy nim. Nie zapowiadałem się uroczyście, nie pisałem, nie dzwoniłem, żeby nie było pretensjonalnego szumu. Chciałem go spotkać skromnie i dostojnie [...]. Pełzłem więc w męczarniach przez ten legendarny kontynent do legendarnej i kochanej już przeze mnie zatoki San Francisco pełnej widzeń, a po drodze obmyślałem i przeżywałem natychmiast tysiące wariantów rozmów oraz milczeń między rozmowami. Tysiąc razy w myślach telefonowałem skromnie do Miłosza, tysiąc razy podchodziłem nieśmiało do niego na podworcach Berkeley, tysiąc razy pozdrawiałem go ślicznie po litewsku i białorusku. Wymyśliłem wszystkie jego riposty i odzywki, wszystkie możliwe sposoby zachowania.
Lecz nie przewidziałem jednego jedynego. Że po prostu uniknie spotkania ze mną. No i bardzo dobrze".
Tadeusz Konwicki, "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa 1982, s. 163-165.


A teraz sobie myslę,że pewnie Miłosz najzwyczajniej by uniknął spotkania ze mną. Nie czuję nawet o to żalu, uśmiecham się tylko i myślę sobie, jak to dobrze, że znam Miłosza tak po swojemu, z jego książek, wierszy z telewizji, że takie poznanie mi wystarcza.

Brak komentarzy: