Na początku książki czteroletnia dziewczynka, wychowująca się na przedwojennej węgierskiej wsi bez elektryczności, bieżącej wody i z dala od stacji kolejowej, umie już czytać. Od najmłodszych lat pochłania wszystkie teksty, jakie tylko wpadną jej w ręce, uwielbia także opowiadać zmyślone historie. Jako czternastolatka trafia do internatu, w którego murach rozbrzmiewają rewolucyjne pieśni. W 1956 roku bohaterka wraz z mężem i paromiesięcznym dzieckiem opuszcza Węgry. O przybyciu do Szwajcarii opowiada bez ozdobników - na przywitanie orkiestra, prysznic i dezynfekcja odzieży, zakwaterowanie w lozańskich koszarach. Monotonia pracy w fabryce, izolacja kulturalna odbierają życiu nadzieję. Bohaterka czuje się analfabetką - potrafi wysłowić się po francusku, lecz upokarza ją kontakt ze słowem pisanym.
Czytam. To jest jak choroba. Czytam wszystko, co mi wpadnie do ręki, na co spojrzę: gazety, książki, plakaty, skrawki papieru znalezione na ulicy, przepisy kulinarne, książki dla dzieci. Wszystko, co jest zadrukowane.
Mam cztery lata. Właśnie zaczyna się wojna. Mieszkamy w małej wiosce, w której nie ma stacji kolejowej ani prądu, ani wody bieżącej, ani telefonu.
Mój ojciec jest jedynym nauczycielem we wsi. Uczy wszystkie klasy, od pierwszej do szóstej. W tej samej sali. Nasz dom stoi po drugiej stronie podwórka, z okien szkoły widać warzywnik matki. Kiedy wspinam się do ostatniego okna wielkiej sali, widzę całą klasę, a przed nią ojca, który pisze na tablicy.
Klasa ojca pachnie kredą, atramentem, papierem, spokojem, ciszą i śniegiem, nawet w lecie.
Wielka kuchnia matki pachnie ubitym zwierzęciem, gotowanym mięsem, mlekiem, konfiturami, chlebem, mokrym praniem, niemowlęcymi sikami, zamieszaniem, hałasem i upałem, nawet w zimie. Kiedy pogoda jest brzydka i nie możemy się bawić na dworze, kiedy niemowlę krzyczy głośniej niż zwykle, kiedy ja i mój brat zbytnio hałasujemy i bałaganimy w kuchni, matka wysyła mnie i brata do ojca "po karę".
Wychodzimy z domu. Brat staje przed szopą, w której trzymamy drewno na opał.
- Wolę zostać tutaj. Narąbię drewek.
- Dobrze, matka będzie zadowolona.
Przecinam podwórko, wchodzę do wielkiej sali, staję przy drzwiach i spuszczam wzrok. Ojciec mówi:
- Podejdź.
Podchodzę. Szepczę mu na ucho:
- Ukarana... Matka...
- To wszystko?
Pyta "to wszystko?", bo czasem matka posyła mu liścik, który muszę wręczyć bez słowa, czasem trzeba powiedzieć tylko "lekarz" lub "to pilne", a czasem liczbę: "trzydzieści osiem" albo "czterdzieści". To z powodu niemowlęcia, które ciągle zapada na choroby dziecięce.
Odpowiadam:
- Tak, to wszystko.
Ojciec podaje mi książkę z obrazkami.
- Siadaj.
Idę na koniec sali, tam gdzie są zawsze wolne miejsca, za najstarszymi.
W ten sposób, w bardzo młodym wieku, nieświadomie i zupełnie przypadkowo, zarażam się nieuleczalną chorobą czytania.
Kiedy idziemy z wizytą do rodziców matki, którzy mieszkają w pobliskim miasteczku, w domu ze światłem i wodą, dziadek bierze mnie za rękę i ruszamy na obchód, od sąsiada do sąsiada.
Z dużej kieszeni surduta dziadek wyciąga gazetę i mówi:
- Patrzcie i słuchajcie!
A do mnie:
- Czytaj.
A ja czytam. Płynnie, bez błędów, tak szybko, jak tego chcą.
Dziadek jest ze mnie dumny, lecz moja choroba czytania przysporzy mi też wyrzutów i wzbudzi pogardę w innych.
"Ona nic nie robi, tylko czyta i czyta".
"Ona nic innego nie potrafi".
"To nie jest poważne zajęcie".
"To lenistwo".
Ale zwłaszcza: "Ona czyta, zamiast..."
Zamiast czego?
"Jest tyle bardziej użytecznych zajęć, nieprawdaż?"
Jeszcze dziś, kiedy rano dom pustoszeje i wszyscy sąsiedzi wychodzą do pracy, mam wyrzuty sumienia, siadając do kuchennego stołu i czytając godzinami gazety, zamiast... zamiast sprzątać albo zmywać naczynia, które leżą brudne od wczoraj wieczór, albo iść po zakupy, zrobić pranie czy prasowanie, smażyć konfitury albo piec ciasto...
A już szczególnie, kiedy czytam, zamiast wziąć się do pisania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz